Narzeczona z second-handu - ebook
Narzeczona z second-handu - ebook
Michalina ma trzydzieści pięć lat, mało prestiżową posadę w lokalnym brukowcu i męża hipochondryka. Gdy odkrywa, że marudny małżonek regularnie ją zdradza, jej świat wywraca się do góry nogami. Zostaje sama z synkiem, w pracy czeka ją rewolucja, na horyzoncie pojawia się przystojny, młodszy mężczyzna... A to dopiero początek kłopotów. Czy Michalina odzyska kontrolę nad swoim życiem? Czy kobieta po przejściach ma jeszcze szansę na wielką miłość?
Zabawna i romantyczna opowieść o życiu, które zmienia się w ułamku sekundy, sile kobiecości, na której odkrycie nigdy nie jest za późno, i drugiej szansie, którą warto dać przede wszystkim sobie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-274-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hipochondryk. Każde draśnięcie natychmiast przemywa wodą utlenioną i zawija w bandaże. Na katar łyka antybiotyk, garść środków przeciwbólowych i antyalergicznych, zapija syropem i zagryza solidnym ząbkiem czosnku (którym potem śmierdzi, jakby był co najmniej przedwczorajszy, albo i lepiej). Zanim jednak sięgnie po kolejną pigułkę, starannie czyta każdą ulotkę, szczególną uwagę poświęcając skutkom ubocznym, po czym, oczywiście, wszystkie te skutki natychmiast odczuwa, zwłaszcza te pojawiające się raz na dziesięć tysięcy przypadków. Cały Ignacy – mój mąż.
Jego apteczka jest większa niż moja szafka z kosmetykami i nie mam nawet najmniejszych szans na zmianę takiego stanu rzeczy. Lekarstwa stoją ciasno poustawiane jedno przy drugim, a te niemieszczące się w rządku wrzucone są byle jak we wszystkie kąty apteczki (z których to kątów, oczywiście, wysypują się po każdym otwarciu drzwiczek). Ignacy choruje zawsze i o każdej porze roku. Jednak najgorsza jest jego permanentna gorączka. Przy trzydziestu siedmiu stopniach jest umierający, a wszystko, co powyżej, to stan prawie agonalny. Aż dziw, że jeszcze nie zszedł – na jego miejscu i w jego opłakanym stanie już dawno strzeliłabym sobie między oczy. Aż strach żyć w ciągłej obawie o własne zdrowie. Zwariować przecież można.
Zresztą mnie też już niewiele brakuje. Oszaleję niedługo od tego wszystkiego – mam to jak w banku. Te jego stękania, narzekania i ogólne rozstrojenie doprowadzą mnie kiedyś do szewskiej pasji (albo innej, jeszcze gorszej przypadłości). Żeby przynajmniej był stary, co to przeżył swoje i może spokojnie poużalać się nad sobą. Ale nie – chłop jak dąb, ledwo skończone trzydzieści osiem lat, krzepy pozazdrościć mu może niejeden dwudziestoletni szczyl, a ciągle taki biedniutki i schorowany. Czasami sama nie wierzę, że udało mu się spłodzić syna w tej jego wiecznej niemocy (oby się nie wdał w tatusia, choć bardzo możliwe, że to dziedziczne). Całe szczęście Borys – moje oczko w głowie – póki co jest roześmianym berbeciem i ani myśli chorować. Jeszcze by tego brakowało – na dwoje dzieci w żadnym przypadku się nie pisałam, wobec czego mój niespełna dwuletni syn musiał dorosnąć błyskawicznie, ustępując miejsca wiecznie schorowanemu tatusiowi.
– Bo ty powinnaś go za mordę przytrzymać czasami, postawić do pionu i zmusić do wzięcia się w garść – mówi Zośka, moja przyjaciółka od zawsze.
– Zszedłby na zawał, jakby go tylko dotknęła – śmieje się Karolina.
– Już to widzę. Biedny Ignaś, pierdoła jedna.
