Narzeczona z Paryża - ebook
Narzeczona z Paryża - ebook
Król Omar chce się ożenić z wpływową kobietą. Jedną z kandydatek jest Edith Farraday, wybitna doktor nauk medycznych, pracująca nad leczeniem białaczki u dzieci. Omar obiecuje milion dolarów za spotkanie w Paryżu. Edith nie chce tracić czasu na podróż, wysyła więc w zastępstwie swoją bliźniaczkę Beth. Beth od razu wpada w oko Omarowi…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5222-5 |
Rozmiar pliku: | 603 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Chyba nie mówisz poważnie!
Omar bin Saab al-Maktoun, król Samarkary, odparł zimno wezyrowi:
– Zupełnie poważnie.
– Ale… targ narzeczonych? Tego w Samarkarze nie było od stu lat!
– Więc pora ożywić tradycję – odparł ponuro Omar. – Nie wszyscy moi poddani cieszą się ze zmian.
– Chcesz zadowolić kilku zatwardziałych konserwatystów za cenę własnego szczęścia? Nie lepiej po prostu poślubić córkę al-Abayyi? Przecież wszyscy tego właśnie oczekują.
– Oczekuje tego połowa szlachty. Druga połowa się sprzeciwi. Mówią, że Hassan al-Abayyi i bez tego jest zbyt potężny.
– Pogodzą się z tym. Laila to najlepszy wybór. Piękna. Obowiązkowa. – Ignorując groźne spojrzenie Omara, wezyr dodał: – Biorąc ślub, wreszcie zmazalibyście rodzinną tragedię…
– Nie – powiedział stanowczo Omar. Wciąż próbował zapomnieć, co się stało przed piętnastu laty. Gdyby ożenił się z Lailą, musiałby o tym pamiętać każdego dnia. – Najskuteczniejszym sposobem jest targ narzeczonych.
– Najskuteczniejszym? Poczekaj i przemyśl to jeszcze – błagał Kalid.
– Mam trzydzieści sześć lat. Już zbyt długo czekałem.
– Omarze! – Wezyr, jako jego przyjaciel z dzieciństwa, mógł zwracać się do niego po imieniu. – Jeśli poślubisz nieznajomą, możesz się skazać na całe życie. I po co ci to?
Ale Omar nie zamierzał odsłaniać swojej najgłębszej słabości.
– Podałem już swoje powody.
– A gdyby całe królestwo jednomyślnie błagało cię o poślubienie Laili? Czy wtedy byś to zrobił?
– Oczywiście – odparł Omar, pewien, że to się nigdy nie zdarzy. – Liczy się tylko mój lud.
– I to dla ludu jesteś gotów uzależnić wszystko od tej barbarzyńskiej tradycji?
Omar zacisnął szczękę.
– Dość. Podjąłem decyzję. Znajdź mi dwadzieścia kobiet nadających się na królową. Mają być znakomite i piękne. Ale najpierw upewnij się, że każda z nich jest gotowa zostać moją narzeczoną. I zrób to natychmiast.
Chyba zgłupiała, żeby się na to zgodzić…
Beth Farraday rozglądała się po sali balowej eleganckiej rezydencji, która mieściła się w Paryżu. Szejk Omar, król Samarkary, zapłacił sto milionów euro, by wejść w posiadanie tej osiemnastowiecznej kamienicy z własnym ogrodem. Beth dowiedziała się tego od personelu. To przy nim czuła się tu najbardziej swobodnie.
Nie pasowała do tych olśniewających kobiet w sukniach koktajlowych, potencjalnych królewskich narzeczonych przybyłych tu z całego świata. Każda z pozostałych dziewiętnastu kobiet była nie tylko niewiarygodnie piękna, ale też dokonała czegoś niezwykłego. Jak dotąd, Beth poznała kobietę nominowaną do Nobla, zdobywczynię Pulitzera, najmłodszą senator stanu Kalifornia, słynną artystkę z Japonii i profesjonalną gimnastyczkę z Brazylii.
A ona sama? Panna nikt.
