- promocja
- W empik go
Następca tronu. Opowieść z Elfhame. Tom 1 - ebook
Następca tronu. Opowieść z Elfhame. Tom 1 - ebook
Zbiegła królowa. Niechętny książę. I zadanie, które może zniszczyć ich oboje. Pierwszy tom nowej, mrocznej i urzekającej dylogii od Holly Black.
Od wydarzeń opisanych przez Holly Black w bestsellerowej trylogii Okrutny książę – Zły król – Królowa niczego upłynęło osiem lat. W Elfhame miłościwie panuje Najwyższy Król Cardan, a pochodząca z ludzkiego rodu Pani Judy sprawuje rządy razem z nim. Uważany przez wszystkich za następcę tronu Dąb wyrósł tymczasem na krzepkiego młodzieńca, który zamiast gnuśnieć na niekończących się biesiadach i opływać w dostatki, podejmuje śmiertelnie niebezpieczną misję.
Stawka w tej grze jest przerażająco wysoka, chodzi bowiem o ocalenie Elfhame w ostatecznym starciu z Nore, zdetronizowaną władczynią Zębatego Dworu. Podlega jej armia wynaturzonych potworów skleconych z wyjątkowo mrocznej magii, patyków oraz ludzkiego truchła.
W niebezpiecznej wyprawie Dębowi towarzyszy dzika Suren o piekielnie ostrych zębach, córka lodowej Pani Nore i zarazem jedyna osoba, której rozkazów nienawistna władczyni Północy musi słuchać.
Czy znany z krwawych czynów ojczym Dęba okaże się sprzymierzeńcem, czy nieprzyjacielem? Czy książę zdoła ocalić elfowy świat przed ponurym losem?
Już w pierwszym tygodniu po światowej premierze „Następca tronu. Opowieść z Elfhame” uplasował się na pierwszej pozycji listy bestsellerów NEW YORK TIMESA.
Obecnie tytuł stał się permanentnym #1 na listach Indie i NYT. Święci też sukcesy na amazon.com zajmując pierwsze miejsca w kilku kategoriach.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-269-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy słuchamy wichru krzyku,
Stuka nagle ktoś w okienko,
W szybkę skrobie czarną ręką.
Licho we mnie wlepia ślepia,
Czemuż tylko mnie się czepia?
Skrzydłami furczy, łopoce,
To zło o mnie się szamoce!
Do rana pląsali wesoło,
Pod strugami deszczu w koło,
W okna czepce ciskali,
I tak – zwabić mnie zdołali.
A było skryć się pod koc,
Bo tam nie sięga zła moc.
Gdybym iskrę światła miała,
Nigdy by mnie nie dostała!
– Charlotte Mew, Podmieniona
PROLOG
Małą znalazł jakiś przechodzień: siedziała na krawężniku i bawiła się pustym opakowaniem po żarciu dla kotów. W szpitalu stwierdzono, że rączki i nóżki ma sine od zimna i jest chuda jak patyk.
Znała wtedy tylko jedno słowo: Ren. Swoje imię.
Mijały miesiące i lata, ale jej skóra zachowała lekko sinawy odcień odtłuszczonego mleka. Przybrani rodzice otulali ją paltocikami, kurteczkami, kupowali mitenki i rękawiczki. Jednak w przeciwieństwie do siostry nigdy nie marzła. Kolor jej warg zmieniał się jak na bransoletce z ciekłych kryształów, pokazującej nastroje: od sinawego fioletu (nawet w lecie) po róż, lecz tylko w pobliżu ognia. W śniegu mogła się bawić godzinami; drążyła w nim kręte tunele i staczała walki na niby, wykorzystując sople, a do domu wracała dopiero, kiedy ją przywołano.
Wyglądała na wymizerowaną i anemiczną, ale tak naprawdę była silna. Już w wieku ośmiu lat z łatwością podnosiła torby pełne zakupów, pod których ciężarem uginała się jej przybrana matka.
Kiedy skończyła dziewięć lat, zniknęła.
Ren jako dziecko czytała mnóstwo baśni. Stąd wiedziała, że potwory nadeszły, bo była niegrzeczna.
Podważywszy rygiel, wkradły się przez okno jej pokoju i podniosły żaluzje tak cicho, że jej nie obudziły. Spała dalej, tuląc do siebie ukochanego pluszowego liska. Obudziła się dopiero, kiedy poczuła szpony na kostce.
Nim zdołała wrzasnąć, palce zakryły jej usta. Nim udało jej się wymierzyć choćby jednego kopniaka, jej nogi zostały unieruchomione jak w kleszczach.
– Teraz cię puszczę – odezwał się ochrypły głos przemawiający z dziwnym, obcym akcentem. – Jeśli jednak obudzisz kogokolwiek w tym domu, możesz być pewna, że tego pożałujesz.
To też było jak z baśni, więc Ren uświadomiła sobie, że musi się strzec, by nie złamać reguł. Milczała więc i czekała nieruchomo, nawet kiedy już jej nie trzymali, choć serce biło prędko i mocno, aż zdawało się, że jego odgłos powinna dosłyszeć matka, która zaraz się tu zjawi.
Z jednej strony samolubnie pragnęła, żeby tak się stało – żeby mama przybiegła, zapaliła światło elektryczne i przegoniła potworę. Jednak Ren wiedziała: to byłoby wbrew zasadom. Nie wolno jej nikogo obudzić, choćby nawet biciem własnego serca.
– Podnieś się – rozkazało jedno z nich.
Ren usiadła więc posłusznie. Jednocześnie drżącymi palcami ukryła pod kołdrą pluszowego liska.
Widok trzech stworów stojących obok łóżka wprawił ją w niepohamowane drżenie. Dwoje z nich było wysokimi istotami o skórze szarej niczym kamień. Jasne, długie włosy obcej pani wieńczyła korona ze strzępiastego obsydianu, a na sobie miała zwiewną srebrzystą suknię. Kobieta była piękna, ale okrutny grymas jej ust sprawił, że Ren od razu zrozumiała: nie wolno jej ufać. Mężczyzna pasował do niej, jakby oboje byli figurami zabranymi z tej samej szachownicy – także nosił czarną koronę i szatę z podobnej, lśniącej księżycowo materii.
Za nimi stała potężna, zwalista kreatura o węźlastych kończynach, cerze koloru piwnicznych grzybów, ze zmierzwionym wiechciem czarnych włosów na głowie.
Przede wszystkim jednak rzucały się w oczy jej palce: długie, przypominające szpony.
– Jesteś naszą córką – oznajmił jeden z bladolicych upiorów.
– Jesteś naszą własnością – syknął drugi. – To my cię stworzyliśmy.
Ren wiedziała, co to są prawdziwi rodzice, bo jej siostra takich miała. To byli mili ludzie, którzy przyjeżdżali do Rebeki z wizytą i byli do niej podobni, czasem nawet towarzyszyli im dziadkowie, czasem przywozili ciasto albo prezenty.
