Narzeczona z Ameryki - ebook
Narzeczona z Ameryki - ebook
Panny Wilkins, bogate Amerykanki, zostały wysłane do Anglii, by dobrze wyjść za mąż. Dwie odnalazły tu miłość, ale Violet zniechęca wszystkich zalotników. Jej pasją jest fotografia, marzy o wystawie swych prac lub wydaniu ich drukiem. Kiedy dowiaduje się, że rodzice już wybrali dla niej męża, czuje się jak w pułapce. Na szczęście mieszkający w sąsiedztwie książę Charteris prosi, by przez jakiś czas udawała jego narzeczoną. Violet chętnie się zgadza, bo choć książę uchodzi za nudziarza, to cieszy się nieposzlakowaną opinią. Planowali spokojny związek na pokaz, dlaczego zatem udawanie zakochanych sprawia im coraz więcej radości?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-065-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_1873 rok_
– Pogoda mogłaby się na coś zdecydować – mruknęła Violet Wilkins, umieszczając kliszę pokrytą roztworem azotanu srebra w aparacie fotograficznym.
Mdłe szarożółte światło, które sączyło się przez szybę oranżerii, było całkowicie niewłaściwe. Zerknęła na swoją siostrę Lily, księżną Lennox, która pozowała pośród palmowych liści z synkiem na kolanach. Śnieżnobiałe falbany jej koronkowej sukni i kremowe koce, w które zawinięte było dziecko, odcinały się na tle ciemnej zieleni. Niestety mętne światło sprawiało, że kontrast był niewyraźny i rozmazany.
– Zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam.
Lily zaśmiała się i pohuśtała synka, sprawiając, że on też się roześmiał. Violet pomyślała z radością, ale i zazdrością, że Lily bardzo wypiękniała od ślubu. Promieniała zadowoleniem, które łagodziło jej sumienną i uprzejmą natury. Zarówno Lily, jak i Rose, siostra bliźniacza Violet, która również była mężatką, mimo że miała zaledwie osiemnaście lat, cały czas się uśmiechały.
Violet była szczęśliwa, że ma taki dobry kontakt z siostrami. Trzy córki Starego Króla Węgla Wilkinsa zawsze się wspierały. Razem stawiały czoła ambicjom matki oraz nieco zdystansowanemu ojcu. Siostry ją kochały i pomagały jej, chociaż Lily była teraz księżną, a Rose została lady Grantley, szwagierką księcia. Violet zaś nadal była po prostu panną Violet Wilkins i nigdy, przenigdy nie miało się to zmienić.
Gdyby tylko zmieniło się to fatalne światło…
– Och, Vi, nawet ty nie możesz kontrolować pogody – powiedziała Lily. – Mamy szczęście, że w ogóle jest tu światło słoneczne.
– Paskudna angielska pogoda – mruknęła Violet.
Żyła w Anglii już od wielu miesięcy, bo została tu z Lily po tym, jak ich matka wydała już za mąż dwie ze swoich córek i popłynęła z powrotem do Newport. Anglia była pod pewnymi względami paskudna. Jedzenie, wilgotne i chłodne powietrze, sale balowe, w których rozbrzmiewały ciche szepty na temat „godnych pożałowania” amerykańskich manier. Ale były tu jej siostry, porządna, mocna herbata, a na każdym kroku można było odkrywać fascynującą historię, sztukę, muzykę oraz przepiękne widoki, które Violet utrwalała na fotografiach. Tutaj nikogo nie obchodziło, że przez cały dzień włóczyła się po okolicy ze szkicownikiem, szukając miejsc, w których później będzie mogła aranżować kompozycje do portretów. Jej wspaniały szwagier Aidan pozwolił jej nawet przerobić starą szopę ogrodową na ciemnię, dzięki czemu nie była już zmuszona polegać na londyńskim studiu w kwestii wywoływania zdjęć.
Anglia stała się jej domem na dobre i na złe. Nie wyobrażała sobie powrotu do dusznego Nowego Jorku albo do Newport. Mimo mocno zhierarchizowanego społeczeństwa i wszechobecnego plotkarstwa, w Anglii panował swoisty rodzaj wolności, której nigdy wcześniej nie zaznała.
Gdyby tylko mogła znaleźć sposób, by tę wolność zachować. Wszyscy spodziewali się, że teraz wyjdzie za mąż. Jej siostry były już zamężne, a w bankowym skarbcu czekała na nią fortuna. Jednak Violet nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że mogłaby być czyjąś żoną, zajmować się wielkim domem – jak Lily – albo pomagać mężowi w karierze akademickiej jak Rose Jamiemu. W małżeństwie nie zostałoby jej wielu czasu na fotografię, która była jej pasją. A przecież musiała ciężko i wytrwale ćwiczyć, aby nauczyć się, jak za pomocą światła i chemikaliów stworzyć obrazy, które widziała w swoim umyśle. Inaczej zostałaby na zawsze uwięziona w cieniu, który potrafił równie dobrze stworzyć wrażenie trójwymiarowości, jak i pozbawić życia.
Miała jeszcze przebyć daleką drogę od miejsca, w którym chciała się znaleźć, i do urzeczywistnienia swoich wizji. Marzyła o udziale w dorocznej wystawie Londyńskiego Towarzystwa Fotograficznego, ale nie znalazła jeszcze idealnego tematu, którym mogłaby ich zainteresować. Wymagało to wiele pracy, jednak była zdeterminowana. Nie śmiała nawet myśleć o osławionym Klubie Solar, który liczył tylko dwudziestu pięciu członków i w którym było bardzo mało kobiet, ale pewnego dnia…
– Słyszałam, że Francuzi podpalają fosfor, żeby stworzyć rozbłyski – powiedziała. – Może gdybym…
Lily roześmiała się.
– O nie, Vi! To wystraszyłoby biedne maleństwo i mogłoby wywołać pożar.
Violet uśmiechnęła się do siostrzeńca i podeszła, by poprawić krawędź białego koca. Nadal czekała na zmianę światła. Siostrzeniec uśmiechnął do niej bezzębnym uśmiechem i złapał ją za palec. Jaki on był uroczy! Został jej ulubionym modelem. Jego wesoła i pełna cierpliwości osobowość czyniła go idealnym modelem, a przebywanie w jego towarzystwie sprawiało jej ogromną radość.
– Nie chcę przestraszyć małego Ptysia – odpowiedziała. – Chociaż wątpię, czy w ogóle komukolwiek by się to udało. To taka niewzruszona mała istotka.
