Nas dwoje - ebook
Nas dwoje - ebook
Są książki, które sprawiają, że serce czytelnika rozpada się na milion kawałków. Poruszają, skłaniają do refleksji i wywołują morze łez. Taką powieścią jest "Nas dwoje", zachwycający debiut literacki Holly Miller. To historia o miłości z góry skazanej na niepowodzenie oraz o trudnych wyborach i decyzjach, które zaważają na całym życiu. Jedna z najpiękniejszych i najsmutniejszych powieści tego roku!
Joel jest singlem od czasu, gdy poprzysiągł sobie, że już nigdy się nie zakocha. Wie, że jeśli obdarzy kogoś uczuciem, tę osobę może spotkać coś złego. Kiedy jednak na swojej drodze spotyka przeuroczą Callie, jest przekonany, że długo nie wytrwa w swoim postanowieniu. Dziewczyna ma być dla niego szansą na szczęście.
Callie niedawno straciła najlepszą przyjaciółkę, która zginęła w wypadku. Wciąż jeszcze nie doszła do siebie po tragedii, nadal w jej życiu dominują smutek i przygnębienie. Z powodu śmierci koleżanki porzuciła marzenia o karierze ekologa, by pomóc mężowi Grace w prowadzeniu kawiarni. Ale wystarczy, że spojrzy na wpadającego coraz częściej na kawę i ciastko Joela, by wiedzieć, że właśnie trafiła na miłość swojego życia. Oboje wydają się dla siebie stworzeni. Młodzi, spragnieni ciepła i bliskości, poszukujący sensu życia. Ich historia dopiero się zaczyna, ale Joel już wie, jak się skończy...
„Wyjątkowa, zapierająca dech w piersiach, bolesna, pełna sprzeczności i doskonała… dokładnie jak miłość. Wciąż płaczę, a przecież niczego tak nie pragnę, jak usiąść wygodnie i przeczytać ją jeszcze raz”.
Jodi Picoult
„Niesamowity i pięknie napisany wyciskacz łez o przeznaczeniu, snach i bezinteresownej miłości. Książka, która łamie serce i afirmuje życie. Czytelnicy powinni być przygotowani na łzy”.
„Publishers Weekly”
„Miłośnicy Światła, które utraciliśmy i Zaklętych w czasie zachwycą się tą rozdzierającą, lecz w ostatecznym rozrachunku afirmującą życie powieścią”.
„Booklist”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1451-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
CALLIE
Joelu, jest mi tak przykro. Zobaczyć Cię znowu tak niespodziewanie… Dlaczego wsiadłam do tego pociągu? Powinnam była poczekać na następny. To by nie miało żadnego znaczenia. I tak przegapiłam moją stację i spóźniliśmy się na ślub.
Bo przez całą drogę do Londynu myślałam tylko o Tobie, o tym, co też mogłeś napisać w liściku, który mi dałeś. A kiedy go w końcu otworzyłam, wpatrywałam się w niego tak długo, że gdy wreszcie podniosłam wzrok, mijaliśmy już Blackfriars.
Poza tym tyle rzeczy chciałam Ci powiedzieć. Ale kiedy Cię zobaczyłam, dosłownie odjęło mi mowę. Może bałam się, że powiem zbyt wiele.
A gdyby to było właśnie dzisiaj, Joelu? Gdybym to dziś miała po raz ostatni widzieć Twoją twarz, usłyszeć Twój głos?
Czas pędzi nieubłaganie, a przecież dobrze wiem, co będzie.
Żałuję, że nie zostałam. Chociaż na kilka minut. Przepraszam.2
JOEL
Jest pierwsza w nocy, a ja stoję rozebrany w oknie salonu. Niebo jest nieruchome, usiane gwiazdami, księżyc wygląda jak szklana kulka.
Lada chwila Steve, mój sąsiad z góry, wyjdzie ze swojego mieszkania. Zejdzie do samochodu z córeczką wyrywającą się ze złością z nosidełka. Steve zabiera Poppy na przejażdżki w środku nocy, żeby szumem silnika, ruchem wozu i apką z odgłosami zwierząt gospodarskich ukołysać ją do snu.