Ren też pragnęła mieć swoich rodzonych rodziców, ale nigdy się nie spodziewała, że to – wydawałoby się – niewinne marzenie ściągnie na nią aż tak upiorny koszmar.
– No? – odezwała się kobieta w koronie. – Nie masz nic do powiedzenia? Czy zanadto cię przytłacza nasz majestat?
Stwora o szponiastych palcach parsknęła obelżywie.
– Z pewnością tak właśnie jest – stwierdził mężczyzna. – Jakaż będzie twoja wdzięczność, kiedy pojmiesz, że zabieramy cię z dala od tego wszystkiego, moje podłożone dziecię. Wstawaj. Pospiesz się.
– Ale dokąd mam iść? – spytała Ren.
Ze strachu wpiła palce w pościel, tak jakby mogła jeszcze uchwycić się nimi przeszłego życia. Byle byle tylko trzymała się dostatecznie mocno…
– Do Krainy Elfów, będziesz tam królową – oznajmiła kobieta tak opryskliwie, że pozbawiła te słowa jakiegokolwiek powabu. – Nigdy nie roiło ci się, by ktoś po ciebie przybył i rzekł, że nie jesteś zwykłym dzieckiem śmiertelników, lecz magiczną istotą? Nigdy nie snułaś mrzonek o tym, jak ktoś kładzie kres temu żałosnemu bytowaniu, by powieść cię ku wspaniałościom lepszego życia?
Ren nie mogła zaprzeczyć. Nieobce jej były takie fantazje. Skinęła tylko głową, przełykając łzy. A więc na tym właśnie polegała jej wina. Taka podłość czaiła się w jej sercu i została wykryta.
– Już nie będę – szepnęła.
– Co? – spytał mężczyzna.
– Jak obiecam, że już nie będę sobie tego życzyć, to mogę zostać? – spytała drżącym głosikiem. – Proszę…?
Dłoń kobiety plasnęła Ren w policzek tak mocno, że uderzenie rozległo się niczym trzask pioruna. Zabolało okropnie, lecz choć łzy napłynęły jej do oczu, była zbyt wstrząśnięta i urażona, by pozwolić im spłynąć. Jeszcze nikt dotąd jej nie uderzył.
– Jesteś Suren – oznajmił mężczyzna. – A my cię stworzyliśmy. Jestem twoim ojcem, a to twoja matka. Nazywam się Pan Jarel, a ona Pani Nore. Towarzyszy nam Bogdana, wiedźma burzy. A teraz, skoro już znasz swoje prawdziwe imię, ujrzyj swoją prawdziwą twarz.
Pan Jarel wyciągnął dłoń ku Ren, szarpnął i rozdarł coś niewidzialnego. I oto wyłoniła się jej upiorna jaźń, którą zobaczyła w lustrze toaletki – zamiast mlecznobiałej karnacji: bladosine ciało tej samej barwy co podskórne żyły. Rozchylone usta ukazały zęby ostre jak u rekina. Tylko jej oczy zachowały starą barwę zielonego mchu: wielkie i przypatrujące się odbiciu w niemym przerażeniu.
Ja nie jestem Suren – chciała rzec. – To wszystko sztuczka. To nie ja.
Nawet jednak gdy w myśli wypowiedziała te słowa, dosłyszała, jak bardzo imię Suren przypomina jej własne. Ren. Suren. Ren. Zwykłe zdrobnienie.
Podmienione dziecię.
– Wstań – powiedziała wielka, przerażająca kreatura o paznokciach długich niczym noże, Bogdana. – Nie tutaj twoje miejsce.
Ren nasłuchiwała odgłosów domu, brzęczenia grzejników, odległego skrobania pazurów – ich pies poruszał łapami podczas sennej gonitwy. Starała się je wszystkie zapamiętać. Załzawionymi oczami jak przez mgłę patrzyła na swój pokój i notowała w pamięci każdy jego szczegół: od tytułów książek stojących na półkach po szklane oczy lalek.
Musnęła jeszcze raz sztuczne futerko liska i wcisnęła go głębiej, głębiej pod kołdrę. Jeśli tam zostanie, będzie bezpieczny. Drżąc na całym ciele, zsunęła się z łóżka.
– Proszę – powtórzyła raz jeszcze.
Okrutny uśmiech wykrzywił usta Pana Jarela.
– Śmiertelni już cię nie chcą.
Ren potrząsnęła głową, bo to przecież nie mogło być prawdą. Przecież matka i ojciec ją kochają.
Mama odcinała skórki od kromek chleba i całowała Ren w czubek nosa, żeby ją rozśmieszyć. Ojciec przytulał Ren, kiedy razem oglądali filmy, a potem zanosił do łóżka, jeśli usnęła na kanapie. Wiedziała, że ją kochają. A jednak pewność, z jaką Pan Jarel wymówił te słowa, wprawiła Ren w przerażenie.
– Jeśli oświadczą, że pragną, byś z nimi została – podjęła Pani Nore, jej głos po raz pierwszy zabrzmiał łagodnie – wówczas będziesz mogła zostać.
Ren serce podeszło do gardła. Ruszyła korytarzem, prędko, do pokoju rodziców, tak jakby przyśnił jej się koszmar. Odgłos kroków i przyspieszonego oddechu obudził mamę i tatę. Ojciec usiadł na łóżku, a w następnej chwili drgnął jak oparzony, opiekuńczym gestem objął matkę, która spojrzała na Ren i wrzasnęła.
– Nie bójcie się – powiedziała, podchodząc do łóżka i zaciskając kołdrę w piąstkach. – To ja, Ren. Oni coś ze mną zrobili.
– Giń, przepadnij, zmoro! – wykrzyknął ojciec. Zabrzmiało to tak strasznie, że aż się cofnęła i oparła plecami o szafkę. Nigdy nie słyszała, żeby tak krzyczał, a już z pewnością nie na nią.
Łzy popłynęły po jej policzkach.
– Ale to ja – powiedziała znowu, łamiącym się głosem. – Jestem waszą córką. Kochacie mnie.
Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak zawsze. Jasnobeżowe ściany. Małżeńskie łoże z psimi kudłami na białej pościeli. Obok kosza na pranie ręcznik, jakby ktoś nim rzucił i nie trafił. Zapach kominka i chemiczna woń jakiegoś preparatu do zmywania makijażu. Wszystko to jednak widziała jak w krzywym zwierciadle sennego okropieństwa, wszystko stało się potworne.
Schowany pod łóżkiem pies warknął – desperacko, ostrzegawczo.
– No, na co czekacie? Zabierzcie stąd tę stworę – burknął ojciec do Pani Nore i Pana Jarela, jak gdyby ich obecność była czymś zupełnie zwyczajnym i miała go uwolnić od uciążliwej intruzki.