– Właśnie, taki mój mały aniołek – powiedziała Lily, uśmiechając się dumnie. Podrzuciła syna w ramionach, a on zachichotał. – Moja szczęśliwa istotka.
– Zupełnie jak jego urocza mama – powiedziała Violet, sprawdzając, jak na ciemnych włosach Lily gra światło. Były to włosy ciemniejsze niż intensywnie rude loki Violet i platynowe włoski dziecka. – Jesteś najwspanialszym chłopcem na świecie, czyż nie?
Roześmiał się i wyciągnął do niej pulchne rączki.
– Jak on cię uwielbia – powiedziała radośnie Lily. – Musisz szybko znaleźć kogoś miłego, Vi, żeby miał kuzynów.
Zaskoczona Violet cofnęła się jak oparzona. Rzecz jasna, często pytano ją o plany matrymonialne. Pytanie padało w każdym liście od matki, w rozmowach z teściową Lily, wspaniałą księżną wdową, a nawet, choć bardzo delikatnie, pytała o to Rose, która uważała, że każde małżeństwo musi być równie wspaniałe, jak jej własne. Temat często pojawiał się również w rozmowach ze wszystkimi londyńskimi matronami, które były pewne, że ich synowie zrobią dobry użytek z pieniędzy rodziny Wilkinsów. Jednak Lily nigdy wcześniej nie poruszyła tej kwestii.
Violet spróbowała się roześmiać.
– W sprawie siostrzenic i siostrzeńców będziesz musiała zwrócić się do Rose.
– Ale Rose mieszka daleko! Ona i Jamie są wiecznie pochłonięci książkami i wcale nie opuszczają Londynu. Nie wspominając już o tym, że Rose z każdym dniem staje się coraz piękniejsza i jest teraz bardzo popularna w towarzystwie. W ogóle się z nimi nie widujemy. A ptyś potrzebuje kogoś, kto będzie jego przyjacielem.
– A gdybym wyszła za mąż i zamieszkała daleko stąd? – rzuciła Violet. Wróciła do aparatu, próbując zignorować niepokój, jaki towarzyszył jej podczas takich rozmów. – Mogłabym wyjechać do Indii, Afryki albo gdzieś równie daleko.
Lily głośno wciągnęła powietrze.
– Czyżbyś przyjęła oświadczyny pułkownika Hastinga?
Violet roześmiała się. Miała wielu zalotników, ale żaden z nich nie był odpowiedni i nie pobudzał jej wyobraźni. Pułkownik Hastings zaliczał się do tego grona. Był wdowcem w służbie kolonialnej, nie ukrywał, że musi się ożenić, zanim wróci do Pendżabu, czy dokąd się wybierał. Był dość nudny, ale i tak lepszy od lorda Anderbrooka, który mówił tylko o krykiecie. Albo od tego ponurego pana Frye’a, który ubolewał nad swoim rozpadającym się domem w stylu jakobińskim. Pułkownik Hastings przynajmniej sypał ciekawymi opowieściami z podróży, zaś Indie mogły dostarczyć wielu tematów do fotografii. Niestety był od niej o trzydzieści lat starszy. Jeśli już miała wyjść za mąż, to za kogoś ekscytującego albo przynajmniej bardzo interesującego.
– Nie, nie jestem zaręczona ani z pułkownikiem, ani z nikim innym – powiedziała. – Nie mam na to czasu.
Lily westchnęła.
– Tak. Przypuszczam, że powinniśmy dopracować twój debiut towarzyski, zanim pomyślimy o małżeństwie. Czy przysłano już z Worth twoją suknię?
Violet potrząsnęła głową.
– Jeszcze nie.
Prezentacja debiutantek była kolejną rzeczą, którą Lily interesowała się bardziej niż Violet. Przynajmniej nie będzie to trwało długo. Kiedy już przebrnie przez lekcje prawidłowego dygania i przez wszystkie przymiarki sukni, czeka ją tylko jeden dzień w dusznym pałacu z innymi młodymi damami, wystrojonymi w eleganckie kreacje, pióra i perły. Nudne, ale może otworzy to przed nią więcej drzwi, pozwoli poznać więcej ludzi, wybrać się w kolejną podróż.
Lily potrząsnęła głową.
– Niedobrze! Musisz przecież poćwiczyć chodzenie w sukni z trenem!
Violet roześmiała się.
– Umiem chodzić, Lily!
– Do tyłu? Z trenem o długości trzech stóp?
Lily miała rację. Violet wolałaby zachować równowagę podczas ukłonu przed księciem i księżną Walii. Może i nazywano ją Dziką Wilkins, ale nie chciała przynieść wstydu siostrze.
– Po herbacie obwiążę się w talii obrusem i poćwiczę z tobą chodzenie – obiecała. – O ile uda mi się najpierw skończyć to zdjęcie…
Dziecko zaczynało marudzić. Lily włożyła mu do ust gryzak, ale wiedziały, że to tylko kwestia czasu, kiedy trzeba będzie posłać po niańkę. Przez dłuższą chwilę, gdy Violet poprawiała ustawienie statywu, słychać było tylko ciche westchnienia chłopca i odgłos kropli wody padających na rośliny. Dookoła unosił się mocny ziemisty i różany zapach.
W chwili, gdy Violet już zaczynała mieć nadzieję, że przerażająca rozmowa o małżeństwie została chwilowo zawieszona, Lily znów się odezwała:
– Słyszałam, że stary przyjaciel Aidana, książę Charteris, wkrótce wróci do domu – powiedziała obojętnie. Zbyt obojętnie. – Jego posiadłość w Bourne leży niedaleko stąd. Mówią, że ma przed sobą wielką karierę polityczną. Będzie mu potrzebna bardzo inteligentna żona.
– Książę Charteris? – Violet wydała zdumiony okrzyk. – Jestem zaskoczona, że Aidan przyjaźni się z kimś takim.
Lily zmrużyła oczy.
– Poznałaś go?
Violet potrząsnęła głową.
– Nie, tylko słyszałam… różne rzeczy.
Pamiętała szepty na temat księcia Charteris, bogatego i wpływowego właściciela jednej z najstarszych posiadłości w okolicy, która należała do jego rodziny od czasów reformacji. Swego czasu bardzo ją zaintrygowały ryciny przedstawiające stare opactwo. Podczas przejażdżek po posiadłości Aidana rzucała okiem na tamtejsze wieże i kominy. Pięknie by wyglądały na zdjęciach. Jednak sam książę, choć otrzymał tytuł w młodym wieku, podobnie jak Aidan, wydawał się nieco przerażający. Ambitny, inteligentny, poważny. Przystojny, ale bez poczucia humoru.