Idzie. Słyszę na schodach jego ciężkie zmęczone kroki i popłakiwanie Poppy. Charakterystyczne dla Steve’a szarpnięcie naszych opornych frontowych drzwi. Obserwuję, jak podchodzi do samochodu, odblokowuje zamek i zamiera zdezorientowany. Wie, że coś jest nie tak, ale jego mózg nie załapał jeszcze, w czym rzecz.
W końcu jednak dociera do niego, co się stało. Steve przeklina i łapie się za głowę. Z niedowierzaniem dwa razy obchodzi swój samochód dokoła.
Przykro mi, Steve – wszystkie cztery opony. Ktoś bez wątpienia spuścił z nich powietrze. Nigdzie dziś nie pojedziesz.
Przez chwilę, oświetlony zimnym blaskiem latarni, przypomina posąg. A potem coś każe mu spojrzeć prosto w okno, przez które wyglądam na ulicę.
Trzymam nerwy na wodzy. Dopóki stoję bez ruchu niby odpoczywający gad, jest prawie niemożliwe, że mnie zobaczy. Mam opuszczone żaluzje, mieszkanie jest ciche i ciemne. Steve nie może wiedzieć, że przyciskam oko do szpary w żaluzjach. Że go obserwuję.
Na chwilę nasze spojrzenia się spotykają, potem on odwraca wzrok, kręcąc głową, a w tym momencie Poppy wypełnia całą ulicę swoim wrzaskiem.
W budynku naprzeciwko zapala się światło. Jasność zalewa ciemny chodnik, z okna bucha wściekłe: „Zlituj się, człowieku!”.
Steve podnosi rękę, po czym zawraca do domu. Słyszę go na schodach, Poppy cały czas ryczy. Steve przywykł do nieregularnego trybu życia, ale Hayley na pewno próbuje spać. Niedawno wróciła do pracy w prestiżowej londyńskiej firmie adwokackiej, co oznacza, że nie może sobie pozwolić na przysypianie podczas służbowych spotkań.
Tak czy owak, moje zadania na ten wieczór zostały wykonane. Skreślam je w moim notesie, po czym siadam na kanapie i rozchylam żaluzje, żeby widzieć gwiazdy.
Nagradzam się szklaneczką whisky, bo tak właśnie robię przy specjalnych okazjach. Następnie dolewam sobie drugie tyle i wychylam duszkiem.
Dwadzieścia minut później jestem gotowy się kimnąć. Zależy mi na bardzo specyficznym rodzaju snu i wszystko, czego dziś dokonałem, powinno mi pomóc osiągnąć ten cel.
– Ciągle mu gorąco – oznajmia moja sąsiadka, osiemdziesięcioparoletnia Iris, kiedy kilka godzin później zjawiam się, żeby wyprowadzić jej żółtego labradora Rufusa.
Nie ma jeszcze ósmej, co może mnie nieco usprawiedliwiać, bo nie mam pojęcia, o kim mówi. O swoim sąsiedzie, Billu, który wpada prawie co ranka z porcją plotek albo z jakąś dziwaczną ulotką? O listonoszu, który właśnie pomachał do nas wesoło przez okno salonu?
Listonosze. Zawsze są albo głupkowato weseli, albo rozpaczliwie żałośni. Nigdy nic pomiędzy.
– Śpi w kuchni na podłodze, żeby było mu chłodniej.
No jasne. Mówi o psie. To mi się przytrafia częściej, niżbym chciał: jestem zbyt wyczerpany, żeby prowadzić zwykłą rozmowę z osobą przynajmniej dwa razy starszą ode mnie.
– Dobry pomysł – uśmiecham się. – Może sam go wypróbuję.
Rzuca mi znaczące spojrzenie.
– Nie zjednasz tym sobie raczej sympatii pań, co?
Ach, panie! Kim one niby są? Iris wydaje się przekonana, że jest ich gdzieś cała kolejka, gotowych zawiesić własne życie na kołku, żeby tylko spędzić czas z takim gościem jak ja.
– Myślisz, że on da radę? – pyta, wskazując Rufusa. – Na spacerze, w tym upale?
Kiedyś byłem weterynarzem. Już nim nie jestem. Ale myślę, że Iris czerpie pociechę z moich niegdysiejszych kwalifikacji.
– Dzisiaj jest chłodniej – zapewniam ją. Ma rację, że ostatnio jest zbyt gorąco, przecież to dopiero wrzesień. – Pójdziemy nad jezioro, wykąpiemy się.