– Ej, tylko nie pierdoła. – Zwykle studzę ich zapędy, bo gotowe są pożreć go razem z obuwiem. – Może i jest nieco przewrażliwiony na swoim punkcie, ale na pewno nie należy do tych w trepie kołysanych. Nie przesadzajcie.
– Jest pierdołą i to do kwadratu. Biedny, chory i rozmemłany. I nie przekonasz nas, że jest inaczej.
No dobra. Mój mąż jest pierdołą. Właściwie odkąd się poznaliśmy, a minęło już jakieś piętnaście lat, zawsze to ja byłam twarda i to ja podejmowałam strategiczne decyzje w naszym życiu. On pracuje, no i choruje, oczywiście, nieustannie.
Z pozoru jest pewnym siebie wiceprezesem lokalnego oddziału banku, każdego dnia podejmuje tysiące ważnych decyzji, z głową podniesioną nadzwyczaj wysoko pokonuje wszelkie przeszkody, ale gdy tylko przekracza próg domu… ech, szkoda gadać. Jedyne, co naprawdę kocha, to swoje kapcie (koniecznie kupione na straganie u pseudogórali), TVN24 (bo zawsze musi być na bieżąco) i ogródek na przedmieściu, który pielęgnuje jak rasowy emeryt. Te jego wymuskane rabatki, równiutkie jak od linijki, marchewki, pietruszki i kalarepka. Fakt, zawsze na obiad mam pod dostatkiem świeżych warzyw i owoców z własnego „chowu”, poza tym fajnie jest czasem odpocząć na łonie natury (lubię, nie powiem), złapać trochę promieni słońca i pochłonąć dorodną truskawę prosto z krzaka. W sumie przydaje się taki ogródek, poza tym Ignacy nawet w zimie przynosi do domu piękne pomidory i ogórki z własnej szklarni, więc to akurat mogę mu wybaczyć. Ale to, niestety, koniec jego zalet.
Tak, w domu mój mąż zmienia się w mruczącego kanapowego kociaka z miłością do badyli. W życiu bym nie pomyślała, że taki z niego dupek. Nawet Zośka z Karoliną by nie pomyślały, choć mają na jego temat zupełnie niewyszukane zdanie. Mało tego – nie pomyślałaby o tym nawet moja własna matka, dla której Ignacy jest ucieleśnieniem najwspanialszych marzeń o mężu idealnym. Ideał, psia jego mać.
Bo Ignacy mnie zdradził. Tak, tak, ten mój pierdołowaty gamoń, któremu przypominać trzeba nawet o zabraniu śniadania do pracy, który sam nie potrafi włączyć pralki, a na widok rozciętego palca ryczy jak bóbr. Puścił mnie w trąbę w najmniej oczekiwanym momencie i w dodatku w najgorszy z możliwych sposobów.
Wybrałyśmy się kiedyś z Zośką i Boryskiem na tę jego sławną działkę. Warto rozerwać się przy sobocie, zwłaszcza że zapowiadała się piękna pogoda.
Ignacy od początku wiosny spędzał w ogrodzie każdą wolną chwilę, z nami zwykle mijał się w przelocie, więc tym bardziej chciałam pobyć trochę razem. No i syn zdążył się stęsknić za wyrodnym ojcem. Borysek był zresztą wniebowzięty – raz, że pobędzie z tatusiem, a dwa, miał wielką ochotę na zrobienie ogromnej baby z piasku. Zapakowaliśmy więc stos piaskowych foremek, łopatkę, wiaderko, koszyk na piknik i razem z Zośką i całym majdanem władowaliśmy się do samochodu. Pogoda w istocie była cudna. Słońce świeciło pięknie, a w powietrzu czuć było prawdziwą wiosnę (szkoda, że nie wyczułam w tej wiośnie nadchodzącej katastrofy, bo chyba w ogóle nie wyszłabym tej soboty z domu). Dojechaliśmy na miejsce w niecałą godzinkę. Bez korków, bez problemów.