Zupełnie tu nie pasowała i wiedziała to, jeszcze zanim wsiadła wczoraj do samolotu z Huston do Nowego Jorku, a stamtąd do prywatnego odrzutowca – wraz z innymi kobietami podróżującymi z Północnej i Południowej Ameryki. Wiedziała to od chwili, gdy jej genialna siostra bliźniaczka poprosiła ją, by zamiast niej wystąpiła w tym cyrku na kółkach.
– Proszę, Beth – błagała ją przez telefon dwa dni wcześniej. – Musisz to zrobić.
– Mam udawać ciebie? Oszalałaś?
– Pojechałabym sama, ale dopiero co zobaczyłam zaproszenie. Wiesz, że nie mogę opuścić laboratorium. Już wkrótce dokonam przełomu.
– Zawsze tak myślisz!
– Zresztą ty i tak masz lepsze gadane niż ja – przymilała się jej siostra. – Wiesz, że nie radzę sobie z ludźmi. Co innego ty.
– Faktycznie, jestem doskonałym materiałem na księżniczkę – odparła ironicznie Beth, kończąc zamiatać w sklepie charytatywnym, w którym pracowała.
– Wystarczy, że pojawisz się na tej imprezie w Paryżu, a oni dadzą mi milion dolarów. Pomyśl tylko, jak by to wpłynęło na moje badania…
– Myślisz, że zrobię wszystko, gdy tylko mi powiesz, że ratujesz chore dzieci…
– A nie?
Beth zamilkła.
– Dobra – westchnęła.
I to dlatego była teraz w Paryżu. Mając na sobie czerwoną, zdecydowanie zbyt obcisłą suknię, bo jako jedyna z potencjalnych narzeczonych nie wpisywała się w przewidziany rozmiar. Nie pasowała. I tyle.
Kilka godzin wcześniej zarówno ją, jak i pozostałe kobiety przewieziono do tej rezydencji limuzyną z luksusowego hotelu, w którym zostały zakwaterowane. Cały ten czas Beth spędziła w sali balowej, obserwując, jak wszystkie te piękne, spełnione kobiety jedna po drugiej podchodzą porozmawiać z ciemnookim szejkiem siedzącym w tyranicznym przepychu na podwyższeniu.
Wszystkie poza Beth. Zdaje się, że doradcy szejka wahali się, co z nią zrobić. Najwyraźniej uznali, że nie jest ani trochę w typie ich szefa. Z czym się żarliwie zgodziła. Spojrzała na gniewnego mężczyznę siedzącego na tronie. Wskazywał kolejne z tych wspaniałych kobiet aroganckim kiwnięciem palca. A one, ku jej zdumieniu, podporządkowywały się nie z rumieńcem zażenowania, ale z uśmiechem! Dlaczego? Wszystkie były spełnione, piękne i sławne. Chyba nie robiły tego dla pieniędzy…
A sam król nie wyglądał szczególnie atrakcyjnie. W dodatku był nieuprzejmy. W Teksasie Zachodnim, skąd pochodziła, każdy gospodarz już w progu przywitałby swojego gościa. Króla także powinny obowiązywać dobre maniery. Nawet jeśli Omar al-Maktoun był jakimś superbogatym władcą małego bliskowschodniego państewka, o którym nigdy nie słyszała, wydawał się dupkiem. Szczęśliwie, nie była w jego typie.
W jej gardle wezbrała gula. Najwyraźniej nie była w niczyim typie. I to z tego powodu Beth w wieku dwudziestu sześciu lat wciąż była dziewicą. Bolesne wspomnienia dopadły ją znienacka, jak zawsze w chwili słabości. „Przykro mi, Beth. Jesteś po prostu zbyt… przeciętna”. Przypominając sobie słowa Wyatta, z trudem chwytała oddech w zbyt ciasnej koktajlowej sukience. Odwróciła się od dusznej sali balowej i umknęła bocznym wyjściem prowadzącym do skąpanego w świetle księżyca ogrodu.
Zamknęła oczy i zaciągnęła się zimnym powietrzem, odsuwając na bok wspomnienie mężczyzny, który złamał jej serce. Nie potrzebowała miłości. Pomagała siostrze zdobyć pieniądze na ważne badania. Była szczęśliwa. Tego popołudnia miała szczęście zobaczyć kawałek Paryża. Wieżę Eiffla. Łuk Triumfalny. Przez godzinę siedziała w kafejce przy croissancie i malutkiej kawie kupionej po zawyżonej cenie i patrzyła, jak wokół toczy się życie.