Do pokoju wbiegła siostra Ren, krzyki musiały ją obudzić. Tak, Rebecca na pewno jej pomoże, przecież Rebecca zawsze broniła Ren w szkole, kiedy inne dzieci jej dokuczały, i nawet zabrała ją ze sobą na szkolny festyn, chociaż żadna z jej koleżanek nie przyprowadziła ze sobą młodszej siostry. Jednak teraz na widok Ren Rebecca dała rozpaczliwego susa na łóżko, jednocześnie wydając z siebie przeraźliwy pisk. Wtuliła się w matkę.
– Rebecca – wyszeptała Ren, ale jej siostra skryła tylko głębiej twarz w nocnej koszuli mamy.
– Mamusiu – wyjąkała błagalnym głosem Ren, a łzy dławiły jej głos, lecz matka nie chciała na nią patrzeć. Ramiona Ren drgały od łkania.
– Tutaj jest nasza córka – oznajmił ojciec, przygarniając do siebie Rebeccę. Tak jakby Ren była jakąś całkiem obcą osobą i próbowała go omamić.
Przecież Rebecca też była adoptowana. Tak samo jak Ren była i nie była ich córką.
Ren wpełzła na łóżko, płakała tak strasznie, że ledwie była w stanie cokolwiek wykrztusić:
– Proszę, pozwólcie mi zostać. Będę grzeczna. Przepraszam, strasznie przepraszam, za wszystko przepraszam, ale nie pozwólcie, żeby oni mnie zabrali. Mamusiu. Mamusiu. Mamusiu. Kocham cię, proszę, mamusiu.
Ojciec chciał ją odepchnąć stopą, ale chwyciła go za nogę, skomlenie Ren przerodziło się w rozpaczliwy krzyk.
Kiedy dotknęła palcami jego łydki, kopnął ją w ramię, tak że spadła na podłogę. Zaraz jednak znów się wspięła, szlochając, błagając i zawodząc rozpaczliwie.
– Dosyć tego! – warknęła Bogdana. Przyciągnęła Ren do siebie, musnęła długimi paznokciami jej policzek, tak jakby w pieszczocie. – Chodź, dziecko. Ja cię zaniosę.
– Nie! – zawołała Ren, zaciskając palce na pościeli. – Nie! Nie! Nie!
– Nie przystoi, by ktoś z człowieczego rodu śmiał ciebie tknąć, bo ty należysz do nas – oświadczył Pan Jarel.
– I naszą rzeczą jest ciebie karać – dodała Pani Nore. – Naszą, nie ich.
– Czy mają śmiercią zapłacić za tę przewinę? – spytał Pan Jarel, a wtedy w pokoju zapadła cisza, przerywana tylko szlochaniem Ren.
– Czy mamy ich zabić, Suren? – ponowił pytanie głośniej. – Rzucić czar na ich psa? Niech się na nich rzuci i rozszarpie im gardziele?
Na te słowa Ren przestała płakać, osłupiała z przerażenia i oburzenia.
– Nie! – zawołała. Dawno już straciła jakiekolwiek pozory panowania nad sobą.
– A więc posłuchaj mnie i przestań się mazać – burknął na nią Pan Jarel. – Pójdziesz z nami dobrowolnie, bo jak nie, zaszlachtuję wszystkich na tym łożu. Najpierw dziecko, potem tamtych dwoje.
Rebecca jęknęła głucho. Człowieczy rodzice patrzyli na Ren z jeszcze większą zgrozą.
– Dobrze – odezwała się wreszcie Ren, wciąż łamiącym się głosem, bo nadal nie potrafiła powstrzymać łkania. – Pójdę, skoro nikt mnie nie kocha, to pójdę.
Wiedźma burzy wzięła ją na ręce, a potem znikli.
Dwa lata później policjanci ujrzeli Ren w migających światłach wozu patrolowego. Szła skrajem szosy. Podeszwy butów miała dziurawe, jakby zdarła je w tańcu, a ubranie było sztywne od morskiej soli; na nadgarstkach i policzkach widniały blizny.
Kiedy funkcjonariusz próbował ją wypytywać, co się stało, nie chciała, a może nie potrafiła odpowiedzieć. Boczyła się na każdego, kto podszedł za blisko, kryła się pod pryczą w pokoju, do którego ją zaprowadzili. Nie powiedziała, jak się nazywa – tej pani, którą do niej sprowadzili, też nie – i nie podała żadnego adresu.
Ich uśmiechy sprawiały jej ból. Wszystko sprawiało jej ból.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, Ren uciekła.ROZDZIAŁ 1
Po pozycji księżyca na niebie poznaję, że jest wpół do jedenastej. Moja niesiostra wychodzi tylnymi drzwiami. Z ukrycia w cieniu obserwuję, jak stawia pustą miseczkę na górnym stopniu koślawych, najeżonych drzazgami schodków. Potem napełnia ją mlekiem z kartonu, trochę przy tym rozlewa. Przykucnięta, mrużąc powieki, spogląda w stronę linii drzew.
To zupełnie niemożliwe, ale przez chwilę odnoszę wrażenie, że patrzy na mnie. Cofam się więc w mrok.
W powietrzu gęsto jest od zapachu sosnowych igieł i zbutwiałych liści, i mchu, który gniotę bosymi stopami. Powiew wiatru niesie odór lepkich, rozkładających się słodkich resztek z pojemników zalegających w kuble na śmieci i tej cuchnącej substancji na jego dnie, a także chemiczną słodycz perfum mojej niesiostry.
Przyglądam jej się łakomie.
Bex wystawia mleko dla kota snującego się po okolicy, ale ja lubię sobie wyobrażać, że to dla mnie. Dla zapomnianej siostry.
Stoi jeszcze przez dłuższą chwilę, ćmy krążą nad jej głową, słychać brzęczenie komarów. Dopiero kiedy wchodzi do środka, zakradam się bliżej domu; zaglądam przez okno, żeby popatrzeć, jak moja niematka dzierga sobie przed telewizorem. Jak mój nieojciec we wnęce jadalnej stuka w klawisze laptopa, odpowiadając na jakiś e-mail. Przesłania oczy dłonią, chyba jest zmęczony.
Na Zębatym Dworze karano mnie, jeśli nazywałam tych ludzi matką i ojcem. Pan Jarel powtarzał, że ludzie to zwierzęta, i tej nauce często towarzyszyły bolesne razy. Zwierzęta, parszywe zwierzęta. Ty nie dzielisz ich krwi.
Nauczyłam się więc nazywać ich niematką i nieojcem, licząc, że w ten sposób uniknę gniewu Pana Jarela. Moim zwyczajem stało się przypominanie sobie, czym kiedyś dla mnie byli i nigdy już nie będą. Przypominanie sobie, że moje miejsce jest nigdzie i że nie mam nikogo.
Czuję na karku mrowienie. Oglądam się i wysoko na gałęzi widzę sowę, która mi się przygląda, kręcąc głową. Nie, to nie jest sowa.
Sięgam po kamień i rzucam nim w stwora.
Ptak przeistacza się w hoba i wzbija w powietrze z głośnym skrzekiem, trzepocząc pierzastymi skrzydłami. Zatacza dwa kręgi, a potem szybuje w stronę księżyca.