Ogród Ignacego nawet z daleka prezentował się wspaniale. Małą altankę w samym centrum pięknie obrastały krzaki dzikiej róży, dookoła widać było równiutkie rabatki, na których wkrótce miały urosnąć marchewki, pietruszki i inne warzywka. Wzdłuż wąskiej dróżki prowadzącej do altanki kwitły tulipany i żonkile. Cudne widoki.
Ledwo doszłyśmy do ogrodzenia, aż tu nagle z maliniaka wyskakuje dziewczę, lat może około szesnastu (pewnie starsze, ale przynajmniej na tyle wyglądające), a do tego nagusieńkie, jak je Pan Bóg stworzył. Oniemiałam, a Zośka odruchowo zakryła oczy Borysowi. Co za cholera pałęta mi się po posesji, bezwstydnie pokazuje swoje wdzięki i jeszcze cieszy się nie wiadomo z czego?
Rozejrzałam się po ogrodzie, ale Ignacego nigdzie nie dostrzegłam. Całe szczęście, bo pewnie zapadłby się pod ziemię.
– Zośka, ty pilnuj młodego, a ja idę sprawdzić, skąd się urwała ta naturystka – rzuciłam tylko w stronę przyjaciółki, po czym szarpnęłam za furtkę.
Pannica ani drgnęła. Na dobrą sprawę nawet nie zwróciła na mnie uwagi – stała i bezczelnie patrzyła mi prosto w oczy. Zajrzałam do altanki i stanęłam jak wryta. Na prowizorycznej leżance zalegiwał nie kto inny, tylko mój mąż z interesem na widoku. Tymże interesem zajmowała się czule druga, niewiele starsza od pierwszej, dziewczyna. Ignacy zesztywniał w jednej sekundzie. W tej samej chwili w drzwiach altany stanęła pierwsza dziewoja z wyszczerzonymi w sztucznym uśmiechu zębami.
Nawet nie byłam w stanie się odezwać. Odebrało mi głos, wybiegłam prędko na zewnątrz, po czym zwymiotowałam prosto w krzaki dzikiej róży pnącej się po ścianie. Mała nawet na chwilę nie przestała bezwstydnie robić loda mojemu mężowi. Ignacemu zresztą też nie przeszkadzało to, co się właśnie wydarzyło. Tak, jakbym była przezroczysta.
Gdy już wyrzygałam żołądek razem z jelitami i marzyłam tylko o tym, by zwrócić nawet własny mózg, pozbierałam się ostatkiem sił, dopadłam młodą i za włosy odciągnęłam jej głowę od przyrodzenia mojego męża. Miałam nadzieję, że odruchowo złapie go zębami i zakleszczy się jak rottweiler czy inny bulterier. Niestety – natychmiast puściła. Ignacy, jak siłą wyrwany ze snu, spojrzał tylko na mnie z wyrzutem.
Bez słowa wyszłam z ogródka. Pieprzone rusałki.
Całe szczęście Zośka nie pytała o nic, tylko przytomnie usiadła za kierownicą. Zainstalowałam się z tyłu, obok Borysa, i zapadłam w jakiś dziwny letarg. Nie miałam nawet siły płakać – jakoś nie docierało jeszcze do mnie to, co się wydarzyło przed kilkoma chwilami.
– Rozumiesz coś z tego? – ocknęłam się po jakiejś półgodzinie.
W zasadzie Zośka niewiele mogła rozumieć, bo nawet nie miała pojęcia, co się tak naprawdę stało – cały czas próbowała okiełznać moje ryczące dziecko, domagające się natychmiastowego spotkania z tatusiem. To by sobie młody popatrzył, jak się tatuś relaksuje po godzinach.
Zjechała na pobocze i zatrzymała samochód.
– Wszystko w porządku? – spytała, patrząc w lusterko.
Zośka jest kochana. Doskonale wie, że jak mam doła, to nie wolno mi patrzeć prosto w oczy, bo zabiję jak bazyliszek. Tylko Borysowi w takich chwilach patrzenie na matkę uchodzi na sucho.