W tym właśnie tkwił problem. Beth przetarła oczy. Czasem czuła się tak, jakby jedynie patrzyła na toczące się wokół życie. Nawet tutaj, w tej bajkowej paryskiej rezydencji, gdy miała wokół siebie słynnych, cudownych ludzi. Nie była częścią ich świata. Zamiast tego ukrywała się sama w ogrodzie.
Nie całkiem sama. Dostrzegła ciemny cień przesuwający się pośród nagich, wczesnowiosennych drzew. Jakiś mężczyzna. Co on tu robił? Nie mogła dostrzec jego twarzy, ale widziała, że choć kroczył stanowczo i z władczą gracją, jego ramiona w dobrze skrojonym garniturze były napięte. Zaciskał szczękę i Beth odgadła, że jest zły. Albo może nieszczęśliwy. Trudno było powiedzieć.
Nie musiałaby myśleć o własnych problemach, gdyby mogła pomóc komuś innemu. Podchodząc do niego, powiedziała niepewnym, szkolnym francuskim:
– Excusez-moi, monsieur, est-ce que je peux vous aider…?
Mężczyzna się obrócił, a ona westchnęła.
Nic dziwnego, że nie od razu dostrzegła go w mroku. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ciemny garnitur. A jego oczy były najciemniejsze ze wszystkiego.
– Co tu robisz? – wymruczał po angielsku.
Był tak przystojny, że odebrało jej głos. Żałowała, że do niego podeszła. Nie umiała rozmawiać z takimi mężczyznami. To nie jego wina, że jest przystojny – powiedziała sobie. Wzięła głęboki wdech i spróbowała się uśmiechnąć.
– Przepraszam. Po prostu smutno wyglądałeś. Zastanawiałam się, czy mogłabym jakoś pomóc.
Wyraz jego twarzy stał się zimny jak lód.
– Kim jesteś?
Beth zastanowiła się, czy go uraziła.
– Nazywam się… – Przyłapała się w samą porę. Zakaszlała. – Edith Farraday. Doktor Edith Farraday. – Wczuła się w rolę i spróbowała posłać mu pełne wyższości spojrzenie à la Edith.
Wydął usta.
– Ach, tak. Cudowne dziecko, badaczka raka z Huston.
– Tak – odparła zaskoczona. – Pracujesz dla szejka?
Wydawał się rozbawiony.
– Każdego dnia – odparł. – Dlaczego nie jesteś w sali balowej?
– Znudziłam się. I było gorąco.
Opuścił wzrok na jej czerwoną suknię, która była na nią zdecydowanie za mała. Zarumieniła się. Pociągnęła w górę dekolt, który ledwie zakrywał jej bujny biust.
– Tak, wiem, że suknia nie pasuje. Nie mieli niczego w moim rozmiarze.
Zmarszczył brwi.
– Powinni mieć każdy rozmiar.
Beth przewróciła oczami.
– Każdy rozmiar do trzydzieści sześć. Mogłam albo założyć to, albo zostać w bluzie i dżinsach, ale były mokre. Padało, kiedy zwiedzałam miasto.
Wydawał się zaskoczony.
– Nie wypoczywałaś dziś w hotelu, tak jak pozostałe kandydatki?
– Drzemka dla urody, żeby spodobać się szejkowi? – prychnęła. – Już wiem, że nie jestem w jego typie. A to moja jedyna szansa, żeby zobaczyć Paryż. Jutro odeślą mnie do domu.
– Skąd wiesz?
– Bo jego doradcy nie wiedzą, co ze mną zrobić. Plus: całymi godzinami czekałam w sali balowej, a on wciąż nie uczynił mi wielkiego honoru, by kiwnąć swym wszechwładnym palcem w moją stronę.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Był niemiły?
– W porządku, naprawdę – powiedziała wesoło Beth. – Szejk też nie jest w moim typie.
Przystojny nieznajomy wyglądał na zupełnie zaskoczonego.
– Jesteś pewna? Najwyraźniej nie dowiadywałaś się niczego na jego temat.
Skąd on to wiedział? Czy to było widać?