Miejscowy Ludek nie darzy mnie sympatią. Postarałam się o to.
Także z tej przyczyny jestem nikim. Nikim znikąd.
Opieram się pokusie, by jeszcze trochę zamarudzić w pobliżu podwórka, na którym kiedyś się bawiłam, i udaję się w kierunku pewnego głogu rosnącego na skraju miasta. Przemykam cienistym, leśnym gąszczem, moje bose stopy odnajdują drogę pośród ciemności. Zatrzymuję się przy wejściu na cmentarz.
Ten głóg jest wielki, teraz pokryty wiosennym kwieciem; wznosi swoje gałęzie nad płytami nagrobków. Miejscowi przychodzą tu, aby przywiązać do gałęzi drzewa kartkę z wypisanym życzeniem. Robią to, kiedy nie widzą innego wyjścia.
Kiedy byłam mała, słyszałam takie opowieści. Ten głóg nazywają tu Diabelskim Drzewem. Trzeba przyjść po trzykroć, wypowiedzieć życzenie, a wówczas pojawi się diabeł. Da ci to, czego pragniesz, a w zamian weźmie to, co zechce.
Tyle że to nie diabeł. Żyłam dość długo pośród Ludku, by szybko się zorientować, że paktujący z ludźmi stwór to odmiana elfki zwana glaistig. Ma kozie nogi i lubuje się w ludzkiej krwi.
Wspinam się i chowam pośród konarów. Czekam; wokół mnie przy każdym poruszeniu gałęzi opadają płatki. Przyciskam policzek do szorstkiej kory, nasłuchując szumu liści. Groby na cmentarzu, pośród których rośnie drzewo, mają ponad sto lat. Napisy zatarły się na kamiennych płytach pobielałych od deszczu i wiatru. Nikt już tu nie przychodzi, więc miejsce jest doskonałe, jeśli ktoś nie chce, żeby go widziano.
Kilka gwiazd mruga do mnie przez liściastą koronę. Na Zębatym Dworze był nisse, który sporządzał mapy nieba, by wyznaczyć najpomyślniejsze daty: głównie na tortury, morderstwo i zdradę.
Gapię się w nieboskłon, ale nie umiem odszyfrować tajemnicy gwiazd. Pośród elfów odebrałam kiepskie wykształcenie, a z człowieczej szkoły mało co pamiętam.
Glaistig przybywa nieco po północy, stuka kopytami. Ma na sobie długą burgundową szatę sięgającą aż do kolan, by uwydatnić kozie nóżki, z których najwyraźniej jest dumna. Jej włosy barwy brązowej kory są ciasno splecione w warkocz.
Obok niej śmiga w powietrzu chochliczka o skórze zielonej jak konik polny i skrzydełkach tej samej barwy. Jest niewiele większa od kolibra i brzęczy w locie, nie nieruchomieje ani na chwilę.
Glaistig z nią rozmawia.
– Książę Elfhame? Jakie to interesujące, jego królewiczowska wysokość w naszej okolicy…
Na słowo „książę” serce bije mi głucho.
– Powiadają, że rozbisurmaniony – ćwierka chochliczka – i nieobliczalny. Zbyt nieodpowiedzialny, by zasiąść na tronie.
To raczej nie pasuje do chłopca, którego kiedyś znałam, ostatnio jednak widziałam go cztery lata temu i przez cały ten czas zapewniano mu dostęp do wszelkich rozkoszy Najwyższego Dworu, mógł korzystać z najbardziej wyuzdanych przyjemności. Z pewnością nie brakowało usłużnych pochlebców i lizusów walczących o każdą chwilę jego uwagi; teraz nie dopuszczono by mnie do niego nawet po to, żebym mogła ucałować skraj jego szaty.
Chochliczka odlatuje, najpierw wznosząc się błyskawicznie w górę, potem znika w oddali. Na szczęście nie frunie między konarami głogu, bo wtedy mogłaby mnie zauważyć.
Słucham, obserwuję.
Tej nocy przychodzą trzy osoby, by zawrzeć pakt. Najpierw jasnowłosy chłopak, z którym chodziłam do czwartej klasy przez rok, zanim mnie zabrano. Jego palce drżą, kiedy kawałkiem sznurka przywiązuje kartkę do gałęzi. Potem zgarbiona starsza kobieta: bezustannie ociera łzy, przyczepia do gałązki papierek, który zdążył nimi przesiąknąć. Na koniec pojawia się piegowaty, barczysty mężczyzna w bejsbolowej czapce naciągniętej w taki sposób, że daszek przesłania większą część jego twarzy.
Piegowaty przychodzi tu już trzeci raz, więc na jego widok glaistig wyłania się z cienia. Mężczyzna aż jęczy ze strachu. Nie spodziewał się, że to może być prawda. Mało kto się spodziewa. A potem robią z siebie widowisko, żałośni w swoim przerażeniu i ogłupieniu.
Glaistig każe mu powiedzieć, czego chce, choć przecież dopiero co zawiesił na drzewie trzecią – kolejną kartkę z tym samym życzeniem. Podejrzewam, że po prostu nie chce jej się czytać tych bazgrołów.
Ja natomiast je czytam. I wiem, że ten człowiek rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, bo wdał się w jakieś wyjątkowo kiepskie interesy. Jeśli nie zdobędzie gotówki, straci dom, a wtedy żona go opuści. Szepcze o tym do glaistig, nerwowo przekręcając na palcu ślubną obrączkę. Słyszy w odpowiedzi, jakie są warunki: przez siedem miesięcy i siedem dni każdej nocy będzie musiał przynosić jej kostkę świeżego ludzkiego mięsa. Może je wycinać z siebie lub z kogoś innego, do wyboru.
Godzi się skwapliwie, desperacko i głupio, pozwala zawiązać sobie na nadgarstku zaklętą bransoletkę.
– Spleciona jest z mojej własnej skóry – informuje go glaistig. – Dzięki niej znajdę cię, gdziekolwiek byś się skrył przede mną. Żaden nóż sporządzony przez śmiertelnika nie zdoła jej przeciąć, więc gdybyś nie dotrzymał słowa, zaciśnie się i zaciskać będzie coraz mocniej, aż przetnie ci żyły.
Teraz dopiero widzę na jego twarzy prawdziwy strach, podczas gdy lękać się należało dużo wcześniej. Teraz jest za późno i on właśnie zdał sobie z tego sprawę. Czym prędzej jednak odgania tę myśl.
Są rzeczy tak straszne, że zdają się niemożliwe. A jednak wkrótce może się przekonać, że najgorsza rzecz, jaką sobie potrafi wyobrazić, to zaledwie początek tego, co mu się może przydarzyć. Pamiętam, jak sama to sobie uświadomiłam, i mam nadzieję, że zdołam mu tego oszczędzić.
Potem glaistig każe piegowatemu nazbierać liści. Każdy z nich zostanie przemieniony w dwudziestodolarowy banknot i facet będzie miał trzy dni na wydanie tych pieniędzy – potem znikną.