Uśmiecha się.
– Ty też?
Kręcę głową.
– Wolę zakłócać porządek publiczny po godzinach. To bardziej ekscytujące.
Rozpromienia się, jakby moje kiepskie żarty były główną atrakcją jej dnia.
– Ale z nas szczęściarze, że cię mamy, prawda, Rufus?
Trzeba powiedzieć, że sama Iris też jest dość odlotowa. Nosi kolczyki w kształcie owoców i ma konto premium na Spotify.
Schylam się, żeby przypiąć Rufusowi smycz, a on podnosi się z wysiłkiem.
– Wciąż ma lekką nadwagę, Iris. Również dlatego tak źle znosi upał. Jak tam jego dieta?
Iris wzrusza ramionami.
– On wyczuwa ser z odległości pięćdziesięciu kroków, Joel. Co mam powiedzieć?
Wzdycham. Niemal od ośmiu lat prawię Iris kazania na temat diety Rufusa.
– Jaka była umowa? Ja będę go wyprowadzał, ty zadbasz o całą resztę.
– Wiem, wiem. – Zaczyna nas wyganiać z salonu swoją laską. – Ale nie mogę się oprzeć wyrazowi jego pyska.
Kiedy docieram do parku, mam już na smyczach trzy psy. (Razem z Rufusem wyprowadzam dwa inne, należące do byłych klientów, którzy są raczej niezbyt ruchliwi. Jest jeszcze czwarty pies, dog imieniem Bruno. On jednak jest niezrównoważony, a do tego niesamowicie silny, więc biorę go na spacer po zmroku).
Chociaż wczesnym rankiem jest bardziej rześko, dotrzymuję danego Iris słowa i idę nad jezioro. Spuszczam psy ze smyczy i patrzę z uśmiechem, gdy galopują do wody niczym konie.
Oddycham głęboko. Próbuję raz jeszcze przekonać sam siebie, że to, co wczoraj zrobiłem, było słuszne.
Nie mogłem postąpić inaczej. Bo prawda jest taka: niemal przez całe życie miewam prorocze sny. Wyraziste realistyczne wizje, po których budzę się wstrząśnięty. Pokazują mi, co się stanie za ileś dni, tygodni, lat i tak dalej. A wszystkie dotyczą osób, które kocham.
Te sny pojawiają się mniej więcej co tydzień, a proporcja dobrych, złych i neutralnych jest mniej więcej wyrównana. Najbardziej boję się jednak mrocznych przeczuć: wypadków, chorób, bólu czy innych nieszczęść. I dlatego właśnie ciągle jestem podminowany, zawsze w stanie najwyższej gotowości. Bo nigdy nie wiem, kiedy następnym razem będę musiał odwrócić bieg czyjegoś losu, śpieszyć, by pokrzyżować komuś plany.
Czy jeszcze gorzej, ocalić komuś życie.
Z brzegu jeziora śledzę wzrokiem moich psich podopiecznych, uśmiecham się do grupki innych osób wyprowadzających psy i siłą rzeczy trzymam się od nich z daleka. Najczęściej gromadzą się przy mostku, przywołują mnie gestem, jeśli popełnię ten błąd, że nawiążę z nimi kontakt wzrokowy. Omijam ich szerokim łukiem, odkąd zaczęli wymieniać się dobrymi radami dotyczącymi snu, licytując się na rozmaite mikstury domowej roboty, terapie, pigułki i wieczorne rytuały. (Wymówiłem się i zniknąłem. Od tamtej pory nie zadaję się z nimi).
Cała ta sprawa była trochę zbyt bolesna. Bo tak się składa, że w pogoni za nocą bez snów wypróbowałem już prawie wszystko. Diety, medytacje, afirmacje. Lawenda i biały szum. Ćwiczenia tak wyczerpujące, że musiałem robić przerwy na rzyganie z przemęczenia. Sporadyczne okresy ostrego chlania, kiedy będąc dopiero po dwudziestce, łudziłem się, że zdołam w ten sposób zmienić cykle mojego snu. Jednak po latach eksperymentów przekonałem się, że w moim przypadku te cykle są nie do ruszenia. I w żaden sposób nie mogę ich zmienić.