– Nie, nic nie jest w porządku! – wreszcie rozwiązał się worek moich emocji. – Pieprzony drań, niby taki biedniutki, a małoletnie dupy robią mu loda na każde zawołanie. Co ja sobie w ogóle myślałam? Że mam słodkiego misia w domu? Że tylko mnie się trafił wierny mąż w tym popapranym świecie? Durna jestem i tyle. Teraz się okazało, jaki to on jest wierny. Pewnie od samego początku wiosny sprowadza tam te dziwki i robi z nimi Bóg jeden wie co. Czego ja się spodziewałam?
– Kuwa! – podsumował mój syn.
– Racja, dzieciaku, racja. – Zwiesiłam smętnie głowę, ale natychmiast instynkt macierzyński wziął górę nad emocjami. – Swoją drogą, ciekawe, kto cię nauczył takiego słownictwa? Pewnie ukochany tatuś, tak?
Borys kiwnął głową zdecydowanie twierdząco. Wiedziałam. Nie dość, że mój mąż sam okazał się cholernym padalcem, to jeszcze dziecko od małego sprowadza na złą drogę (nieważne, że Borys na wszystkie pytania odpowiada twierdząco – te przekleństwa to na pewno wina Ignacego – jak zresztą wszystkie inne winy).
Muszę coś zrobić, zanim oszaleję od tego wszystkiego.
Sabat czarownic – tak mój wiarołomny małżonek zwykł nazywać moje cotygodniowe spotkania z dziewczynami i Konradem (który doskonale potrafił odnaleźć w sobie pierwiastek kobiecy – jako gej nie musi obawiać się naszych mężów, a znowu jako rasowy facet podpowiada nam, co zrobić z tą ich pokręconą psychiką). Dupa, nie sabat, choć w obecnej sytuacji Ignacy powinien raczej dziękować komu trzeba, że nie okazaliśmy się prawdziwymi czarownicami, bo w jego sytuacji klątwa nieurodzaju byłaby chyba najłagodniejszym wyrokiem.
Posiedzenie zostało zwołane w trybie nadzwyczajnym, bo raz, że w sobotni, a nie piątkowy wieczór, a dwa – mieliśmy na głowie Borysa, który co prawda spał grzecznie w swoim łóżeczku, ale jego obecność i nieobecność Ignacego skutecznie blokowały mi dostęp do spożycia napojów wyskokowych. Najchętniej napiłabym się porządnie, mało tego – nawaliłabym się jak bąk, byle tylko wymazać z pamięci popołudniową akcję.
Zośka zwołała wszystkich, znaczy siebie, Karolinę i Konrada, żeby popatrzyli na moje zwłoki, które jeszcze przed południem były świetnie prosperującą żoną i matką.
Nawet nie zwlokłam się z łóżka. Zostałam tak, jak usiadłam po powrocie do domu. Zośka wcześniej położyła spać Borysa, bo ja chyba nie byłabym w stanie, a wyrodny ojciec jeszcze nie pojawił się w domu. Może i lepiej. Nie wiem, czy mogłabym na niego patrzeć. Wciąż miałam przed oczami te jego dziewice paradujące na golasa i robiące mu dobrze pewnie na zmianę. Rozryczałam się na samą myśl.
– Misiu, naprawdę strasznie nam przykro. – Konrad objął mnie ramieniem. Rozpłakałam się jeszcze bardziej. – Zobaczysz, że wszystko się ułoży. Czasu trzeba.
– Kondziu, nic się nie ułoży – zawyłam mu prosto w rękaw. – Świat mi się skończył, nawet nie mam dokąd pójść. Do tego mam malutkie dziecko – kto się nim zajmie, kiedy będę w pracy? I ta świadomość, że on pewnie nie pierwszy raz…
Karolina poszła zaparzyć herbatę.
– A ja uważam, że powinnaś go zostawić. Dla zdrowia psychicznego. Jeszcze znajdziesz sobie jakiegoś przystojniaka, a Ignacemu będzie głupio do końca życia. Stara nie jesteś, życie przed tobą. A młodym jakoś się zajmiemy na zmianę, dopóki życie ci się nie poprawi – ryknęła z kuchni.