Na kartce przyczepionej do gałęzi napisał, że potrzeba mu czterdziestu tysięcy dolarów. Oznacza to dwa tysiące liści. Mężczyzna uwija się, by zgromadzić ich jak najwięcej, przeszukuje alejki między grobami, lecz na wiosnę liści jest niedużo, zrywa je więc całymi garściami z nisko zwisających gałęzi kilku drzew. Kiedy patrzę na niego, przypomina mi się jarmarczna gra w zgadywanie, ile żelek jest w słoiku.
Nigdy nie byłam w tym dobra i obawiam się, że on też nie.
Glaistig przemienia liście w pieniądze znudzonym machnięciem dłoni. On pospiesznie je zbiera, wciska do kieszeni. Kilka banknotów porywa wiatr, mężczyzna biegnie, by je złapać.
Glaistig chyba jest tym trochę rozbawiona, ale ma dość rozumu, żeby się nie śmiać. Lepiej, żeby nie za szybko zdał sobie sprawę, że wpadł po uszy. Elfka znika w ciemnościach, zakrywając się magiczną zasłoną.
Mężczyzna napełnił już kieszenie, wpycha banknoty za koszulę, tworząc coś na kształt sztucznego brzucha. Wychodzi z cmentarza, a ja bezgłośnie zeskakuję na ziemię.
Idę za nim, mijamy kilka ulic, aż w końcu przyspieszam i chwytam go za rękę. Krzyczy na mój widok.
Krzyczy tak samo jak moja niematka i mój nieojciec.
Krzywię się odruchowo, ale ta reakcja nie powinna być dla mnie zaskoczeniem. Przecież wiem, jak wyglądam. Moja skóra jest sina jak u trupa. Moje ubranie jest poplamione mchem i błotem. I mam zęby stworzone do tego, by odrywać surowe mięso od kości. Do tego spiczaste uszy wyłaniające się spośród brudnoniebieskich włosów, nieco tylko ciemniejszych od mojej skóry. Nie jestem śliczną pixie ze skrzydełkami ćmy. Nie zaliczam się do elfów wysokiego rodu, których nieludzkie piękno wprawia śmiertelników w osłupienie i pożądanie. Nawet nie przypominam tej glaistig, której za czar wystarcza długa suknia.
On próbuje się wyrwać, ale jestem bardzo silna. Moje ostre zęby łatwo radzą sobie z bransoletą glaistig i jej zaklęciem. Nigdy nie nauczyłam się otaczać czarem urody, na Zębatym Dworze nabrałam jednak nie lada wprawy w przełamywaniu klątw. Dość wiele ich na mnie rzucono, bym to opanowała.
Wciskam w jego dłoń kartkę. To jego własna kartka, z życzeniem po drugiej stronie. Napisałam na niej flamastrem należącym do Bex:
WYJEDŹ Z MIASTA JESZCZE DZIŚ, ZABIERZ ZE SOBĄ RODZINĘ. INACZEJ SKRZYWDZISZ SWOICH BLISKICH. UWIERZ MI, TAK SIĘ WŁAŚNIE STANIE.
Spogląda w ślad za mną, jakbym to ja była potworem.
Wiem dobrze, na czym polega taki pakt. Z początku każdemu się zdaje, że zapłaci tylko własną skórą. Siedem miesięcy i siedem dni to jednak dużo czasu i z każdą nocą coraz trudniej jest wyciąć skrawek własnego ciała. Rany się jątrzą, ból staje się coraz większy. Wkrótce ulatniają się opory przed sięgnięciem po mięso najbliższych. Przecież zrobiło się to dla nich, nieprawdaż? Odtąd ofiara zmierza już do upadku z zawrotną prędkością.
Przechodzi mnie dreszcz, bo przypominam sobie, z jaką odrazą i grozą spoglądała na mnie moja nierodzina. A ja wierzyłam, że zawsze będą mnie kochać. Minęło z górą pół roku, nim się zorientowałam, że Pan Jarel rzucił na nich czar pozbawiający miłości. I to stąd się brała jego pewność, że nie będą mnie chcieli.
Nawet teraz nie jestem pewna, czy ten czar dalej działa. Nie wiem też, czy Pan Jarel wzmocnił i wykorzystał ich autentyczne przerażenie na widok mojego prawdziwego oblicza, czy stworzył je całkowicie za sprawą swojej magii.
Moja zemsta na elfach: odczyniam klątwy glaistig, zdejmuję każde zaklęcie, na które trafiam. Uwalniam zwabionych w pułapkę. Nieważne, czy ten człowiek będzie mi wdzięczny. Czerpię satysfakcję ze złości glaistig, że wymknie jej się kolejna ludzka istota.
Nie mogę pomóc im wszystkim. Nie mogę ich powstrzymać przed braniem tego, co ona ma im do zaoferowania, i płaceniem wyznaczonej ceny. Mało tego – glaistig nie jest przecież jedyną okoliczną istotą z elfowego świata wabiącą ludzi w swoje sidła. Robię jednak, co mogę.
Kiedy wracam do domu swojego dzieciństwa, cała moja nierodzina już dawno śpi.
Otwieram zasuwkę, zakradam się do środka. Widzę po ciemku wystarczająco dobrze, by swobodnie się poruszać po nieoświetlonych pokojach. Podchodzę do wersalki, przyciskam do policzka nieukończony sweter dziergany przez moją niematkę. Czuję miękkość wełny, czuję znajomy zapach niematki. Myślę o jej głosie, jak śpiewała dla mnie, siedząc w nogach łóżeczka.
Mrugaj, mrugaj, gwiazdko mała.
Otwieram śmietnik, wyciągam z niego resztki ich kolacji: chrząstki ze steku, grudki purée ziemniaczanego razem ze skrawkami zwiędłej sałaty. Wszystko to zmieszane z pogniecionymi serwetkami, plastikiem z opakowań, obierkami po warzywach. Na deser zjadam nadgniłą z jednej strony śliwkę oraz odrobinę dżemu, która została we wrzuconym do śmieci słoiku.
Pochłaniam to jedzenie, wyobrażając sobie, że siedzę z nimi przy stole. Próbuję udawać, że znów jestem ich córką, a nie tym, co z niej pozostało.
Jak kukułka, która usiłuje wcisnąć się z powrotem do jajka.
Gdy tylko znowu się znalazłam w człowieczym świecie, inne istoty ludzkie od razu wyczuły we mnie obcą. To było tuż po Wężowej Bitwie, kiedy Zębaty Dwór został rozwiązany, a Pani Nore umknęła. Nie miałam dokąd się udać, więc wróciłam tutaj. Już pierwszej nocy odnalazła mnie grupka dzieci. Uzbroiły się w patyki, żeby mnie przegonić. Jakiś chłopak, roślejszy od innych, dźgnął mnie, więc się na niego rzuciłam, zatapiając swoje ostre zęby w jego ramieniu. Otworzyłam jego ciało jak blaszaną puszkę.