– Przyłapałeś mnie – przyznała. – Wiem, że powinnam go wygooglować, poczytać, co lubi, a czego nie, ale dowiedziałam się o wszystkim zaledwie dwa dni temu, a przed odlotem byłam zbyt zajęta w pracy.
Wydawał się zszokowany.
– Zbyt zajęta?
– Szalenie. – Musiała się spieszyć z szykowaniem wiosennej wyprzedaży w sklepie charytatywnym, żeby jej kierownik się zgodził, by wzięła wolne. Beth odkaszlnęła. – Mam na myśli: w laboratorium. Byłam mega zajęta w laboratorium.
– Wyobrażam sobie. Masz ważną pracę. – Mężczyzna wyraźnie czekał, by pociągnęła temat. Ale pod jego intensywnym spojrzeniem wszystkie wyjaśnienia Edith na temat technicznych detali jej badań uleciały z jej umysłu.
– Tak. Rak jest zły.
Patrzył na nią, jakby była idiotką.
– Tak, wiem.
– Dobrze – powiedziała, czując się niewiarygodnie głupio. – Więc pracujesz dla króla? To co tu robisz? Czemu nie jesteś w sali balowej?
– Bo nie chcę.
Zabrzmiało to jak oczywistość, a jednak nie była to żadna odpowiedź. Zimny powiew, ostatnia pozostałość zimy, przesunął się po jej nagich ramionach i piersiach. Zadrżała. Ale nie z zimna.
Nieznajomy z ogrodu górował nad nią, jego ciemny garnitur doskonale leżał na szerokich ramionach i potężnym, muskularnym ciele. Jeszcze nikt nigdy jej tak nie pociągał. Czuła się rozedrgana w środku, przytłoczona samą jego bliskością. Był od niej wyższy, większy w każdym sensie. Czuła potęgę emanującą z jego ciała. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne od ciała były jego oczy. Ciemne sadzawki odbijające drobinki światła – nęciły ją, pociągały jak czarne morze, podstępna i głęboka topiel.
Beth zmusiła się, by spojrzeć w bok.
– Cóż – powiedziała niepewnie. – Chyba powinnam wrócić do środka. I poczekać, aż król kiwnie na mnie palcem. – Westchnęła. – W końcu za to mi płacą.
– Płacą?
– Tak. Każda kobieta dostaje milion dolarów za samo pojawienie się tutaj. I dodatkowy milion za każdy kolejny dzień, jeśli zostanie poproszona o pozostanie. – Uśmiechnęła się.
– Sama możliwość pozostania królową Samarkary powinna wystarczyć – powiedział z irytacją. – Łapówka nie jest potrzebna.
– Tak, jasne – zadrwiła Beth. – Nie wiem, dlaczego wszystkie te wyjątkowe kobiety tu są, ale zgaduję, że pieniądze mogą w tym odgrywać pewną rolę. – Zmarszczyła brwi, myśląc o własnej siostrze. – W końcu nawet jeśli jest się znanym i naprawdę dobrym w swojej pracy, wciąż można potrzebować pieniędzy.
– A ty? – Opalizujące światło księżyca muskało jego ciemne brwi i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. – Też dlatego tu jesteś?
– Oczywiście – wyszeptała.
Nigdy mężczyźni tego rodzaju nie zwracali na nią uwagi. Zresztą nigdy wcześniej nie poznała mężczyzny tego rodzaju. Wyglądał jak żywcem wyjęty z bajki, z erotycznego snu. Gdy na nią patrzył, gdy się odzywał, jej serce przyspieszało. Był teraz o stopę od niej, a ona dostawała palpitacji. Z każdym szybkim oddechem jej pełne piersi napierały na nadmiernie obcisły gorset.
– Więc jesteś tu tylko dla pieniędzy – skwitował obojętnie.
– Badania nad nowotworami nie należą do najtańszych. – Głos zadrżał jej odrobinę.
– Wyobrażam sobie. – Przysunął się bliżej i spojrzał na nią. – Ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że tym kobietom będzie trzeba płacić, żeby tu przybyły.
– Nie? – Beth zrobiła wydech. W takim razie nie mógł być blisko z szejkiem. Odczuła ulgę. Przynajmniej nie powie swojemu szefowi, jak ta idiotka, doktor Farraday, wyglądała w ogrodzie, emocjonując się nic nieznaczącą rozmową z nieznajomym.