Jeśli miała być szczera, to większość opowieści, które słyszała na jego temat, pochodziło z ust młodej damy poznanej na garden party, panny Lowestoft, która wydawała się mieć w tym jakiś ukryty cel. Może sama próbowała go złowić? To na tym przyjęciu Violet po raz pierwszy usłyszała, że o księciu Charterisie mówi się Ten Nudny Książę. Nie był to typ mężczyzny, z którym chciałaby się zaprzyjaźnić albo go poślubić, nawet gdyby mogła dzięki temu zamieszkać w pobliżu Lily.
– Ja również jeszcze go nie poznałam – powiedziała Lily. – Kiedy braliśmy ślub, akurat był za granicą. Ale Aidan chyba go lubi. Książę dużo podróżował, choć nie w tak ekscytujący sposób, jak Aidan. – Zanim Aidan wrócił do Anglii po śmierci swojego starszego brata i poznał Lily, był cenionym badaczem i samotnie przemierzał pustynie oraz dżungle. – Mówią, że jest bardzo inteligentny i stały. – Zrobiła pauzę. – I przystojny. Wątpię, by był bardzo nudny. Poza tym może ktoś o stałym charakterze pasowałby do ciebie?
Violet westchnęła.
Słuchała tego przez całe życie, ilekroć podarła spódnicę, wspinając się na płot, spadła z galopującego konia, przetańczyła cały bal do białego rana, śmiała się zbyt głośno albo zbyt otwarcie wyrażała opinie. Powtarzano, że ktoś stabilny zrównoważy jej temperament.
– Mówisz jak nasza matka.
Lily zaśmiała się.
– Co za okropna zniewaga, Vi! Chyba przestanę użyczać ci gościny. A tak na poważnie, to tym razem matka może mieć rację. Dobry, stabilny, spokojny mąż pasowałby do ciebie. Byłby świetnym partnerem życiowym. O ile go pokochasz.
– No cóż, nigdy nie byłam zakochana. Nie tak jak ty i Aidan albo Rose i Jamie. – Powiedziawszy to, Violet poczuła nagle ostry, niemiły skurcz. Nigdy nie zaznała takiego rodzaju szczęścia jak jej siostry. Nie chciała tego okazać, dlatego zajęła się statywem. – I jestem pewna, że nigdy się nie zakocham. Chcę się po prostu dostać do Towarzystwa Fotograficznego, a może nawet do Klubu Solar.
A żeby tego dokonać, musiała udoskonalić swój warsztat i znaleźć odpowiednio ekscytujący temat, który przyciągnie uwagę Towarzystwa. Była kobietą, więc jej prace musiały być dwa razy lepsze, dwa razy bardziej interesujące, dwa razy bardziej wysmakowane i dwa razy trudniejsze do zignorowania niż prace mężczyzn.
Chmury odpłynęły i światło się zmieniło – stało się lśniące i srebrzyste, gdy padało na gładkie włosy i białą suknię Lily. Violet z przyjemnością porzuciła rozmowę o małżeństwie i skupiła się na kompozycji. Pokazała gestem Lily, w jakiej pozycji powinna trzymać dziecko. Nade wszystko uwielbiała robić portrety, zatrzymywać na kliszach mimikę i sposób bycia ludzi. Chciała uchwycić całe piękno wokół siebie i zachować je na zawsze, by uwiecznić światło i życie. To było prawie jak magia.
– W porządku, Lily, teraz się nie ruszaj. Raz… Dwa… Trzy. – Odkryła mosiężny obiektyw w tym samym momencie, w którym dziecko zaczęło płakać.
Kiedy skończyła, a Lily wstała, by rozprostować nogi i ponosić dziecko, pojawił się Aidan. Idealnie pasował do jej siostry: był wysoki, złotowłosy i pełen energii. Podbiegł, by ucałować żonę i synka. Lily niewątpliwie znalazła swoją drugą połówkę, ale Violet wątpiła, by gdzieś istniał mężczyzna dla niej.
– Przepraszam, że przeszkadzam, Vi – powiedział skruszony, kiedy spostrzegł, że Vi wciąż stoi za aparatem. W przeciwieństwie do większości mężczyzn, Aidan traktował jej pracę równie poważnie, jak swoją. Na dodatek z przyjemnością oglądał gotowe zdjęcia.
– Wcale nie przeszkadzasz! – odpowiedziała. – Właśnie skończyłyśmy. Zaraz muszę biec do ciemni.
– Zaczekasz jedną chwilę? – zapytał. – Mam wieści i myślę, że obie powinnyście je usłyszeć.
Lily mocniej przytuliła synka.
– Złe wieści, kochanie?
– Wręcz przeciwnie.
Wyciągnął w ich stronę rękę, w której trzymał list. Gruby, kremowy papier był gęsto zapisany. Papeteria miała ciemnoczerwone obramowanie i złoty herb na górze strony.
– To przyszło z pałacu Buckingham od sekretarza jednego z ministrów. Poproszono nas o dołączenie do grupy, która będzie towarzyszyła księciu Alfredowi w styczniowej podróży do Sankt Petersburga. Książę bierze ślub z Wielką Księżną Rosji, Marią.
– Sankt Petersburg! – Lily wydała okrzyk zachwytu. Podała dziecko Aidanowi i wzięła list, by prześledzić wzrokiem jego treść. – Och, tak bardzo chciałam zobaczyć to miasto. Złote kopuły, zamarznięte rzeki, sale balowe! I ślub na carskim dworze? Ale w co ja się ubiorę? Ledwo zdążę zamówić nowe stroje!
Aidan roześmiał się.
– Rozumiem, że się zgadzasz, Lily?
– Oczywiście! Trzeba korzystać z niektórych przywilejów bycia księżną, prawda?
– To musi być dla ciebie niezwykle ekscytujące, Lily – powiedziała Violet, czując, że jej radość jest zaprawiona nutą zazdrości.
– Dla ciebie też, Vi – powiedział Aidan.
– Dla mnie?
– Och, tak. Zaproszenie obejmuje ciebie, ponieważ wkrótce zadebiutujesz, a Lily będzie potrzebowała odpowiedniej towarzyszki.
– Vi, wyobraź to sobie! – zawołała Lily. – My dwie, w Petersburgu. Jazda na łyżwach po zamarzniętej Newie, tańce na balach z książętami… Spotkanie z carem. Siostry Wilkins! Co na to powie matka? Muszę natychmiast posłać po krawcowe i modystki. Możesz założyć na książęcy ślub swoją suknię z balu debiutantek, ale ja muszę mieć coś nowego.