Nie wiem, co bym zrobiła mojej nierodzinie, gdyby mnie znowu odepchnęła. Stałam się niebezpieczna. Już nie jestem dzieckiem, tylko wyrośniętym potworem, takim samym jak te, które po mnie przyszły.
A jednak kusi mnie, by spróbować przełamać klątwę i się im pokazać. Zawsze mnie to kusiło. Kiedy jednak nachodzi mnie myśl o tym, żeby się odezwać do mojej nierodziny, przypomina mi się Burzowa Wiedźma. Dwa razy odnalazła mnie w lesie na pograniczu ludzkiego miasta i dwa razy podrzuciła do mojego obozowiska odarte ze skóry ciało śmiertelnika. Ponoć za dużo wiedzieli o poczynaniach Ludku. Nie zamierzam dawać jej powodu, by następnymi ofiarami stała się moja nierodzina.
Na piętrze ktoś otwiera drzwi. Nieruchomieję. Kucam, obejmuję kolana ramionami, próbuję stać się jak najmniejsza. Mija parę minut, słyszę odgłos spuszczanej wody i znów oddycham swobodniej.
Nie powinnam tu przychodzić. Czasami się powstrzymuję: są takie noce, gdy udaje mi się trzymać z daleka, żywię się wtedy mchem i robakami, popijam wodą ze strumienia. Przetrząsam śmietniki na tyłach restauracji. Przełamuję klątwy, aby przekonać samą siebie, że nie jestem taka jak tamci.
Ciągnie mnie jednak do tego miejsca, więc wciąż wracam. Czasami niczym skrzat domowy zmywam im naczynia zostawione w zlewie albo wsadzam mokre ubrania do suszarki. Czasem kradnę noże. Kiedy ogarnia mnie największy gniew, drę ich rzeczy na drobne strzępy. Czasem drzemię za kanapie i czekam, aż wyjdą do pracy czy na uczelnię, żeby móc znów wypełznąć. Przeszukuję pokoje, usiłując odnaleźć pamiątki po sobie samej, szkolne dzienniczki i prace z robótek ręcznych. Rodzinne fotografie, na których widnieje ludzka wersja mnie, z tymi jasnymi włosami i spiczastym podbródkiem; z wielkimi, wygłodniałymi oczami. Dowody na to, że moje wspomnienia nie są wytworem fantazji. W kartonie podpisanym REBECCA znajduję mojego starego pluszowego liska. Zastanawiam się wtedy, co i jak mówili o całym pokoju pełnym moich rzeczy.
Rebecca to teraz Bex, nowe imię na początek nowego, studenckiego życia. Teraz pewnie odpowiada każdemu, kto ją o to pyta, że jest jedynaczką, jednak pojawia się w prawie każdym z moich dobrych wspomnień z dzieciństwa. Bex pijąca kakao przed telewizorem, zgniatająca ptasie mleczko w lepkich dłoniach. Bex i ja, jak kopiemy się nawzajem po nogach w samochodzie, aż wreszcie mama wrzeszczy na nas, żebyśmy przestały. Bex i ja, jak siedzimy i bawimy się figurkami akcji, trzymamy Batmana tak, żeby pocałował Iron Mana i mówimy: I wzięli ślub, a potem dochowali się kilku urodziwych kotów i żyli długo i szczęśliwie. Kiedy przypominam sobie, że wydarto mi te wspomnienia – zgrzytam zębami i tym bardziej czuję się jak upiór.
Gdybym dalej dorastała w śmiertelnym świecie, może też poszłabym na studia, tak jak Bex. Albo wyruszyłabym w świat, imała się dorywczej pracy, poznawała nowe miasta. Tamta Ren żyłaby w zgodzie ze światem, ale już nie umiem sobie wyobrazić, że mogłabym być w jej skórze.
Czasami siadam na dachu i przyglądam się nietoperzom zataczającym kręgi w księżycowej poświacie. Albo też patrzę, jak moja nierodzina śpi, wyciągam dłoń niebezpiecznie blisko włosów mojej niematki. Tej nocy jednak tylko się pożywiam.
Kiedy już wszystkie odpadki są wyżarte, idę do zlewu, wtykam głowę pod kran, żeby napić się słodkiej, czystej wody. Po zaspokojeniu pragnienia ocieram usta wierzchem dłoni i przemykam z powrotem na ganek. Przysiadam na górnym stopniu, wypijam mleko wystawione przez moją niesiostrę. Wpadł do niego jakiś owad, macha łapkami na powierzchni. Jego też połykam.
Już mam przekraść się z powrotem do lasu, kiedy na podwórku pojawia się długi cień o palcach jak gałęzie.
Serce podchodzi mi do gardła, zeskakuję ze schodów i skrywam się pod gankiem. W ostatniej chwili, bo zaraz potem zza węgła wyłania się Bogdana. Jest równie wielka i przerażająca jak wtedy, tamtej pierwszej nocy, tylko teraz o tyle straszniejsza, że już wiem, do czego jest zdolna. Wstrzymuję oddech. Muszę aż przygryźć policzki od środka, by wytrzymać w ciszy i bezruchu.
Przyglądam się, jak Bogdana przesuwa paznokciem po aluminiowym pokryciu ściany. Jej palce są długie niczym tyki podpierające kwiaty w ogrodzie, kończyny rosochate jak gałęzie brzozy. Przypominające wodorosty wiechcie prostych czarnych włosów zwisają po obu bokach jej białej jak purchawka twarzy, pod nimi zaś kryją się małe oczka o przenikliwym spojrzeniu.
Zagląda przez szyby do wnętrza domu. Wystarczy, żeby pchnęła niedomknięte okno, wlazła do środka i we śnie poderżnęła gardła mojej nierodziny, a potem jeszcze tylko obdarła ich ciała ze skóry.
Moja wina. Gdybym potrafiła się trzymać z daleka, nie wyczułaby mojej woni, nie wytropiłaby mnie. Nie przyszłaby tutaj. Moja wina.
A teraz mam do wyboru: zostać, gdzie jestem, i nasłuchiwać, jak umierają. Albo odciągnąć ją od domu. To w ogóle nie jest żaden wybór, jeśli nie liczyć strachu, który jest moim stałym towarzyszem, odkąd zostałam wykradziona ze śmiertelnego świata. Przerażenia zapieczonego w szpiku moich kości.
Chociaż chciałabym pozostać w bezpiecznym ukryciu, jeszcze bardziej pragnę, żeby moja nierodzina żyła. Co prawda nie mam już z nimi nic wspólnego, ale muszę ich chronić. Gdyby przestali istnieć, razem z nimi zniknąłby ostatni ślad tego, czym byłam, zostałaby już wyłącznie nicość.
Biorę głęboki, drżący wdech i wyskakuję spod ganku. Nie, nie w kierunku lasu, bo tam bez trudu by mnie dopadła. Pędzę na oślep ku drodze, nie patrząc pod bose stopy, którymi łamię gałązki, a odgłos ten niesie się daleko w nocnym powietrzu.