– Kim jesteś dla króla? – zapytała z wahaniem. – Jakimś attaché? Czy może ochroniarzem?
– Naprawdę nie wiesz?
– Och, jesteś kimś w rodzaju kuzyna? Kimś sławnym? Przepraszam, tak jak mówiłam, byłam zajęta. Byłam tak zmęczona, że zasnęłam w samolocie. A dzisiaj spacerowałam po Paryżu…
Paplała i miała tego świadomość. Mężczyzna uniósł ciemną brew. Spoglądał na nią, jakby była zagadką do rozwiązania. Beth zagadką? Można w niej było czytać jak w otwartej księdze! Tyle że tym razem nie mogło tak być. Kimkolwiek był ten mężczyzna, nie mogła pozwolić, by poznał jej sekret: że nie jest doktor Edith Farraday.
Aż do tej pory wszystko to wydawało się szansą, by pomóc chorym dzieciom i zobaczyć kawałek Paryża. Ale z jakiegoś powodu król płacił za to wszystko. I chciał poznać doktor Edith Farraday, a nie jakąś zwyczajną sprzedawczynię z Huston. I ku swojej zgrozie nagle zrozumiała, że istnieje prawna nazwa na to, czego dopuściła się razem z Edith: oszustwo.
Beth nerwowo podciągnęła w górę głupi dekolt czerwonej jedwabnej sukni. Istniało niebezpieczeństwo, że z niej spadnie. Nic dziwnego, że mężczyzna wciąż a to spoglądał na nią, a to gwałtownie odwracał wzrok. Czuła się zawstydzona, tania i nie na miejscu. Żałowała, że tu przyjechała. Żaden mężczyzna nigdy nie patrzył na nią tak długo.
– Powinnam już iść – wydusiła.
Ale on zapytał ochryple:
– Więc co o nich myślisz?
– O kim?
– O tych innych kobietach.
– Dlaczego pytasz?
– Ciekawi mnie opinia kogoś, kto, jak mówisz, nie ma szans u króla. Jeśli nie ty, to kto?
Zmrużyła oczy.
– Obiecujesz, że nie powiesz szejkowi?
– A co ci zależy?
– Nie chciałabym popsuć komuś szans.
Przyłożył dłoń do serca w zaskakująco staroświeckim geście.
– Obiecuję, że nikomu nie powtórzę.
– Najoczywistszym wyborem wydaje się gwiazda filmowa. Jest teraz najsłynniejszą pięknością na świecie – powiedziała z ociąganiem.
– Mówisz o Sii Lane?
– Tak. Faktycznie jest niewiarygodnie piękna i czarująca. Ale jest też po prostu wredna. Godzinami nękała obsługę odrzutowca tylko dlatego, że nie mieli takiej wody gazowanej, jaką chciała. A potem, gdy dotarliśmy do hotelu i portier niemal upuścił jej designerską walizkę, zagroziła, że zrujnuje jego rodzinę, jeśli znajdzie choćby ryskę. Jest taką osobą, która kopnęłaby psa. – Pochyliła głowę. – Chyba że ten pies mógłby jej jakoś dopomóc w karierze.
Prychnął.
– Mów dalej.
Poczucie winy kazało jej zamilknąć.
– Nie powinnam tego mówić. – Potrząsnęła głową. – Może po prostu miała zły dzień.
– Jeśli ona jest najgorszym wyborem, to kto jest najlepszym?
– Laila al-Abayyi. Wszyscy ją uwielbiają. Jest jak matka Teresa czy ktoś w tym guście. I pochodzi z Samarkary, więc zna język i kulturę…
– Kto jeszcze? – przerwał jej.
Zaskoczona jego ostrą reakcją, Beth zmarszczyła brwi.
– Bere Akinwande jest piękna i miła, i bystra. Byłaby fantastyczną królową. Inne dziewczyny też. Choć nie wiem, dlaczego którakolwiek z nich miałaby chcieć poślubić króla.
– Dlaczego?
– Och, choćby dlatego, że urządza taką szopkę, żeby znaleźć żonę? – Przewróciła oczami. – Naprawdę. Brakuje tylko kamer i byłby niezły reality show.