– Karolka, głupoty pleciesz, nie widzisz, że ona go kocha?
– Kocha, nie kocha, powinna posłać go na drzewo za to, co nawywijał. Jesteś facetem, nie znasz się.
– O, przepraszam, chyba jak nikt znam się na facetach w tym towarzystwie – Konrad jak zwykle starał się być rzeczowy.
– Dajcie jej spokój – wtrąciła Zośka. – Musi się dziewczyna wypłakać, samo nie przejdzie.
– Jeszcze będzie miała czas na płacze, teraz trzeba ustalić jakiś plan na pozbycie się pana zdrajcy, i to raz na zawsze – Karolina nie ustępowała.
– Nie słyszałaś? Nie będzie żadnego pozbywania się.
– To chociaż zemsta. Przecież nie można puścić mu tego płazem. Pamiętaj, Miśka, jak gad raz zdradził, zrobi to ponownie, chyba że się odpowiednio zemścisz.
Zaniosłam się histerycznym płaczem.
– Że też nie palnęłam cię przez łeb, zanim tu weszłaś, może gadałabyś przynajmniej rozsądniej. – Zośka posłała Karoli znaczące spojrzenie.
– Wiecie, moje panie, w zasadzie malutka zemsta nikomu by nie zaszkodziła, a można by utrzeć nosa Ignacemu. – Konrad wpadł chyba na jakiś szatański plan, bo oczy zaświeciły mu się złowieszczo. Karola klasnęła w ręce.
– Cicho, babo, bo Boryska obudzisz. Niech się dziecko wyśpi.
– Oj, ty zawsze taka rzeczowa. Idź lepiej po ciastka, a my tu z Kondziem opracujemy strategię.
– Zważaj na słowa – Zośka się nieco oburzyła. – Jestem z was najstarsza, więc to ty powinnaś latać po ciastka, smarkulo.
– Dziewczyny, dosyć skakania sobie do gardeł. Nie wiem, czy zauważyłyście, ale ja tu cierpię. – Podniosłam dwa palce jak w szkole do odpowiedzi. – Może rzeczywiście trzeba by się zemścić. W zasadzie to nawet zaczyna mi się to podobać.
Zośka zrezygnowana opadła na fotel.
– Jeszcze będziecie tego żałować…
Ciężka noc. Zdecydowanie zbyt ciężka. Ignacy nie pojawił się do samego rana, a my dyskutowaliśmy, co i jak. Burza mózgów to świetna sprawa, ale do planowania zemsty na niewiernym małżonku niespecjalnie się nadaje. Oczywiście, Karolina cały czas wymyślała najróżniejsze tortury, począwszy od łamania kołem, na obcięciu wiadomej części ciała kończąc. Zośka w większości mamrotała pod nosem, że tak się nie godzi i że jesteśmy świrnięci, a Konrad po początkowym entuzjazmie pogrążył się w pisaniu SMS-ów ze swoim nowym ukochanym. Szczęściarze.
– Myślę, że powinnaś opowiedzieć znajomym laskom, nie wiem... Może, że Ignacy zapadł na jakąś dziwną chorobę weneryczną? – Karola powoli, ale skutecznie się rozkręcała w pomysłach.
– Nie, to może zniszczyć mu karierę. Nie mogłabym mu tego zrobić.
– Przecież zrobił ci świństwo, mówiłaś, że świat ci runął, tak? Więc skąd te nagłe skrupuły?
Zośka tylko kiwała głową z fotela.
– Powiedzmy w pracy, że ma rzeżączkę albo jakąś inną przyjemną chorobę. Albo lepiej... zrobił mu się tam ohydny ropniak, śmierdzący i sączący, który na dodatek jest cholernie zaraźliwy – Konrad, nie wiedzieć czemu, podchwycił głupi pomysł Karoliny.
– Nie, dajcie spokój, nie będę go pakować w żadne choroby. Wystarczy, że sam sobie wymyśla, na co jest chory. Ja już nie muszę. Zresztą, to nie w moim stylu.
– A co jest w twoim stylu, mądralo? Siedzenie na kanapie i zajadanie stresów chipsami? Mówię ci, nauczka mu się należy.
– Może i tak, ale pewnie musiałabym mu w łeb strzelić, żeby zrozumiał. – Zaczynałam mieć dość całej tej bezsensownej gadki.
– Tak, najlepiej kupcie kałacha i odstrzelcie delikwentowi głowę, albo lepiej główkę – Zośka włączała się do dyskusji tylko przy najbardziej beznadziejnych pomysłach.
– A wiesz, że to ma sens? – Karolina zaczęła chichotać jak głupia. – Ale by wyglądał szanowny pan Ignaś z dziurą zamiast interesu, ha, ha.
– Taa, może rzeczywiście nie chodziłby wtedy na boki, bo i nie miałby z czym, ale Miśka też nie miałaby z niego najmniejszego pożytku. Obcięcie, odstrzelenie i każda inna neutralizacja nie wchodzi w grę – Konrad zaczął poważnie główkować.
– Taki mądry jesteś, to sam coś wymyśl, a nie wiecznie wisisz na telefonie i potrafisz tylko krytykować – Karolina nie dawała za wygraną. – Widzisz, znów dostałeś SMS-a i zamiast pomagać przyjaciółce, siedzisz i klepiesz tylko w ten telefon. Swoją drogą, ten twój ukochany mógłby trochę odpuścić, bo zapłacisz majątek za to pisanie.
– Daj spokój, niech przynajmniej jedno z nas będzie szczęśliwe – odezwałam się smutno. – Zresztą, mam już powoli dość. Idźcie sobie.
Karolina uparła się jak osioł. Moje zwoje zaczynały się zdecydowanie przegrzewać, zanim doszłyśmy do jako takiego konsensusu, a właściwie zanim Karola zdecydowała, co będzie dla mnie najlepsze. Nawet nie miałam sił, aby się jej sprzeciwiać. Wymyśliła, że powinnam zastosować najprostszą metodę – jak Kuba Bogu, tak Bóg Ignacemu.
– Nie, to nie ma sensu. Nie umówię się z innym facetem. Zwyczajnie nie potrafię.
– Oj, daj spokój. Potrafisz, tylko na razie nie umiesz sobie tego wyobrazić. Przecież nie musisz z nim iść do łóżka, przynajmniej na początku, wystarczy, że kilka razy pokażecie się razem publicznie.
– Łóżko nawet nie wchodzi w grę. Nie ma o czym mówić. Poza tym co, jeśli Ignacy odejdzie? Jeśli pomyśli, że naprawdę go zdradziłam?
– To pies mu mordę lizał. Sam zawinił, więc jak się obrazi śmiertelnie, to tylko znaczy, że nie jest ciebie wart.
– Nie, naprawdę nie potrafię. Poza tym nie chcę. Klin klinem? W życiu! I nikt mnie nie przekona, że tak będzie lepiej!
– Jak sobie chcesz – Karolina strzeliła focha na smutno – żebyś tylko potem nie mówiła, że nic nie masz z życia. Ten twój cały Ignaś i tak jest funta kłaków wart i dobrze o tym wiesz!
Znów zaszkliły mi się oczy. Może Karola ma rację? W sumie nie wiem, czy w ogóle się zdecyduję na tę zemstę, bo jakoś ciężko mi z myślą, że musiałabym się mścić na własnym mężu. Dobra, może i ma parę wad – OK, ma ich całe mnóstwo, może i jest nieco nieogarnięty, ale przecież to mój mąż. Prywatny, osobisty, któremu przysięgałam przecież jeszcze nie tak dawno. Tylko czy to zdrowo tak czekać na święte nigdy, aż się ktoś opamięta? Poza tym w życiu nie pomyślałabym, że mój małżonek wytnie mi taki numer. Na pohybel! Niech jej będzie – przynajmniej będę zdrowsza na umyśle, bo na razie konsekwentnie pracuję na pokoik w domu bez klamek i gustowny kaftan w twarzowej bieli.