Pospiesznie opuściła oranżerię, zostawiając Aidana z marudzącym dzieckiem, co rozśmieszyło zarówno jego, jak i nadal oszołomioną wieściami Violet. Oczywiście przeczytała już wszystkie doniesienia o planowanym ślubie. Minęły pokolenia, odkąd ostatnio do brytyjskiej rodziny królewskiej dołączała tak wysoko urodzona panna młoda. Nigdy nawet sobie nie marzyła, że zobaczy to na własne oczy.
– Naprawdę mam z wami jechać? – wyszeptała.
Aidan uśmiechnął się.
– Oczywiście. Obawiam się jednak, że to będzie bardzo intensywny czas i trzeba będzie zapamiętać wiele zasad etykiety. W Pałacu Zimowym przestrzega się takich rzeczy nawet bardziej rygorystycznie niż tutaj. Będę potrzebował twojej pomocy, Lily zresztą też. Na szczęście czeka nas też dużo zabawy. – Uśmiechnął się szerzej. – Czuję, że spodoba ci się ta wyprawa.
Violet roześmiała się. O tak, zdecydowanie lubiła się bawić. Jak wspomniała Lily, będą bale, jazda na łyżwach, zapewne też kuligi i bankiety. Spotka fascynujących ludzi i zobaczy przepiękne stroje. Obawiała się jednak, że będzie tam wiele nudnej etykiety, więc miała nadzieję, że nie narobi siostrze wstydu. Cóż, przynajmniej będzie co wspominać.
– Kiedy wyjeżdżamy?
– Wkrótce, więc już zaczynaj się pakować! Po drodze pojedziemy z księciem i księżną Walii do Berlina, żeby spotkać się tam z siostrą księcia, księżniczką koronną Vicky, a dopiero potem do Rosji. Obawiam się, że będzie tam sroga zima.
Violet pomyślała o przysłanych jej przez ojca na Gwiazdkę sobolach i szalu ze srebrnego lisa. Prawdopodobnie nie były zbyt okazałe w porównaniu z garderobą wielkiej księżnej Marii, ale były ciepłe i przytulne.
– Jestem pewna, że wszystko będzie w porządku. Lepiej niż w porządku! Czeka nas wspaniała zabawa.
– Wiedziałem, że ty i Lily tak uznacie. Życie z siostrami Wilkins nigdy nie jest nudne. Jest tylko jedna sprawa… – powiedział akurat w momencie, gdy wróciła do nich Lily.
– Jaka? – wyszeptała jego żona. Oboje zerknęli na dziecko, a jej oczy rozszerzyły się. – Będziemy musieli go zostawić!
– Nie na długo – pośpiesznie zapewnił ją Aidan. – Tylko na kilka tygodni. Umówiłem się, że wrócimy do domu zaraz po ślubie, kiedy tylko młoda para wyjedzie na miesiąc miodowy. Jeśli chcesz, mały może zostać z moją matką. Wiem, że jest szorstka…
– …ale go kocha – dokończyła cicho Lily. Przytaknęła i pogładziła rzadkie włoski dziecka. – Wiem, że musimy spełnić nasz obowiązek, a Rosja zimą to nie jest miejsce dla małego.
Aidan pocałował ją i uśmiechnął się uspokajająco.
– Nie zostawiamy go na długo.
Poszedł z dzieckiem do niańki, a Violet wzięła klisze i pognała do ciemni. Nauczyła się sztuki fotografii, czytając instrukcje w broszurach fotograficznych i poznając przestarzałą, bardzo skomplikowaną technikę mokrej płyty kolodionowej. Jakimś sposobem namówiła ojca, by kupił jej nieporęczny, ciężki aparat. Podejrzewała, że teraz bardzo tego żałował, bo wiedziała, że kupił jej go w nadziei, że to odciągnie ją od pakowania się w kłopoty. Ale kiedy tylko rozpowszechniła się nowatorska technika suchej płyty, Violet szybko znalazła kogoś, kto pokazał jej, jak ją stosować.
Nowa technika wymagała mniej chemikaliów, a zdjęcia rzadko bywały uszkodzone. Aparat był bardziej poręczny i wygodniejszy do przenoszenia. Łatwiej było kontrolować naświetlenie płyty. Violet uwielbiała wywoływać zdjęcia, obserwować dziejącą się na jej oczach magię. Magię, którą sama tworzyła.
Gdy patrzyła, jak blada, owalna twarz Lily nabiera życia, nagle dotarło do niej, że seria portretów rodziny królewskiej z pewnością przyciągnęłaby uwagę Towarzystwa Fotograficznego, Wielka Księżna Rosji, i książę Alfred, książę i księżna Walii, a może nawet car i bracia panny młodej, wszyscy w odświętnych kreacjach. To byłoby wspaniałe. Podobno książę odziedziczył po swoim zmarłym ojcu zainteresowanie fotografią. Gdyby tylko mogła się z nim spotkać…
Musiała znaleźć sposób, by szacowne towarzystwo zgodziło się pozować. Po prostu musiała!ROZDZIAŁ DRUGI
– Williamie! Najdroższy bracie, nareszcie wróciłeś do domu. Jakiś ty opalony! Egipskie słońce dobrze ci zrobiło.
– Witaj, Honorio. Tak, jednak pojechałem do Egiptu pracować, a nie zwiedzać.
William, książę Charteris, pocałował siostrę w policzek i spojrzał ponad jej ramieniem na ustawioną w szeregu służbę, gotową go powitać w Bourne Abbey. Odchylił głowę, by przyjrzeć się posiadłości stojącej pod szarym angielskim niebem. Budynek wyglądał tak spokojnie, stabilnie jak zawsze. Niezmienna, doskonała, dająca schronienie rezydencja w stylu palladiańskim, którą wybudował jego dziadek, kryła za fasadą starożytne mury opactwa – jasny kamień kontrastujący z kruszącą się brązową cegłą i krużgankami. Podwójne schody prowadziły do symetrycznych okien udrapowanych zielonym brokatem. Nad kominami unosił się srebrzysty dym.
Tak często wspominał to wszystko podczas swoich podróży. Wówczas wydawało mu się nierealnym snem, chociaż to miejsce było od urodzenia jego światem, obowiązkiem i dumą. Rzeczywistym powodem jego istnienia. Dom, rozległe ogrody, gospodarstwa i setki ludzi pod jego opieką. Jego życiowe zadanie. Przez krótką chwilę, którą spędził pod egipskim słońcem, oglądając miejsca starsze nawet od Bourne, czuł się inaczej. Lżej. Jakby nie był sobą. Śmiał się, tańczył, wspinał na piramidy w świetle zachodzącego słońca, by móc oglądać z ich szczytów wschód księżyca albo siedzieć tam i popijać szampana. Nie był już Nudnym Księciem, jak – czego był świadom – niektórzy go nazywali. Oczywiście była też praca. Ciężka praca kładąca podwaliny pod karierę polityczną, której zawsze chcieli dla niego jego nieżyjący już rodzice. Ale była też rozrywka. Nie był do końca pewien, czy kiedykolwiek wcześniej rozumiał znaczenie tego słowa.