– Mężczyźnie o jego pozycji nie jest łatwo znaleźć wartościową partnerkę – powiedział sztywno. Pochylił głowę. – Pewnie nie łatwiej niż słynnej badaczce, takiej jak ty, jest tracić swój cenny czas na proces szukania męża w starodawny sposób.
Beth patrzyła na niego zawiedziona, potem westchnęła.
– Masz rację. Nie mnie to oceniać. Przynajmniej płaci nam za nasz czas. Powinnam mu podziękować – odparła pogodnie. – I zrobię to, jeśli w ogóle dostanę taką możliwość.
Zza jej pleców dobiegł głos.
– Doktor Farraday? Co pani tu robi? Jest pani potrzebna w sali balowej.
Jeden z doradców stał w otwartych drzwiach, niecierpliwie wskazując na wnętrze sali. Ale gdy zobaczył nieznajomego za nią, jego oczy się rozszerzyły. Spojrzała w tył i dostrzegła, jak przystojny nieznajomy lekko potrząsa głową.
– Proszę mi wybaczyć, doktor Farraday – głos doradcy dziwnie się zmienił – ale bylibyśmy wdzięczni, gdyby wróciła pani do środka.
– Cóż. Zdaje się, że wreszcie poznam jego wysokość. – Beth posłała nieznajomemu krzywy uśmiech. – Życz mi powodzenia.
Wyciągnął dłoń i dotknął jej nagiego ramienia. Spojrzał jej w oczy. Jego głos był głęboki i niski i sprawił, że zadrżała.
– Powodzenia.
Kolana ugięły się pod Beth. Obróciła się i szybko poszła za doradcą. Ale gdy wróciła do gorącej, zatłoczonej sali balowej i dostrzegła szejka, nie była już zdenerwowana. Nie przejmowała się potężnym królem, który poruszył niebo i ziemię, by zgromadzić tu najbardziej spełnione kobiety świata i wybrać potencjalną narzeczoną.
Za to nie mogła przestać myśleć o przystojnym nieznajomym, który niemal rzucił ją na kolana jednym dotykiem w chłodnym paryskim ogrodzie.
W ogrodzie Omar, wciąż zdumiony, patrzył, jak wracała do rezydencji.
Czy to możliwe, że właśnie odbył rozmowę z doktor Edith Farraday, a ona nie zorientowała się, kim on jest? Arogancko zakładał, że każda kobieta, która zgodziła się przybyć dziś do pałacu, pragnie go poślubić. Czy to możliwe, że jedna nawet nie znała jego tożsamości? Że nie zainteresował jej nawet na tyle, by pofatygowała się zajrzeć do plotkarskiego czasopisma albo chociaż go wygooglać? Wydawało się to niemożliwe.
Ale instynkt podpowiedział mu, że doktor Edith Farraday nie udaje. Naprawdę nie miała pojęcia, kim jest Omar.
Tak jak on sam nie wiedział, że Kalid zapłacił dwudziestu kobietom, by przybyły do Paryża. To miało sens – potencjalne narzeczone były tak słynne i utalentowane, że trudno było oczekiwać, że rzucą wszystkie swoje zajęcia za ledwie szansę zostania jego królową. Ale i tak… Ego bardziej małostkowego mężczyzny mogłoby zostać zmiażdżone, gdyby zrozumiał, że szansa na poślubienie go nie wystarczyła, by nakłonić kobiety do przybycia tu z obu Ameryk, z Azji, Afryki i Europy.
Oczywiście dlatego Kalid nie powiadomił go o szczegółach. Kazał wezyrowi to zorganizować, a on to zrobił. To Kalid siedział teraz w sali balowej, osobiście poznając każdą kobietę. Jego przyjaciel miał okroić ich liczbę z dwudziestu do dziesięciu, które Omar pozna osobiście jutro.
To Kalid ustalił kryteria wyboru dwudziestu potencjalnych narzeczonych i zaaranżował ich przywiezienie do Paryża. Omar pierwszy raz zobaczył tę listę rano i był zaskoczony, jak ambitne i nakierowane na karierę są te kobiety. Ale czyż sam nie podkreślał, że jego narzeczona ma być wyjątkowa? Z pewnością jego wybranka zgodzi się porzucić karierę, choćby najbardziej znamienitą. Czyż jakąś kobietę mógł czekać lepszy los niż bycie królową Samarkary?