Nie oglądam się za siebie, ale wiem, że Bogdana musiała mnie usłyszeć. Z pewnością odwróciła głowę, zaczęła węszyć, rozdymając nozdrza. Ruch przykuwa oczy drapieżnika, budzi instynkt łowcy.
Jestem już na chodniku, mrużę oczy przed światłami samochodów. We włosach mam błoto i liście. Moja sukienka – kiedyś biała – jest teraz poplamiona, nieokreślonej barwy: szata w sam raz dla ducha. Nie wiem, czy moje oczy jarzą się w ciemnościach niczym ślepia zwierzęcia. Całkiem możliwe, że tak.
Burzowa Wiedźma mknie za mną, zwinna jak wrona i nieuchronna jak przeznaczenie.
Przyspieszam jeszcze w biegu.
Ostre ziarna żwiru i kawałki szkła wbijają się w moje stopy. Krzywię się z bólu, potykam. Wydaje mi się, że czuję już oddech wiedźmy. Groza dodaje mi sił, znów ruszam pędem.
Teraz, skoro udało mi się ją odciągnąć, muszę jakoś ją zgubić. Jeśli choć na chwilę zdołam umknąć jej uwadze, zniknę jej z oczu i się ukryję. Na Zębatym Dworze opanowałam te umiejętności do perfekcji.
Wbiegam w boczną alejkę. W płocie jest dziura, w sam raz, żebym się przez nią przecisnęła. Biegnę do niej, ślizgam się w błocie i odpadkach. Dopadam do siatki, wciskam się w otwór, czuję, jak druty drapią moją skórę; powietrze jest gęste od ciężkiego smrodu żelaza.
Biegnę dalej, słyszę, jak płot się trzęsie, gdy ona się na niego wspina.
– Stój, ty głupia istoto! – woła do mnie Burzowa Wiedźma.
Ogarnia mnie panika, mąci myśli.
Bogdana jest zbyt szybka, zbyt nieomylna. Nim przyszłam na świat, uśmierciła już niezliczone ludzkie i elfowe istoty. Jeśli przywoła piorun, to już po mnie, jestem trupem.
Instynkt każe mi się kierować do mojej części lasu. Chciałabym się zagrzebać w swojej norze przykrytej kopułą szałasu, którą splotłam z wierzbowych witek. Paść na podłogę z gładkich rzecznych kamieni wciśniętych w mokrą po deszczu ziemię, tak by stworzyły płaską powierzchnię, na której da się spać. Otulić się moimi trzema kocami – co z tego, że są przeżarte przez mole, poplamione i poprzypalane od ognia.
Tam schowałam nóż. Nie jest dłuższy od jej palca, ale ostry. Lepszy niż wszystkie te małe nożyki, które mam przy sobie.
Daję susa w bok, w stronę apartamentowców, wypadam na plamę światła. Przebiegam przez ulicę, jedną, drugą, przez plac zabaw. Zgrzyt łańcuchów huśtawki rozbrzmiewa głośno w moich uszach.
Lepiej radzę sobie z łamaniem czarów niż ich zaplataniem, jednak od jej ostatnich odwiedzin utkałam wokół swojego legowiska zaklęcie, które sprawia, że lęk ogarnia każdego, kto się zanadto zbliży. Śmiertelnicy trzymają się z daleka, nawet przedstawiciele Ludku czują się nieswojo w pobliżu.
Mam niewielką nadzieję, że to ją odstraszy, ale ogólnie niewiele nadziei mi pozostało.
Pan Jarel i Pani Nore nie lękali się nikogo prócz Bogdany. Wiedźmy, która potrafi sprowadzić burzę, która przez niezliczone lata swojego życia posiadła magiczną wiedzę w takim stopniu, że mało która z żyjących istot może jej dorównać. Widziałam na Zębatym Dworze, jak rozdzierała żywcem i pożerała ludzi oraz jak wypruła flaki z elfa tymi swoimi szponami, uznała bowiem, że ją obraził. Widziałam, jak jej gniew sprowadzał błyskawice. To Bogdana wraz z Panem Jarelem i Panią Nore uknuła intrygę, by spłodzić dziecko, a potem ukryć je pośród śmiertelników, i to ona po wielokroć była świadkiem moich cierpień na Zębatym Dworze.
Pan Jarel i Pani Nore nigdy nie pozwalali mi zapomnieć, że jestem ich własnością, choć także i królową. Pan Jarel uwielbiał mnie chłostać i szarpać na wszystkie strony, jakbym była zwierzęciem. Pani Nore srogo mnie karała za każdą wyimaginowaną przewinę, aż stałam się niczym wściekły pies, gotowa drapać i gryźć, świadoma mało czego oprócz bólu.
Pewnego razu Pani Nore wygnała mnie na śnieżne pustkowie, zatrzasnąwszy za mną drzwi zamku, i powiedziała: Jeśli nie odpowiada ci rola królowej, niegodne dziecię, znajdźże sobie własny los.
Wędrowałam całymi dniami. Nie miałam do jedzenia nic prócz lodu i nie słyszałam niczego poza wyciem mroźnego wiatru. Kiedy płakałam, łzy zamarzały mi na policzkach. Szłam jednak dalej, wbrew wszelkiej nadziei licząc, że trafię na kogoś, kto mi pomoże, lub znajdę jakąś drogę ucieczki. Siódmego dnia pojęłam, że zatoczyłam tylko wielki krąg.
To Bogdana owinęła mnie płaszczem i wniosła do środka, gdy upadłam na śnieg.
Wiedźma zaniosła mnie do mojego pokoju o ścianach z lodu i ułożyła na skórach zaściełających łóżko. Dotknęła mojego czoła palcami dwukrotnie dłuższymi od zwykłych palców. Spojrzała na mnie swoimi czarnymi oczkami, potrząsnęła głową i skudlonymi włosami.
– Nie zawsze będziesz taka mała i taka przerażona – rzekła. – Jesteś królową.
Wypowiedziała te słowa w taki sposób, że aż uniosłam głowę. Królewski tytuł zabrzmiał jak coś, z czego powinnam być dumna.
Kiedy Zębaty Dwór wyruszył na południe – na wojnę z Elfhame, Bogdana nam nie towarzyszyła. Czułam nawet niewielki smutek z tego powodu, bo z nich wszystkich była jedyną osobą, która okazywała mi choć odrobinę troski.
I w jakiś sposób to jeszcze gorsze, gdy depcze mi tak po piętach. Że to właśnie ona ściga mnie po pustych ulicach.
Kiedy słyszę, że tupot stóp wiedźmy się zbliża, zaciskam zęby i zmuszam się, żeby jeszcze przyspieszyć. Bolą mnie już płuca, mięśnie także.
A może – próbuję przekonać samą siebie – może da się z nią porozmawiać. Może ściga mnie tylko dlatego, że uciekam.
Odwracając się, popełniam błąd, bo gubię przez to rytm. Tracę na moment równowagę, a wiedźma wyciąga ku mnie długą rękę ze szponami ostrymi jak noże, gotowymi, by ciąć.