Teraz, kiedy było już po wszystkim, znów stało przed nim Bourne. To miejsce zawsze na niego czekało i zawsze go potrzebowało. Niemal słyszał, jak zatrzaskują się za nim ozdobne, żelazne wrota na końcu białego żwirowego podjazdu.
Ale kochał to miejsce. Tkwiła w nim głęboka, przemożna tęsknota za domem, który był tu przez całe jego życie i nigdy się nie zmieniał. Należał do tego domu o wiele bardziej, niż dom mógłby kiedykolwiek należeć do niego.
Honoria chwyciła go za ramię i poprowadziła po marmurowych schodach w stronę otwartych drzwi wejściowych i oczekującego go z szeroko otwartymi oczami personelu ustawionego w dwuszeregu.
– Cieszysz się, że jesteś w domu, mój drogi Willu? – zapytała.
– Bardzo. Widzę, że bardzo dobrze dbałaś o posiadłość.
Honoria roześmiała się. Od kilku lat była wdową, ale odwiedzała Bourne, kiedy tylko mogła. To był również jej dom i William wiedział, że zawsze może na nią liczyć.
– Zrobiłam, co mogłam. W środku znajdziesz jedno lub dwa małe przemeblowania, ale nic nazbyt drastycznego. To, że Bourne stoi tu od stuleci, nie oznacza, że musimy cierpliwie znosić pleśń!
Spojrzał na nią z zaskoczeniem. Honoria nosiła się niezwykle modnie i była jedną z osób, które dyktowały trendy w Londynie. Miała ciemne włosy, podobne do jego, które skręcała na czubku głowy w wymyślne warkocze i loki upinane perłowymi grzebieniami. Jej liliowa suknia z jedwabiu i kremowej koronki wyglądała jak wyjęta z paryskiego tygodnika „Les Modes”. William już się zastanawiał, co ona i jej dekoratorzy wnętrz, sprowadzeni ze stolicy, wymyślili i jak zmienili ciemne korytarze i wielkie pomieszczenia Bourne. Nawet jego matka, świętej pamięci księżna, która nadal była w okolicy bardzo poważana, nie odważyła się dotknąć ani jednej brokatowej zasłony czy poplamionego sadzą obrazu.
– Powiedziałam ci już, żebyś się nie martwił – uspokoiła go ze śmiechem Honoria. – Nic nazbyt nowoczesnego. Obiecuję.
– Wasza Książęca Mość – powiedział Higgins, kamerdyner w podeszłym wieku, kłaniając się nisko. – Witamy.
– Dziękuję, Higgins. Bardzo się cieszę, że wróciłem. Tęskniłem za wami wszystkimi.
Przywitał się ze służbą, począwszy od gospodyni do starca, który nakręcał zegary. Zajęło to sporo czasu, ale w końcu William usiadł w salonie, sam na sam z siostrą. Na tacy stała karafka z sherry.
Honoria powiodła szerokim gestem po dużym pokoju z wysokim sufitem. Znajdowały się tu dwa marmurowe kominki zwieńczone pozłacanymi książęcymi herbami, podtrzymywanymi przez rzeźbione posążki bogów i bogiń, skupiska sof i krzeseł oraz niewielkie alabastrowe stoliki, rozstawione na wyblakłych dywanach.
– Jak widzisz – powiedziała – nie zmieniłam wiele. Tylko trochę nowej tapicerki i nowe szyby w oknach, by zapobiec tym piekielnym przeciągom. Te obrazy przeniosłam ze strychu i oprawiłam w ramy. Pomyślałam, że są o wiele weselsze niż te stare, przygnębiające, pełne martwych bażantów.
– W istocie. – William musiał przyznać, że podobały mu się zmiany. Jaśniejsze kolory nowych atłasowych poduszek, weselsze pejzaże na ścianach udekorowanych tapetami w zielone jedwabne pasy. Zerknął na nowy, lśniący fortepian ustawiony wraz ze złotą harfą w pobliżu okien. – To chyba też jest nowe? Gdzie jest stary fortepian mamy?
– Och, ta harfa i fortepian należą do Pauline. Na pewno ją pamiętasz. To córka kuzyna Rannocka. Opiekowałam się nią, kiedy był w Indiach. Jest gotowa do prezentacji debiutantek. – Honoria nalała alkoholu do dwóch kryształowych kieliszków, po czym podała mu większą porcję. – To smutne, że jej matka umarła tak młodo, a skoro ja nie mam córek…
William uśmiechnął się do niej i usiadł na jednej z sof przy kominku. Musiał przyznać, że nowe obicia były całkiem wygodne. Wcześniej, siedząc na tych meblach, czuł sprężyny. Cieszył się z podekscytowania siostry, wiedział, że brak dzieci bardzo jej doskwierał.
– Zapewne okropnie znosisz to szykowanie strojów, przyjęć i tak dalej.
Honoria roześmiała się.
– Uwielbiam organizować różne wydarzenia. Skoro już o tym mowa…
Zamarł z uniesionym do ust kieliszkiem. Znał ten ton.
– Och nie, Honorio…
– Och tak, Williamie. Debiut Pauline będzie miał miejsce podczas najbliższego saloniku. Byłaby przeszczęśliwa, gdybyś wybrał się tam z nami. Twoje powiązania z rodziną królewską mogą jej się bardzo przydać, a jeśli ty naprawdę chcesz zrobić karierę polityczną, to powinieneś pokazać się na dworze. Będą tam też odpowiednie damy. Specjalnie zostawiłam większość remontu na później, by zajęła się tym przyszła księżna.
William upił duży łyk sherry i pożałował, że nie ma w kieliszku czegoś mocniejszego. Wyobraził sobie tłumy w salonie, duszne powietrze, chichoczące młode damy, badawcze spojrzenia ich matek oraz długie, nudne godziny oczekiwania na oficjalną prezentację. Wciąż nie otrząsnął się po tym, przez co musiał przechodzić lata temu podczas debiutu Honorii.
– Nie bardzo wiem, w czym takie popołudnie na dworze miałoby pomóc mnie albo Pauline.