Tylko jedno nazwisko na liście natychmiast mu się nie spodobało.
– Dlaczego zaprosiłeś Lailę al-Abayyi? – zapytał rano. – Powiedziałem ci, że nie mogę jej poślubić.
– Nie. Powiedziałeś, że poślubisz ją tylko wtedy, gdy cała nasza szlachta zgodzi się, że powinna być królową.
– To się nie zdarzy.
– Nie znamy przyszłości – odparł Kalid.
– Znamy. Dziwię się, że w ogóle zgodziła się tu przybyć. Nie czuje się upokorzona tym, że musi konkurować z cudzoziemcami?
Wezyr się uśmiechnął.
– Tak jak ty, panie, panna al-Abayyi przedkłada dobro Samarkary nad swoje własne. Zgodziła się wyłącznie dla dobra kraju.
Dla dobra kraju i dla miliona dolarów…
Omar zacisnął szczękę. Niech będzie. Już dość długo unikał małżeństwa. Gdyby umarł, nie było nikogo, kto mógłby odziedziczyć tron. Omar potrzebował dziedzica. Nie mógł ryzykować wybuchu kolejnej wojny domowej, takiej, jaka niemal zniszczyła Samarkarę za czasów jego dziada. Nie mógł też ryzykować wyboru z miłości. Nigdy już nie będzie takim szaleńcem.
Nie. Teraz jest starszy, przezorniejszy. Potrzebuje tego małżeństwa wyłącznie ze względów dynastycznych. I przez miesiąc, odkąd polecił Kalidowi zorganizować targ narzeczonych, z powodzeniem unikał myślenia o tym. To nie było trudne.
Ale dzisiaj, po spotkaniu dyplomatycznym w ambasadzie, gdy wrócił do posiadłości, zaczął się denerwować na myśl, że znajdują się tam zaproszone w jego imieniu kobiety. Maszyna poszła w ruch. W napięciu oczekiwał końca rozmów w sali balowej. Wiedział, że jest za wcześnie na spotkanie z potencjalnymi narzeczonymi. Wyszedł więc w ciemności, do ogrodu, próbując nie myśleć ani o przyszłości, ani o przeszłości.
A potem przeszkodziła mu piękna, zmysłowa, zaskakująca kobieta. Poczuł do niej potężny pociąg – najpierw ze względu na jej niewiarygodne ciało, atrakcyjne i niedorzecznie krągłe w tej ciasnej sukni. A potem ze względu na jej szczere słowa. Na chwilę oderwał się od swoich myśli.
Dopóki nawet ona nie powiedziała, że Laila, przyrodnia siostra jego zmarłej dawno temu narzeczonej, powinna być jego żoną. Czy nie było ucieczki przed przeszłością? Przeklął cicho. Zaciskając szczękę, poszedł w ślad za Edith do sali balowej. Stojąc przy ścianie, by go nie zauważono, patrzył na nią z daleka, gdy rozmawiała z wezyrem. Wyczuwając na sobie jego wzrok, obejrzała się i ich spojrzenia się spotkały.
A potem jej oczy się zwęziły.
Jeśli w ogrodzie nie wiedziała, kim jest Omar, teraz musiała to wiedzieć. Patrzyła na niego gniewnie czy wręcz oskarżycielsko.
W ciągu ostatnich kilku lat wchodził w relacje – płytkie i krótkotrwałe – niemal wyłącznie z ambitnymi, zimnymi, chudymi blondynkami. Stanowiącymi przeciwieństwo czarnookiej Feridy al-Abayyi, narzeczonej, którą stracił.
Doktor Farraday nie była ani zimną blondynką, ani zmysłową brunetką o migdałowych oczach. Miała długie, jasnobrązowe włosy i mgiełkę piegów nad zadartym noskiem. Jej twarz w kształcie serca była zarumieniona, jej usta były pełne i różowe, a jej oczy – choć nie dostrzegał ich koloru – lśniły, pobudzając jego zmysły.
Ale o ile jej twarz zdawała się niewinnie prostoduszna, o tyle jej ciało… Była seksbombą. Jedwab sukienki obejmującej jej ponętne krągłości zdawał się szeptać, że w każdej chwili może pęknąć w szwach i odsłonić dla niego jej niewiarygodne nagie ciało. W tej sukni doktor Farraday mogła zawładnąć każdym mężczyzną.
Omar wziął głęboki, urywany oddech. Nie mógł uwieść jej ani żadnej z obecnych tu kobiet. Targ narzeczonych nie polegał na zwykłym uwodzeniu. Choć Edith porównała go z reality show, chodziło tu o poważną tradycję, a nie – o odcinek „Kawalera do wzięcia”.
Doktor Farraday mogła się znaleźć w jego łóżku wyłącznie po ślubie. I miała znacznie więcej do zaoferowania niż tylko jej oszałamiający seksapil. Jej życiorys wyróżniał się na tle pozostałych dziewiętnastu, ponieważ zajmowała się badaniami nad białaczką dziecięcą, która dawno temu zabiła starszego brata Omara. Ale gdyby tego nie przeczytał, nie miałby pojęcia, że ta kobieta ukończyła Harward w wieku dziewiętnastu lat z tytułem doktora nauk medycznych i z doktoratem z biochemii. W wieku dwudziestu sześciu lat już kierowała grupą badawczą w Huston. Słyszał, że Edith Farraday rzadko opuszczała laboratorium. Ktoś taki jak ona powinien onieśmielać i budzić respekt. A jednak była ciepła, miła i zabawna.
Omar zamrugał, słysząc, że w sali balowej nagle podniósł się szmer szeptów. Rozpoznano go. Bez słowa obrócił się i znów zniknął w ogrodzie, a potem w swoich prywatnych komnatach. Ale pod koniec wieczoru stał sam w górnym salonie, patrząc przez okno, jak dwadzieścia potencjalnych narzeczonych wsiada do limuzyn mających je zawieść do luksusowego pięciogwiazdkowego hotelu Campania.
– Czegóż to ja nie robię dla waszej wysokości… – dobiegł go zza pleców głos wezyra. – Czy jesteś gotów wreszcie iść po rozum do głowy i poślubić córkę al-Abayyi?
Nie zaszczycając tego pytania odpowiedzią, Omar się obrócił.
– Czy zdecydowałeś, która dziesiątka zostanie odesłana do domu?
– Nie było łatwo. – Kalid zamilkł na chwilę. – Poza tą ostatnią. Ledwie zamieniłem z nią parę słów, a już wiedziałem, że nie jest w twoim typie.
Omar zrozumiał, że mowa o Edith, i powiedział z irytacją:
– Nie mam żadnego typu. Dlaczego wszyscy uważają, że mam?
– Bo masz.
– A doktor Farraday do niego nie należy?
– Piękna dziewczyna, ale nieco zbyt zwyczajna. W dodatku przybrała na wadze, odkąd ostatnio opublikowano jej zdjęcia. Miała szokująco ciasną suknię. – Kalid zamrugał. – Czy może się mylę?
Omar znów spojrzał przez okno. Kalid miał rację, określając Edith Farraday mianem „zwyczajnej”. Nie miała tej władczej ostrości, zdystansowania, królewskiej buty. Była niekonwencjonalna, nieco brakowało jej godności, a jednak…
Omar jej pragnął. Przemożnie i ponad rozsądek.
Nie. Przeszyło go poczucie zagrożenia. Każda inna kobieta byłaby bezpiecznym wyborem, nawet Laila al-Abayyi. Ponieważ w tej kwestii nie śmiał dopuścić do głosu emocji. Nigdy więcej. Miłość i pragnienie niosły ze sobą zbyt wysokie koszty.
A jednak doktor Farraday rozgrzała go tam, w ogrodzie… Rozgrzała?
Przez jego umysł przesunął się obraz jej ponętnej sylwetki, jej oczu iskrzących się oburzeniem, gdy patrzyła na niego poprzez salę balową, nieświadomie oblizując pełne różowe usta…
Przeszyło go pożądanie. Niemal głośno jęknął.
– Panie? – zapytał wezyr. – Czy powinienem odesłać Farraday do domu?
– Niech zostanie. Jeszcze jeden dzień.