Nie, chyba nie da się z nią porozmawiać.
Pozostaje mi tylko jedno, więc to robię: odwracam się gwałtownie. Kłapię zębami w powietrzu, pamiętam, jak to jest, kiedy wbiją się w mięso. Pamiętam, jakie to błogie uczucie: sprawić ból komuś, kto mnie przeraził.
Nie jestem silniejsza od Bogdany. Ani szybsza, ani sprytniejsza. Możliwe jednak, że jestem bardziej zdesperowana. Bo chcę żyć.
Wiedźma staje jak wryta. Widząc wyraz mojej twarzy, postępuje krok w moją stronę; syczę na nią. W jej obliczu widzę coś, czego nie rozumiem, dostrzegam jakiś dziwny błysk w jej czarnych oczkach. To jakby tryumf. Sięgam po jeden z nożyków ukrytych pod ubraniem i znów żałuję, że nie mam przy sobie tamtego porządnego, długiego noża.
Ten akurat jest składany, nie daję rady od razu go otworzyć.
Słyszę stukot kopyt, więc zdaje mi się, że to glaistig przybyła, aby napawać się moją klęską. Żeby się chełpić swoim zwycięstwem. Z pewnością to ona powiadomiła Bogdanę o moich poczynaniach, z pewnością właśnie przez nią to wszystko się dzieje.
Z mroków lasu nie wyłania się jednak glaistig. Widzę młodego mężczyznę o kozich nogach, rogatego, w złotej kolczudze, z rapierem o cienkim ostrzu w dłoni. Wychodzi na oświetloną latarnią przestrzeń. Jego twarz pozostaje bez wyrazu, jak u kogoś we śnie.
Dostrzegam pukle jasnych włosów zatknięte za spiczaste uszy, pelerynę koloru owoców granatu, okrywającą szerokie ramiona i bliznę z boku szyi, a na czole diadem. Porusza się tak, jakby oczekiwał, że cały świat pokornie nagnie się do jego woli.
Chmury zbierają się nad nami. On mierzy klingą w stronę Bogdany.
Potem zerka na mnie.
– Cóż za wyborną gonitwę nam zapewniłaś.
Jego bursztynowe oczy są jasne jak u lisa, lecz nie ma w nich ani odrobiny ciepła.
Należało go ostrzec, żeby nie odwracał wzroku od Bogdany. Wiedźma dostrzega sposobność i rzuca się na niego z rozpostartymi pazurami, aby rozedrzeć jego klatkę piersiową. Druga klinga zatrzymuje ją, zanim czarownica znajduje się w zasięgu ostrza rogatego. Dzierży ją urękawiczona dłoń rycerza okrytego zbroją z rzeźbionej brązowej skóry, obrębionej wstęgami srebrzystego metalu. Jego włosy barwy jeżyn są ścięte na krótko, ciemne oczy spoglądają czujnie.
– Burzowa Wiedźma – stwierdza.
– Z drogi, psie – mówi czarownica do rycerza. – Bo inaczej przywołam grom, który uśmierci cię na miejscu.
– Możesz rozkazywać niebu – wtrąca rogaty w złotej kolczudze – lecz teraz akurat znajdujemy się na ziemi. Odejdź, w przeciwnym razie mój przyjaciel cię przebije, zanim zdążysz przywołać choćby mżawkę.
Bogdana mruży ślepia, zwraca się do mnie:
– Jeszcze po ciebie przyjdę, dziecino – zapowiada. – A kiedy to uczynię, lepiej przede mną nie uciekaj.
Potem znika w cieniu. W tej samej chwili i ja próbuję umknąć drugą stroną.
Rogaty chwyta mnie jednak za ramię. Jest silniejszy, niż bym się spodziewała.
– Pani Suren – mówi.
Warczę gardłowo i drapię go pazurami; wbijają się głęboko w jego policzek. Nie są może aż tak śmiercionośne i ostre jak szpony wiedźmy, ale i tak krwawi.
Syczy z bólu, jednak mnie nie puszcza. Mało tego, wykręca mi ręce za plecy i trzyma je mocno, na próżno wyrywam się i kopię. Co gorsza, światło pada teraz na jego twarz pod innym kątem i poniewczasie do mnie dociera, czyją skórę mam pod paznokciami.
To królewicz Dąb, prawdopodobnie następca tronu Elfhame. Syn zdradzieckiego Naczelnego Generała i brat Najwyższej Królowej, która jest śmiertelniczką. Dąb, któremu kiedyś obiecano mnie za żonę. Który kiedyś był moim przyjacielem, ale chyba teraz już o tym nie pamięta.
Co mówiła o nim chochliczka? Rozpuszczony, nieodpowiedzialny. Nieokiełznany. To całkiem prawdopodobne. Nosi lśniącą zbroję, lecz jest tak nędznie wyszkolony w sztukach walki, że nawet nie próbował się uchylić przed moim ciosem.
Zaraz potem dociera do mnie jeszcze jedno: właśnie podniosłam rękę na księcia Elfhame.
To może się bardzo źle skończyć.
– Córko zdrajców, wszystko pójdzie łatwiej, jeśli od tej chwili będziesz postępować dokładnie tak, jak ci każemy – oznajmia ciemnooki rycerz w skórzanej zbroi. Ma długi nos i sprawia wrażenie kogoś, kto czuje się o wiele swobodniej, oddając honory, niż się uśmiechając.
Otwieram usta, żeby spytać, czego ode mnie chcą, ale brzmi to ochryple, nie mam wprawy w mówieniu. Wydobywają się ze mnie jakieś bełkotliwe słowa, całkiem inne dźwięki, niż zamierzałam.
– Co z nią jest? – pyta rycerz, spogląda na mnie jak na jakiegoś insekta.
– Pewnie zdziczała – stwierdza książę. – Tak długo żyła z dala od wszystkich.
– Mogła chociaż rozmawiać sama ze sobą, czyż nie? – zapytuje rycerz, unosząc powieki.
Znowu warczę.
Dąb dotyka palcami policzka i szybkim ruchem odsuwa od niego dłoń, na jego twarzy pojawia się grymas. Zieją tam trzy długie rany, z których sączy się krew.
Gdy jego spojrzenie znów zwraca się na mnie, widzę w nim coś, co przywodzi mi na myśl jego ojca – Madoka, który nigdy nie był tak szczęśliwy jak wtedy, gdy wyruszał na wojnę.
– Mówiłem, że z Zębatego Dworu nigdy nic dobrego nie wyszło. – Rycerz potrząsa głową. Potem zaś sięga po sznur i za jego pomocą wiąże mi ręce w nadgarstkach, przekładając końce w taki sposób, żebym nie mogła się wyślizgnąć z więzów. Nie przebija skóry, jak czynił to Pan Jarel, gdy wbijał igłę z nawleczonym srebrnym łańcuszkiem między kości moich przedramion. Nie zadają mi jeszcze bólu.
Ale nie wątpię, że i do tego dojdzie.