– Oczywiście, że ci pomoże, głuptasie! Kilka tygodni temu spotkałam drogiego Bertiego na kolacji u lady Riverby. Nie szczędził komplementów na temat twojej pracy w Egipcie. Kiedy się pokażesz w towarzystwie i przypomnisz mu, że wróciłeś do domu, Bertie będzie chciał wysłuchać twoich opowieści. A wkrótce połowa dworu wyjedzie do zaśnieżonego Petersburga na ślub Affiego.
– Och, prawie o tym zapomniałem.
– Dlatego im szybciej zobaczysz się z Bertiem, tym lepiej. Poza tym…
Nie do końca ufał błyskowi w jej oczach.
– Poza tym?
– No cóż, wspomniałam o przyszłej księżnej. Chyba nie chcesz, żeby ktoś sprzątnął ci sprzed nosa najlepsze debiutantki sezonu? Te najładniejsze i najmądrzejsze od razu znajdą adoratorów.
Utkwił wzrok w resztkach sherry w swoim kieliszku.
– Nie spieszy mi się do małżeństwa, Honorio.
– A powinno! Mój drogi, masz już ponad trzydzieści lat. Wiem, że byłeś okropnie zajęty, ale zegar tyka. Bourne potrzebuje pani i dziedzica, a ty potrzebujesz wsparcia odpowiedniej żony. Mogłaby się opiekować majątkiem, kiedy będziesz pochłonięty pracą w Westminsterze. To bardzo ważne.
– Ty możesz się nim opiekować.
Honoria parsknęła śmiechem.
– Na wpadek, gdybyś zapomniał, ja mam własny dom i obowiązki! Póki co, bardzo chętnie pomogę, ale nie mam nieskończenie dużo czasu. Poza tym… nie chciałbyś mieć towarzyszki? Partnerki?
Pomyślał o ich rodzicach. Rzadko rozmawiali i rzadko się do siebie uśmiechali. Najważniejszą rzeczą w ich życiu było Bourne, a nie ich związek.
– Oczywiście, ale to musi być odpowiednia osoba.
Kiedyś, dawno temu, kiedy był młody i głupi, myślał, że taką znalazł. Wielmożna Daisy Dennison była piękna, a do tego pełna energii i radości.
Potwornie się pomylił. I zdał sobie sprawę, że obowiązek jest dla niego wszystkim, całym jego życiem. Jedna chwila zapomnienia w Kairze nie mogła tego zmienić. Był księciem i nigdy nie wolno mu o tym zapominać.
Jednak Honoria miała rację. Jego głównym obowiązkiem było zabezpieczenie przyszłości Bourne oraz czuwanie nad bezpieczeństwem i honorem rodziny. Do tego niezbędna była żona. Pewnego dnia będzie musiał znaleźć rozsądną damę o dobrym pochodzeniu, która wie, jak funkcjonuje książęcy świat, i nie oczekuje niemożliwego. Damę, która byłaby jego partnerką w interesach oraz dobrą matką dla jego spadkobierców. Nie wierzył, że znajdzie taką osobę w tłumie rozchichotanych, spragnionych romantycznych uniesień debiutantek.
Dolał sobie do kieliszka.
– Zacznę się rozglądać w przyszłym roku, kiedy już wszystko uspokoi się po królewskim ślubie.
– Nie możesz tego ciągle odkładać na później, Will. To, co stało się z Daisy lata temu, było bardzo smutne, ale Bourne już zbyt długo pozostaje bez księżnej. Przykładasz do obowiązków większą wagę niż ktokolwiek, kogo znam. Dużo nad tym myślałam…
William roześmiał się.
– Jestem pewien, że tak. Sporządziłaś już listę?
– Wiesz, że tak. Listy są najlepszymi przyjaciółmi każdego zorganizowanego umysłu. – Honoria wyciągnęła z pudełka z przyborami do szycia stertę papierów. Kawałki na wpół ukończonych robótek rozsypały się po wyblakłym dywanie. – Mam również wielu przyjaciół w Londynie, więc przyjrzałam się ich siostrom i kuzynkom. Obawiam się, że żadna nie jest idealna, ale znalazłam kilka całkiem dobrych partii. Debiutuje na przykład córka markiza Wolvertona, a także panna Mayne. Ma tylko niewielkiego zeza i…
– Powiedziałaś kiedyś, że lady Marienne ma najgorszy gust w całym Londynie.
Honoria zaszeleściła papierami.
– Cóż, takie rzeczy można łatwo zamaskować. No wiesz, kilkoma wizytami u mojej krawcowej. Mówi się, że jej ojciec wkrótce zostanie szefem Biura Spraw Zagranicznych. Byłoby to bardzo przydatne. – Zmrużyła oczy i spojrzała na Williama. – Nawet Aidan jest już żonaty. I ma dziecko. Syna.
– Aidan – zaśmiał się William. – Aż trudno w to uwierzyć.
– Nie żartuję. To był całkiem uroczy ślub. Zapomniałam, że nie było cię tu tak długo. Chociaż nowa księżna jest Amerykanką, jest bardzo piękna, dobrze wychowana i bogata. Wygląda na to, że są do siebie ogromnie przywiązani. To takie słodkie. – Powachlowała się notatkami.
– Honorio. Bourne nie potrzebuje amerykańskich dolarów.
– Nie, ale może ty potrzebujesz trochę amerykańskiego ducha w swoim życiu? Amerykańskie dziewczyny stały się modne. Jest na przykład Jennie Jerome podobno poślubi Randolpha Churchilla. Słyszałam też, że lord Mandeville zaleca się do jakiejś dziewczyny z plantacji w Luizjanie. A ty nie wydajesz się zainteresowany nikim z mojej listy.
William nie potrafił sobie wyobrazić nic gorszego niż Amerykanie kręcący się po Bourne.
–Amerykanki nie mają pojęcia o takich miejscach jak Bourne czy Charteris House. Sposób, w jaki tu od wieków żyjemy, zawiłości życia politycznego…
– No dobrze już, jak chcesz. Ale obiecaj, że pojedziesz ze mną i Pauline do Londynu. Jej bardzo się przyda twoje wsparcie, a ja ucieszę się z twojego towarzystwa.
– Zastanowię się nad tym, Honorio. A teraz pójdę się przebrać. Przed kolacją wybiorę się na krótką przejażdżkę, żeby sprawdzić, co się dzieje w posiadłości.
Honoria wiedziała, kiedy zostawić samego z jego myślami. Skinęła głową i zajęła się robótką.
– Oczywiście, mój drogi. Po kolacji możemy przejrzeć dokumenty. Myślę, że będziesz bardzo zadowolony.