A jednak zgodnie z najprostszymi zasadami matematyki mniej snu musi równać się mniejszej ilości snów. Tak więc ostatnio nie kładę się aż do wczesnych godzin porannych, wspomagając się gapieniem w ekran lub monitor i hardcore’owymi dawkami kofeiny. Dopiero o świcie pozwalam sobie na krótki i intensywny odpoczynek. Tak wytrenowałem mój umysł, że wyrywa mnie ze snu zaledwie po kilku godzinach.
I dlatego właśnie pilnie potrzebuję teraz kawy. Gwizdnięciem przywołuję pławiące się w jeziorze psy i wracam na ścieżkę wiodącą wzdłuż rzeki. Na drodze po mojej prawej stronie prawdziwe życie wrzuca wyższy bieg. Poranne godziny szczytu, samochody, rowerzyści, śpieszący do pracy ludzie, furgonetki dostawcze. Dysharmonijna orkiestra strojąca się dopiero na zwykły roboczy poranek.
Ogarnia mnie dziwna tęsknota za normalnością. W mojej głowie nie ma w tym momencie dość przestrzeni na pracę zarobkową, przyjaźnie czy dbanie o zdrowie. Z powodu moich udręk i braku snu bez przerwy jestem zmęczony, rozkojarzony i roztrzęsiony.
Żeby do reszty się nie wykończyć, żyję według pewnych dość swobodnych reguł: codziennie ćwiczyć, za dużo nie pić, nie zakochiwać się.
Wyznałem prawdę tylko dwóm osobom w całym moim życiu. I za drugim razem poprzysiągłem sobie, że nigdy więcej. Dlatego właśnie nie mogę powiedzieć Steve’owi, że zeszłego wieczoru działałem powodowany gorączkowym przeczuciem dotyczącym Poppy. Mojej córki chrzestnej, którą kocham nad życie. Zobaczyłem wszystko dokładnie: wyczerpany Steve zapomina zahamować na skrzyżowaniu, wioząc Poppy na tylnym siedzeniu. Patrzyłem, jak jego wóz uderza w słup latarni z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W wyniku tego wypadku Poppy trzeba było dosłownie wycinać ze zmiażdżonej karoserii samochodu.
Podjąłem zatem konieczne działania. Co, jak twierdzę, było warte tej podwójnej whisky.
Biorę psy z powrotem na smycze i wracam do domu. Przynajmniej przez jakiś czas będę musiał unikać Steve’a. Im dłużej zdołam się przyczaić, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że powiąże mnie z tym, co się wczoraj stało.
Kiedy już odprowadzę psy, znajdę jakąś kafejkę, w której się zaszyję, tak sobie myślę. Miejsce, gdzie będę mógł spokojnie w kąciku pić kawę, anonimowy i niezauważony przez nikogo.3
CALLIE
– Nie mów, że nigdy wcześniej ci się to nie zdarzyło! – Dot i ja wycieramy stoliki po zamknięciu kawiarni i wymieniamy teorie na temat klienta, który wyszedł bez płacenia. To moja ulubiona część dnia – czas relaksu, snucia opowieści, przywracania blasku kawiarnianej sali. Wczesnowrześniowe powietrze za oknem jest ciepłe i delikatne niczym skórka brzoskwini.
– Może naprawdę zapomniał – mówię.
Dot przeczesuje palcami krótkie tlenione włosy.
– Serio. Jak długo tu pracujesz?
– Półtora roku. – Za każdym razem, kiedy to mówię, brzmi to coraz bardziej niewiarygodnie.
– I przez półtora roku nikt nigdy nie wyszedł bez płacenia? – Dot kręci głową. – Widocznie masz odpowiedni wyraz twarzy.
– Jestem pewna, że po prostu zapomniał. Pewnie Murphy odwrócił jego uwagę.
Murphy to mój pies, czarno-beżowy mieszaniec. No tak jakby mój. W każdym razie jako kawiarniany pies rezydent ma pańskie życie, bo ciągle ktoś się nad nim rozpływa albo podsuwa mu ukradkiem smaczne kąski.
Dot prycha.
– Taa, jasne, zapomniał. Portfela.