William w myślach przyznał jej rację. Poszedł na górę do znajdującej się tuż za starą elżbietańską galerią komnaty przeznaczonej dla księcia. Jego siostra zarządzała sprawami w rozsądny, inteligentny sposób. Doprawdy, jeśli już zamierzał komuś powierzyć zadanie znalezienia mu żony, Honoria nadawała się do tego znakomicie. Miała szeroki krąg znajomych i dobrze znała wyzwania związane z zarządzaniem posiadłością. Wiedział, że jego zadaniem było znalezienie kobiety potulnej i posłusznej, która będzie świadoma, z jakimi obowiązkami wiąże się książęcy tytuł.
Kiedy wszedł do sypialni, zorientował się, że jego pokojowiec już rozpakował bagaże i przygotował strój do jazdy konnej. Przejrzał się w lustrze przy toaletce. Wyglądał tak samo jak zawsze. Był podobny do ojca, którego portret wisiał w galerii obrazów. Miał ciemne włosy, wyraziste kości policzkowe i zielone oczy. Uśmiechnął się na myśl, że nie wygląda najgorzej. Gdzieś w Anglii znajdzie się zapewne rozsądna dama, która nie będzie miała nic przeciwko temu, by go poślubić. Jego spojrzenie padło na błękitny błysk na stole. Był to drogocenny skarabeusz, którego wypatrzył na targowisku w Kairze. Podniósł go, obrócił w dłoni i przez chwilę znów tam był, otoczony przez ciepłe, pachnące przyprawami powietrze. Chwila upojnej wolności, która była już przeszłością. Teraźniejszość to Anglia, Bourne, poszukiwanie żony i liczne obowiązki.
Odrzucił skarabeusza i poszedł zająć się swoimi powinnościami.
William jechał na Zeusie, swoim ulubionym wałachu, po dobrze przetartych ścieżkach prowadzących przez stare lasy posiadłości. Pamiętał długie godziny, które spędził na przemierzaniu tych samych dróg z ojcem i gajowymi, Uczył się każdego skrawka posiadłości, jej historii i znaczenia.
– Pewnego dnia to wszystko będzie twoją odpowiedzialnością, Williamie – mówił mu szorstko ojciec, wskazując na tereny łowieckie, pola, chaty dzierżawców oraz strzeliste kominy dworu majaczące w oddali. – Kiedy już mnie nie będzie, nazwisko rodziny i jej przyszłość będą w twoich rękach. Jesteś moim jedynym synem. Muszę wiedzieć, że mogę na tobie całkowicie polegać, jeśli chodzi o bezpieczeństwo tej ziemi.
Nawet jako dziecko William dostrzegał powagę w oczach ojca i zmarszczki zatroskania wokół ust. Brat jego ojca, nieżyjący już stryj Henry, był całkowicie nieobliczalny. Ten rozpustnik uciekł z narzeczoną własnego bratanka. W dzieciństwie William słyszał szepty rodziców dobiegające z pokoju, w którym leżała jego chora matka. Słyszał w ich głosach gniew i zatroskanie. Stryj trwonił majątek i uwielbiał towarzystwo rozwiązłych kobiet, które krążyły po Monte Carlo i Wenecji. William nie mógł wówczas zrozumieć wszystkiego, ale dobrze pamiętał rozpacz rodziców. Stryj zagroził najważniejszemu celowi ich życia – dobrobytowi i przyszłości księstwa i Bourne.
William poprzysiągł sobie wtedy, że nigdy nie stanie się taki jak stryj. Nigdy nie przysporzy zmartwień ani rodzinie, ani zależnym od niego ludziom. Był na świecie całkiem sam i tylko on musiał o to wszystko dbać. Nigdy nie złamał tej obietnicy. Dotrzymując jej, przeszedł przez Eton i Oksford, przetrwał śmierć matki, owianą skandalem śmierć stryja w Marsylii i w końcu śmierć ojca, który pozostawił wszystko w jego rękach.
Wyremontował dom, zadbał o edukację i odpowiednie małżeństwo Honorii. Dbał o dzierżawców i służbę. Poczynił też pewne kroki, by zdobyć wpływy polityczne, chociaż w tamtym dopiero skończył szkołę. Nie miał chwili na swobodny oddech, śmiech czy rozrywki.
Książę nie mógł sobie pozwolić na zabawę.
Zawrócił Zeusa z gęstwiny drzew i wjechał na wysoko położoną polanę. Ściągnął wodze, by na moment przystanąć i popatrzeć na dom. Z tej odległości wydawał się bardzo spokojny i cichy. Choć William lubił podróżować, tęsknił za tym miejscem. Te znajome mury, które dawały schronienie tak wielu ludziom, należały teraz do niego. Musiał je utrzymywać w należytym stanie teraz, jak i w przyszłości. Nie mógł zawieść.
Roześmiał się. Nic dziwnego, że Honoria narzekała na jego nudny sposób bycia i unikanie zabawy. On po prostu nie miał czasu na relaks. Nie było mógł stracić czujności albo ulec zachciankom, jak zrobił to nieszczęsny stryj Henry.
Honoria miała też rację w innej kwestii. Rzeczywiście potrzebował żony. Bourne potrzebowało księżnej, zwłaszcza chciał piąć się po szczeblach kariery politycznej i przynieść zaszczyt rodzinie. Wstąpienie w związek małżeński odwlekał już wystarczająco długo.
Och, w jego przeszłości była kobieta czy dwie. Wszystkie znały i aprobowały swoje miejsce w jego życiu, podobnie jak on znał miejsce w ich życiu. Przez kilka godzin znajdowali ukojenie w swoich ramionach. Nadal się z nimi przyjaźnił.
– Jak te kobiety cię kochają, Will! Choć nie wiem dlaczego – drażniła się z nim kiedyś Honoria. – Wystarczy, żebyś pstryknął palcami, a od razu miałbyś piękną żonę!
Ale kto chciałby mieć za żonę pieska, którego można wezwać jednym pstryknięciem?
Owszem, wybrałby posłuszną kobietę, która rozumiałaby wagę zadania, którego się podjął i byłaby w stanie mu sprostać. Jednak powinna też mieć własne pomysły, na przykład jak dodać posiadłości jeszcze więcej blasku. No i przydałoby się poczucie humoru.
Czy w Londynie była sala balowa lub herbaciarnia, gdzie dałoby się znaleźć taką damę? Przypomniał sobie, jak Honoria namawiała go do przybycia na królewski bal. Zamknął oczy, wyobrażając sobie długą kolejkę dziewcząt czekających, by założyć koronę z liści truskawek, i parsknął śmiechem. To wydawało się równie dobrym planem na szukanie przyszłej żony, jak każdy inny.
Zawrócił Zeusa i pogalopował bardziej wyboistą ścieżką, która okrążała pola, i z której nie było widać domu. Zdecydowanie za tym tęsknił. Nie ma to jak szybki galop w mgliste angielskie popołudnie, kiedy w zasięgu wzroku nie ma nic poza niekończącymi się polami. Świeże powietrze, zapach płonących gdzieś w oddali liści, rześki wiatr wpadający w rozwiane włosy. On i koń stanowili jedność, dziką i wolną, choćby tylko na chwilę.
Zatrzymał się na szczycie wzgórza na skraju ziemi Bourne'ów. Za niskim murem z szarego kamienia znajdowała się posiadłość należąca do Aidana. Powinien odwiedzić starego przyjaciela i sprawdzić, jak radził sobie z życiem w Anglii po latach spędzonych na wędrowaniu i odkrywaniu cudów świata. Kiedyś William zazdrościł Aidanowi tej wolności. Snuł marzenia o tym, jak mogłaby wyglądać. Ale Aidan był młodszym synem i nie musiał dźwigać brzemienia tytułu, przynajmniej nie wtedy. William miał nadzieję, że jego przyjaciel nie czuł się teraz, po śmierci starszego brata, jak w pułapce.
Honoria mówiła przecież, że miał ładną żonę, Amerykankę, i dziecko. Być może Aidan wcale nie był nieszczęśliwy. Podczas gdy William przyglądał się domowi w oddali, jego uwagę przykuł jasny błysk pośród szaro-zielonych pastwisk. Osłonił oczy i zobaczył jakąś damę. Szła powoli w kierunku dworu. Miała na sobie suknię w biało-niebieskie pasy, której marszczony brzeg ciągnął się za nią po ziemi. Jej włosy powiewały na wietrze jak sztandar, nieosłonięte żadnym kapeluszem. Ciągnęła za sobą dziwne urządzenie – statyw i średniej wielkości pudełko z rączką. Pamiętał, że niedaleko piramid widział mężczyzn, którzy robili zdjęcia takimi przyrządami. Nigdy jednak nie widział, by robiła to kobieta.
Żona Aidana? Wydawała się wystarczająco ekstrawagancka jak na Amerykankę, jednak nieoczekiwanie miał nadzieję, że to nie ona. Miała w sobie coś, co zwróciło jego uwagę. Te falujące, lśniące włosy, niczym wyjęte z obrazu Millaisa. Ta silna, swobodna niezależność jej kroku i nieustraszona postawa. Chciał do niej podjechać, zobaczyć jej twarz, posłuchać śmiechu wydobywającego się z pełnych, czerwonych ust. Kim była? Co robiła tak blisko, a jednocześnie tak daleko? Oczarowany patrzył, jak machnęła ręką, jakby chciała sprawdzić wiatr, po czym odchyliła głowę, by spojrzeć w niebo. Koronkowy rękaw opadł, odsłaniając smukły nadgarstek i złotą bransoletkę. Gdy spojrzała w górę, William zobaczył wyraźniej jej twarz, która rozświetliła się na tle szarego nieba. Kobieta miała lekko spiczasty podbródek, wysokie i mocno zarysowane kości policzkowe oraz pełne usta, wygięte w delikatnym uśmiechu. Dostrzegł nawet piegi na jej prostym nosie. Jej zachowanie świadczyło o inteligencji, przekorze i koncentracji.
Potrząsnęła głową, wzięła sprzęt i pospiesznie odeszła. William chciał ją zawołać i podążyć za nią, ale nie ruszył się z miejsca. Żadna dama na spacerze na wsi, nawet tak odważna jak ta, nie chciałaby, by gonił ją jakiś obcy dżentelmen. Nie miał w zwyczaju straszyć kobiet, nawet takich, które go zaintrygowały. A zaintrygowany bywał nader rzadko.
Poza tym mogła być nową żoną Aidana. Na myśl o tym coś w nim drgnęło. Nie żeby kiedykolwiek zamierzał poślubić Amerykankę. Nie ma mowy.
Zawrócił Zeusa i pogalopował w kierunku Bourne. Zbliżała się pora kolacji. Być może Honoria będzie wiedziała coś więcej na temat tej damy. Obawiał się, że nie będzie w stanie wyrzucić jej z myśli jeszcze przez długi czas.
Violet musiała zatrzymać się w drodze powrotnej do domu. Jej uwagę przykuło popołudniowe światło mieniące się na polach niczym różowe złoto, falujące jak cenna, ozdobiona koralikami tkanina. Nie było czasu na ustawienie aparatu, więc wyjęła z torby szkicownik i usiadła, by uchwycić i zachować widok krótkimi pociągnięciami ołówka.
Kiedy tak siedziała w promieniach słońca i rysowała, pochłonięta wyjątkowo pięknym i rzadkim widokiem, nagle zdała sobie sprawę, że tego cichego popołudnia nie była tu sama.
Jeździec pojawił się na ścieżce biegnącej poniżej miejsca, w którym przysiadła. Słoneczna poświata wokół niego sprawiała, że wyglądał, jakby był ze złota, niczym pogański bożek. Osłoniła oczy, by mu się przyjrzeć.
To, co zobaczyła, sprawiło, że westchnęła. W migoczącym świetle wydawał się prawdziwie boski. Miał potargane ciemne włosy opadające na czoło. Jechał płynnie i pewnie, jakby stanowił jedność z koniem. Był wysoki, szczupły i emanował władczą aurą. Zastanawiała się, czy w ogóle jest prawdziwy.
Przez chwilę jej palce zamarły na ołówku, jakby czas stanął w miejscu. A potem znów zaczęła rysować, tym razem jeszcze szybciej, bo próbowała uchwycić jego sylwetkę, zanim odjedzie. Rzadko widywała coś tak pięknego.
Gdy szkicowała jego rysy twarzy, widoczne pod rondem kapelusza, nagle podniósł dłoń i pomachał do niej. Violet korciło, by się schować, ale wtedy powiedziała sobie stanowczo, że nie ma szans, by z takiej odległości zobaczył jej rumieniec. I nie ma szans, by dostrzegł, że narysowała jego twarz, by ją na zawsze zachować w pamięci. Zamiast tego pomachała mu, a on się roześmiał i pogalopował dalej. Ten śmiech uczynił go jeszcze przystojniejszym, jakby rozpromienił go od środka.
Kim on, na Boga, był?