Nigdy wcześniej go nie widziałam. Chociaż, prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie widziałam wielu dzisiejszych klientów. Zazwyczaj konkurencyjna kafejka na wzgórzu zagarnia większość zdążających do pracy klientów z Eversford, miasteczka targowego, w którym mieszkam przez całe życie. Ale tego ranka została bez uprzedzenia zamknięta i jak tylko otworzyłyśmy, jej bywalcy zaczęli napływać do nas milcząco, cali w prążkowanych garniturach, skropieni wodą po goleniu i w błyszczących butach.
Ale ten klient był inny. Prawdę powiedziawszy, krępowałoby mnie nieco przyznanie, jak bardzo moim zdaniem się wyróżniał. Z pewnością nie wybierał się do żadnego biura – zmierzwione ciemne włosy wyglądały, jakby dopiero co wstał z łóżka, wydawał się wyczerpany, jakby miał za sobą ciężką noc. Z początku, kiedy podeszłam przyjąć zamówienie, sprawiał wrażenie roztargnionego, ale kiedy wreszcie na mnie spojrzał, utkwił we mnie wzrok i wcale go nie odwracał.
Wymieniliśmy zaledwie kilka słów, pamiętam jednak, że zanim wyszedł, nie zapłaciwszy – w przerwach między atakami gorączkowego gryzmolenia w notesie – nawiązał coś na kształt milczącej więzi z Murphym.
– Myślę, że mógł być pisarzem. Miał ze sobą notes.
Dot nie zgadza się ze mną i wyraża to parsknięciem.
– Jasne, pisarz przymierający głodem. Mogłam się spodziewać, że ty nawet kradzieży nadasz romantyczny wymiar.
– Tak, a ty za to, gdybyś mogła, umieściłabyś taką tabliczkę, jak na stacjach benzynowych: „Jeśli nie mają Państwo środków, żeby uregulować rachunek…”.
– Doskonały pomysł!
– To nie była propozycja.
– Może następnym razem powalę go moim najlepszym sierpowym.
Nie wątpię, że to by się udało – Dot niedawno zaczęła trenować kick-boxing, i wkłada w to energię, której jej zazdroszczę. Ciągle robi coś nowego, na oślep pędzi przez życie, niczym wypuszczone z klatki zwierzę.
Ona z kolei sądzi, że ja boję się życia, wycofuję się i chowam w kącie, mrugając niepewnie, kiedy padnie na mnie promień słońca. I pewnie ma rację.
– Żadnego ćwiczenia sztuk walki na klientach – mówię. – Taka jest polityka kawiarni.
– Tak czy owak, nie będzie następnego razu. Zapamiętałam jego twarz. Jeśli przyuważę go w mieście, zażądam zwrotu tej dychy.
– Wypił tylko kawę.
Dot wzrusza ramionami.
– Nazwijmy to podatkiem od spożycia bez zapłaty.
Uśmiecham się i mijam ją, idąc do biura na zapleczu, żeby wydrukować zamówienie na jutrzejszą dostawę. Upłynęła może minuta, gdy słyszę, jak Dot woła:
– Już zamknięte! Zapraszamy jutro!
Wychylam się z zaplecza i rozpoznaję postać stojącą za drzwiami kawiarni. I wygląda na to, że Murphy także – obwąchuje wyczekująco zawiasy, merdając ogonem.
– To on – oznajmiam, czując lekki ucisk w żołądku. Wysoki i szczupły, w szarym T-shircie i ciemnych dżinsach. Opalenizna, która sugeruje, że spędził lato na powietrzu. – Ten facet, który zapomniał zapłacić.
– Och.
– Brawo, Sherlocku.
Dot fuka, przekręca zasuwkę i klucz w dolnym zamku, po czym odrobinę uchyla drzwi. Nie słyszę, co on mówi, zakładam jednak, że przyszedł uregulować rachunek, bo Dot zdejmuje łańcuch i otwiera drzwi, żeby go wpuścić. Murphy się cofa, macha ogonem i przebiera radośnie łapami.
– Wyszedłem i nie zapłaciłem – mówi przybysz burkliwie, jego skrucha jest rozbrajająca. – To było zupełnie niezamierzone. Proszę. – Podaje Dot dwadzieścia funtów, przeczesuje włosy dłonią i zerka na mnie. Jego szeroko otwarte oczy są ciemne jak wilgotna ziemia.
– Wydam panu resztę – mówię.
– Nie, proszę ją zatrzymać. Dziękuję. I przepraszam.
– Niech pan weźmie coś na wynos. Jeszcze jedną kawę, kawałek ciasta? W ramach podziękowania za pańską uczciwość. – Poza wszystkim innym w jego wyglądzie jest coś takiego, co od razu budzi ciepłe uczucia.
Zostało trochę drømmekage, lekkiego duńskiego ciasta biszkoptowego z polewą z kokosa w karmelu, którego nazwę można w przybliżeniu przetłumaczyć jako „ciasto marzeń”. Pakuję kawałek i podaję mu.
Chwilę się waha, pocierając niepewnie zarost na brodzie. W końcu bierze pudełeczko, muskając opuszkami moje palce.
– Dzięki. – Pochyla głowę i wychodzi, a do środka wpada ciepły powiew aksamitnego powietrza.
– No cóż – odzywa się Dot. – Nie był zbyt rozmowny.
– Chyba speszyłam go tym ciastem.
– No właśnie, co to właściwie było? „Jeszcze jedną kawę?” – przedrzeźnia mnie. – „Kawałek ciasta?”
Z trudem udaje mi się powstrzymać rumieniec.
– Przecież przyszedł uregulować rachunek. Co tylko dowodzi, że jesteś potwornie cyniczna.
– Akurat. Tym kawałkiem drømmekage skutecznie pomniejszyłaś nasze zyski.
– Nie w tym rzecz.
Dot unosi cieniutką brew.
– Nasz szef mógłby się z tobą nie zgodzić. A w każdym razie jego księgowy.
– Nieprawda, Ben powiedziałby ci, że powinnaś mieć więcej wiary w naturę ludzką. No wiesz, trzeba dać ludziom szansę.
– To co planujesz na dzisiejszy wieczór? – Widzę rozbawienie w jej oczach, kiedy mnie mija i idzie na zaplecze po kurtkę. – Charytatywną noc pod chmurką? Otwarcie obwoźnej garkuchni dla bezdomnych?
– Bardzo zabawne. Może zajdę na trochę do Bena, zobaczę, jak on się miewa.
Dot nie odpowiada. Wiem, że jej zdaniem zbytnio się zadręczam z powodu Bena i za dużo czasu spędzam pogrążona we własnych wspomnieniach.
– A ty jakie masz plany?
Wyłania się z zaplecza, w okularach słonecznych na czubku głowy.
– Narty wodne.
Uśmiecham się. No jasne, cóżby innego.
– Powinnaś iść ze mną.
– Nie, jestem niezdarna z natury.
– Co z tego? Woda jest miękka.
– Nie, lepiej…
Dot mierzy mnie wzrokiem.
– Cal, wiesz, co ja o tym myślę.
– Wiem.
– Masz już Tindera?
– Nie. Nie dręcz mnie, proszę.
– Mogę cię z kimś spiknąć…
– Wiem. – Dot może wszystko. – Baw się dobrze.
– Powiedziałabym „nawzajem”, ale… – Mruga do mnie czule. – Do jutra.
Wychodzi, zostawiając za sobą pożegnalny obłoczek perfum Gucci Bloom.
Po jej wyjściu wyłączam po kolei wszystkie światła, po czym siadam na moim zwykłym miejscu w ostatnim boksie przy oknie i zaciągam się niknącym zapachem świeżych bułeczek i kawy. Odruchowo wyciągam z kieszeni telefon, przewijam kontakty i wybieram numer Grace.
Nie. Nie możesz tego tak ciągnąć. Przestań.
Przerywam połączenie i wygaszam ekran. Dzwonienie do niej to nawyk, który ostatnio usilnie staram się wykorzenić, ale widok jej imienia w moim telefonie zawsze podnosi mnie na duchu, jest niby przebłysk słońca w ponury dzień.
Wyglądam przez okno, leniwie błądząc wzrokiem po ulicy, i nagle, niespodziewanie, stwierdzam, że patrzę prosto w czujne, ciemne jak torf oczy tego mężczyzny z notesem. Wstrząśnięta zaczynam się uśmiechać, za późno jednak – on spuszcza wzrok i staje się cieniem, kroczącym pośpiesznie w łagodnym świetle wieczoru.
Nie ma już pudełka z ciastem. Albo zdążył je zjeść, albo cisnął je do pierwszego lepszego kosza na śmieci.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji