Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasza wojna. Imperia 1912-1916. Narody 1917-1923 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasza wojna. Imperia 1912-1916. Narody 1917-1923 - ebook

Wielką Wojnę na wschodzie Europy wywołały imperia, biły się w niej narody a ginęli zwykli ludzie. Im dłużej trwała, tym trudniej było wyobrazić sobie, jak się skończy i czy w ogóle kiedyś nastanie pokój. Tego, że zmianie ulegnie prawie wszystko, nie przewidział nikt. I tej zmianie poświęcona jest Nasza wojna. Podzielona jest na dwie części, w pierwszej koncentruje się na działaniach militarnych, przywraca pamięć o ważnych lecz zapomnianych miejscach na mapach frontu wschodniego – Gorlicach, Przasnyszu czy Przemyślu, w drugiej opowiada o tym wszystkim co działo się poza frontami, strajkach i buntach robotniczych, prawach kobiet, kulturze, polityce i walce o niepodległość narodów Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów. Wszystko to w porywającym stylu - przystępnie, czasem dowcipnie, zawsze w oparciu o źródła, w tym dotychczas rzadko wykorzystywane.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-9592-2
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA

Pisanie wstępu do drugiego wydania książki powinno być dla autora zadaniem prostym i przyjemnym. Nie tym razem. O tym, że Grupa Wydawnicza Foksal zamierza przygotować nową, uzupełnioną i zmienioną wersję Naszej wojny dowiedzieliśmy się 17 czerwca 2021 roku. Zamieniliśmy na ten temat kilka zdań, obiecując sobie powrót do tematu jeszcze przed jesienią. Niecały miesiąc później Włodzimierz Borodziej już nie żył. Zadanie, które przedtem wydawało się łatwe, teraz nabrało ciężaru. Nie tylko dlatego, że muszę je wykonać sam. Już dawno doszliśmy do wniosku, że w naszym tandemie to Włodzimierz jest lepszym specjalistą od form krótkich.

Pierwszy tom Naszej wojny ukazał się w 2014 roku, tuż przed setną rocznicą zamachu w Sarajewie, drugi cztery lata później, równolegle z przekładem na język niemiecki, opublikowanym w wydawnictwie WBG Theiss. Na początku 2021 roku wydawnictwo Cambridge University Press wypuściło na rynek księgarski zaktualizowaną i nieco rozszerzoną wersję pierwszego tomu. W tytułach obu tych tłumaczeń nieprzypadkowo pada słowo „zapomniany”, za każdym razem użyte nie z naszej inicjatywy, ale na wyraźne życzenie zagranicznego wydawcy. Rzeczywiście, jeśli przyjrzymy się recepcji naszej książki, właśnie przywracanie pamięci o Wielkiej Wojnie na wschodzie Europy (a także wiedzy o roli, jaką nasza część świata wówczas odegrała) okaże się jej motywem przewodnim i zarazem jej główną zaletą w oczach recenzentek i recenzentów. Fakt, że sami nie zdecydowaliśmy się na taki krok, wynika z pokory wobec dorobku każdej z narodowych historiografii Europy Środkowo-Wschodniej. Nawet jeśli pierwsza wojna uległa marginalizacji w dyskursie publicznym (choć, jak pokazuje przykład Serbii, wcale nie wszędzie), historykom nie można zarzucić, że zupełnie zignorowali ten temat. Problem polegał raczej na tym, żeby połączyć rozproszone badania, czyli, jak ujął to jeden z najwnikliwszych recenzentów, „wydobyć się z gorsetu narodowych historiografii i, wykorzystując ich dorobek, spojrzeć świeżym okiem na zachodzące zjawiska”¹. Wydobywanie z zapomnienia nie zawsze polega na odkrywaniu nieznanych dotąd dokumentów i świadectw osobistych. Czasem wystarczy sięgnąć po te, które są już dostępne, chociaż mało kto czyni z nich użytek.

Kiedy pisaliśmy tom pierwszy, Europa Środkowo-Wschodnia wciąż jeszcze bardzo słabo zaznaczała swoją obecność w „wielkiej” historii pierwszej wojny światowej. Można było odnieść wrażenie, że – skądinąd jak najbardziej słuszny – postulat prawdziwie globalnej historii paradoksalnie utrwali ten stan. Że front wschodni pozostanie na marginesie nawet wówczas, gdy badacze (i czytelnicy) oddadzą już należną sprawiedliwość Afryce i Azji. Nie było jeszcze wówczas znakomitych syntez w znacznie większym niż wcześniej stopniu uwzględniających wschodnioeuropejskie doświadczenie, prac Jörna Leonharda i Alexandra Watsona². Ale nawet teraz, kiedy półki księgarskie zapełniły się całkiem solidną baterią tytułów, nowatorstwo w wyborze i ujęciu trochę zaniedbanego tematu to najczęstszy komplement, który spotyka najnowsze edycje naszej książki.

Czego jeszcze dowiedzieliśmy się z kilkudziesięciu recenzji i omówień w czasopismach naukowych, opiniotwórczych gazetach codziennych, na portalach internetowych, w audycjach radiowych czy wreszcie podczas spotkań z czytelnikami (dramatycznie zredukowanych z powodu pandemii)? Przede wszystkim wskazano nam trochę błędów rzeczowych (najczęściej dotyczących liczb). Poza tym niemieckie wydanie naszej książki opublikowane w całości w 2018 roku spotkało się z uzasadnionym, choć nie do końca zasłużonym zarzutem, że niedostatecznie wykorzystaliśmy najnowszą literaturę dotyczącą na przykład jeńców wojennych, zwłaszcza tę, która narosła między 2014 a 2018 rokiem. Niektórym recenzentom przeszkadzało także, że zbyt rzadko przywołujemy materiały archiwalne (obserwacja najzupełniej trafna, rzeczywiście robimy to nieczęsto), że wyróżnione z tekstu kapsuły naruszają płynność lektury, a nie wszystkie śródtytuły są zrozumiałe na pierwszy rzut oka (ten ostatni zarzut warto odnotować chyba tylko dlatego, że pojawił się na kartach nobliwego „Historische Zeitschrift”, najstarszego czasopisma historycznego na świecie). Zdarzały się także kurioza. Ukazujące się w Saksonii czasopismo intelektualnego zaplecza miejscowej skrajnej prawicy uczyniło nam na przykład honor, przyznając, że wbrew obawom nie okazaliśmy się polskimi nacjonalistami (uff!). Na naszą niekorzyść przemawia natomiast nielicująca z powagą niemieckiego cesarza krytyka (a może nawet kpina), na którą pozwoliliśmy sobie wobec Wilhelma II. Za ten feler bliski AfD krytyk był łaskaw pogrozić nam palcem.

Niektóre z tych zarzutów wypada przyjąć z pokorą, naprawić błędy i uzupełnić braki. W miarę moich możliwości starałem się to w niniejszym wydaniu uczynić, w większym stopniu uwzględniając publikacje, które ukazały się od czasu wydania pierwszego tomu Naszej wojny, aktualizując szacunki dotyczące liczby zabitych, rannych, śmiertelności w obozach jenieckich i tak dalej. Czyniłem to z pełną rezygnacji świadomością, że być może za kilka lat także te nowe liczby i procenty trzeba będzie korygować w świetle jeszcze bardziej aktualnych wyliczeń. Część zastrzeżeń to kwestia gustu. Kapsuły mogą się podobać (na szczęście częściej) lub nie podobać, podobnie jak ironia, na jaką od czasu do czasu sobie pozwalamy, zwłaszcza wobec wielkich tego świata. Uwolnienie tekstu od balastu zbyt wielu przypisów, w tym archiwalnych, to nasz świadomy wybór, za który zebraliśmy zresztą więcej pochwał niż krytyki. Chcieliśmy, żeby książka zachęcała do poznawania historii, zamiast za wszelką cenę udowadniać, że jesteśmy profesjonalnymi historykami. To, że udało nam się nie zanudzić czytelnika, to zresztą jedna z najczęstszych i najcenniejszych pochwał, z jakimi Nasza wojna się spotkała. Interesowali nas ludzie, cywile i wojskowi. Staraliśmy się w miarę możliwości oddawać im głos bezpośrednio i pośrednio, opisując ich dietę, ubiór, ciężar wojskowego plecaka, sposoby radzenia sobie z wszami, choroby, wątpliwe uroki przemarszu wojsk przez wieś i wiele innych drobnych faktów i wrażeń, które złożyły się na wielkie zbiorowe doświadczenie.

Kilka wątków tej książki wzbudziło na tyle duże zainteresowanie w gronie profesjonalnych badaczy, że być może rzeczywiście kiedyś przyczyni się do zmiany w naszym kolektywnym obrazie przeszłości. Kiedy w 2014 roku ustanawialiśmy cezury naszej historii, daty 1914–1918 wydawały się na trwałe odciśnięte w pamięci zbiorowej. Dziś, zaledwie po kilku latach, coraz częściej można usłyszeć, że Wielka Wojna „oczywiście” nie zaczęła się dopiero latem 1914 roku (kiedy na Bałkanach mordowano się już od dwóch lat) ani nie skończyła jesienią 1918 (kiedy na wschodzie Europy wielu żołnierzy po prostu zmieniło mundur i – czasami – język komendy, ale walki trwały w najlepsze). To miłe, że dane nam było przyczynić się do tej zmiany perspektywy.

Jeszcze niedawno upadek imperiów i powstanie niepodległych państw przedstawiano w kategoriach narodowego zmartwychwstania, nowego początku i radykalnego zerwania ze starym światem. Zupełnie, jakby za plecami „ojców” (o „matkach” pamiętamy jakby trochę rzadziej) niepodległości ziała czarna dziura. Staraliśmy się pokazać, że tak wypreparowany obraz jest z gruntu fałszywy. Że na proces, który ogarnął Europę Środkowo-Wschodnią jesienią 1918 roku, lepiej patrzeć jak na transformację ustrojową, w wielu aspektach podobną do tej, którą ten sam region przeszedł po roku 1989. I tak jak z gruntu fałszywe są wszystkie jednowymiarowe opisy postkomunizmu, tak i dotychczasowe spojrzenie na transformację po roku 1918 zakłamywało skomplikowaną rzeczywistość. Wydaje się, że taka perspektywa pomału zdobywa szersze uznanie. Podobnie jak inny wątek, obecny nie tylko w naszej książce, ale także w kilku innych nowych pracach o początkach niepodległości. Chodzi o przemoc, która po kilku latach wojny stała się na rozległych terenach Europy Środkowo-Wschodniej zjawiskiem endemicznym i jednym z narzędzi komunikacji społecznej. O tym fenomenie w Polsce i jej najbliższym sąsiedztwie opowiadamy już nie tylko my, ale także Jochen Böhler, Rudolf Kučera i Ota Konrád, jak również Tomas Balkelis³. Mam nadzieję, że dzięki naszemu – historyków – wspólnemu wysiłkowi trudniej będzie opowiadać ludziom bajki o niepokalanym poczęciu tej czy innej ojczyzny.

Drugie wydanie Naszej wojny najwięcej zawdzięcza pani Elżbiecie Kalinowskiej, bez której życzliwości i zaangażowania pewnie by się nie zmaterializowało. Od pierwszego różni się nie tylko formą – jeden tom w większym formacie zamiast wcześniejszych dwóch. Skorzystałem z okazji, aby dokonać kilku innych zmian. Historyczne mapy, wykorzystane w tomie pierwszym pierwotnego wydania zostały zastąpione nowymi. Wspólnie z Włodzimierzem Borodziejem zdecydowaliśmy o usunięciu Komentarza bibliograficznego z roku 2014. Napisaliśmy go na krótko przed ukazaniem się kilkudziesięciu wartościowych pozycji, których nie wypadałoby pominąć. To z kolei wymagałoby gruntownej przebudowy całego tekstu, a raczej napisania całkiem nowego. Ten brak niech wynagrodzi czytelnikom zaktualizowana bibliografia obejmująca także nowsze publikacje, użyte w pracy nad drugim wydaniem książki. Czytelnicy pierwszego wydania domagali się rozszerzenia indeksów tak, żeby obejmowały nie tylko nazwiska, ale także nazwy geograficzne padające w tekście. Temu życzeniu wychodzimy naprzeciw.

Wszystkie te zmiany nie dotyczą ani kwestii zasadniczych, ani naszych ocen zjawisk i postaci historycznych. Naturalnie nie zmieniliśmy także zdania na temat przymiotów charakteru Wilhelma II. Na litość skrajnie prawicowych intelektualistów z Saksonii w tej sytuacji zapewne nie ma co liczyć. Ale może tym razem przeoczą naszą książkę?

Maciej GórnyWstęp

Kto słyszał o Przasnyszu? Pewnie niewielu. W 1914 roku była to mazowiecka mieścina blisko południowej granicy Prus Wschodnich, na jednej z głównych dróg prowadzących do Warszawy – patrząc oczami Niemców, Rosjan zaś – w głąb Prus Wschodnich.

Właśnie tu w trzech wielkich bitwach starły się łącznie setki tysięcy Rosjan i Niemców: w listopadzie i grudniu 1914 roku oraz w lutym i lipcu roku następnego. W bitwie lipcowej Niemcy stracili 16 tysięcy zabitych i rannych, Rosjanie prawie 40 tysięcy żołnierzy. Łączna liczba ofiar śmiertelnych, rannych i zaginionych nie jest znana, ale na pewno znacznie przekroczyła 100 tysięcy. Dlaczego więc mało kto zna Przasnysz?

Odpowiedzi są trzy i każda przyczyniła się do powstania tej książki.

Wbrew wrażeniu, jakie może odnieść mieszkaniec Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej albo Rosjanin, pierwsza wojna światowa została zapomniana tylko na wschód i południowy wschód od Niemiec. W samych Niemczech często spotyka się tabliczki upamiętniające żołnierzy z danej wsi czy dzielnicy miasta, pozostały też w obiegu – choć nie tak liczne – słowa-symbole, tytuły powieści, nazwy pól bitewnych. Niemcy są tym samym – jak często w swojej historii – strefą przejściową między Wschodem a Zachodem, w tym wypadku między amnezją a upamiętnieniem Wielkiej Wojny. Taka bowiem pozostaje w pamięci Francuzów i Brytyjczyków, gdzie 11 listopada jest do dziś ważną datą – dla Francuzów to dzień wolny od pracy, dla Brytyjczyków – wciąż uroczysty Dzień Pamięci i Weteranów. Kto widział muzea w Ypres czy Péronne, nie będzie się dziwił. Tu ginęli młodzi Belgowie, Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Daleko stąd, pod Gallipoli, wykrwawił się korpus australijsko-nowozelandzki. Dzień jego lądowania – 25 kwietnia (ANZAC-Day) – jest nieoficjalnym świętem narodowym w obu byłych koloniach brytyjskich. To europejskie, a właściwie światowe miejsca pamięci, których nie zasłoniła druga wojna światowa. Całkiem inaczej – wracamy do strefy przejściowej – wygląda znajomość skromnego muzeum w słoweńskim Kobarid. Upamiętnia ono jedną z największych rzezi pierwszej wojny, czyli 12 bitew nad Soczą (Isonzo), które toczono niemal nieprzerwanie w ciągu 29 miesięcy. Mało kto o nim słyszał, lecz przynajmniej jest. Muzeum w Kobarid odwiedza ostatnio niespełna 50 tysięcy osób rocznie (tendencja spadkowa), w Ypres odnotowano w ostatnim roku niemal 300 tysięcy zwiedzających (tendencja wzrostowa).

W miejscach, gdzie rozegrały się największe bitwy frontu wschodniego, i tam gdzie najdłużej toczyły się walki pozycyjne – na dzisiejszym terenie Polski, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Łotwy i Federacji Rosyjskiej – na ogół jedynym śladem są cmentarze wojenne (jeśli się zachowały). W świadomości mieszkańców zaś pierwsza wojna to prehistoria, pozbawiona związku z teraźniejszością. Różnica sięga więc podstaw: dla Francuzów i Brytyjczyków to część ich tożsamości, dlatego obchodzą 11 listopada, zwiedzają muzea i czytają książki o tej wojnie. Dla mieszkańców naszej części Europy słynne zdanie George’a F. Kennana – zgodnie z którym Wielka Wojna to katastrofa stulecia – brzmi, jakby coś się Amerykaninowi po prostu pomyliło.

Fundamentalne różnice w pamięci znajdują swój odpowiednik w historiografii. Bardziej szczegółowo o naszych lekturach piszemy w bibliografii, lecz o jednej sprawie należy wspomnieć już tutaj: o istnieniu frontu wschodniego wówczas, czyli w latach 1914–1917, jak najbardziej w Europie się wiedziało. W okresie międzywojennym też nie został całkiem zapomniany. Gdzieś po Austrii błąkało się wspomnienie twierdzy o niewymawialnej nazwie Przemyśl, Niemcy kojarzyli Tannenberg, wszyscy pamiętali głód i kartki żywnościowe. Dopiero w następnym pokoleniu wojna na wschodzie wyparowała ze świadomości zarówno czytelników, jak i historyków. Stała się „nieznanym frontem” gdzieś daleko, gdzie – z wyjątkiem rewolucji rosyjskich – nic ważnego dla wyniku wojny się nie zdarzyło. Tym samym o froncie rosyjskim, nie mówiąc o serbskim, rumuńskim i greckim, przez kilkadziesiąt lat praktycznie historycy zachodni nie wspominali. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku rozpoczął się rozkwit nowoczesnych badań nad pierwszą wojną światową, Wschód w dalszym ciągu pozostawał trochę egzotyczny, trochę zmarginalizowany i w gruncie rzeczy wciąż nieobecny. W ostatnich latach zainteresował sporą grupę przede wszystkim Amerykanów i Niemców, jednak o gęstości badań choćby zbliżonej do zachodniej w dalszym ciągu nie ma mowy. W Polsce, największym po Rosji kraju regionu, badaczy pierwszej wojny można policzyć – bez wielkiej przesady – na palcach obu rąk, podobnie jak książki na ten temat napisane w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Charakterystyczny wyjątek stanowią dzienniki i wspomnienia, z reguły powstałe w ćwierćwieczu 1914–1939, często wydane w okresie międzywojennym, które później aż do 1989 roku z tych czy innych przyczyn stały się niecenzuralne.

Cenzura jako instrument kreowania socjalistycznej polityki historycznej zbliża nas do trzeciej przyczyny napisania tej książki. Już w okresie międzywojennym interpretacje bliskiej przeszłości ciążyły w kierunku ahistorycznym: co działo się przed jesienią 1918 roku, było co prawda opisywane m.in. przez historyków wojskowości, niemniej autorzy dość kurczowo trzymali się rzekomej logiki wydarzeń – także nieomylności swoich bohaterów – która od początku prowadziła do finalnego zwycięstwa Rumunii i powstania Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, do spełnienia narodowych aspiracji Finów, Estończyków, Łotyszy, Litwinów, Polaków, Czechów i Słowaków. Już przed 1939 rokiem pierwsza wojna światowa stała się więc w regionie rodzajem przydługiego prologu do pierwszego aktu dziejów państwa narodowego. Dzieci uczyły się w szkołach o bohaterach walki o niepodległość, choć poza ich murami spotykały głównie weteranów imperialnych armii. Czechosłowaccy i polscy legioniści byli nieliczną, elitarną grupą o nieproporcjonalnie wielkich wpływach nie tylko na politykę, ale i na obraz niedawnej przeszłości. W połowie lat trzydziestych XX wieku 80 procent polskich inwalidów wojennych stanowili byli żołnierze rosyjscy, austro-węgierscy i niemieccy, pozostałe 20 procent – uczestnicy walk legionowych i wojny polsko-bolszewickiej. Gdyby dało się precyzyjnie zmierzyć miejsce zajmowane przez obie te grupy w przestrzeni publicznej, proporcje byłyby pewnie odwrotne⁴.

Z kolei po przejęciu przez ZSRR w 1945 roku pośredniej lub bezpośredniej władzy nad Europą Środkowo- i sporą częścią Południowo-Wschodniej, pierwsza wojna zepchnięta została w zapomnienie jako epizod poprzedzający rewolucję październikową, a rok 1918 – jako wypadek drogowy sprzeczny z logiką dziejów, bo przecież w Bukareszcie, Rydze czy Warszawie (a przede wszystkim w Pradze) już wówczas komuniści powinni byli przejąć władzę. Na drodze tego projektu stanął zgubny wpływ nacjonalistycznych elit, które wzbudziły, a następnie wykorzystały dążenie do niepodległości, spychając roszczenia proletariatu na margines. Po 1945 roku na tym właśnie polegała rola zinstytucjonalizowanej cenzury, która zastąpiła autocenzurę z okresu międzywojennego. Taka perspektywa wydatnie wpływała na ograniczenie wizji pierwszej wojny światowej do dziejów zdrady wszelakich niekomunistycznych nurtów politycznych, reformistycznych i klerykalnych, faszystowskich i nacjonalistycznych, burżuazyjnych i chłopskich, które złożyły się na fatalne opóźnienie początków budownictwa socjalistycznego na zachód od Kraju Rad.

W roku 1989 rok 1918 wrócił do roli, jaką odgrywał przed drugą wojną, lecz proces odzyskiwania pamięci – jeszcze wyraźniej niż w okresie międzywojennym – wcale nie objął całej wojny. Odwrotnie: im bardziej demokracje postkomunistyczne budowały swoją tożsamość na idei kontynuacji państwowości przedwojennej, tym mniej ważne stawało się wszystko, co nie pasowało do opowieści o bohaterskim narodzie, przez cztery lata konsekwentnie dążącym do wskrzeszenia lub stworzenia państwa narodowego.

Jednak zapomnienie Wielkiej niegdyś Wojny nie wynikało wyłącznie z manipulacji politycznych. Proces ten trudno sobie wyobrazić bez doświadczenia kolejnego koszmaru, czyli drugiej wojny światowej. Ta zaś dla większości krajów regionu okazała się traumą większą od poprzedniczki, jej skutki – jeszcze bardziej dramatyczne. Morderstwa popełnione na serbskich chłopach w latach 1914 i 1915 małe miały szanse na pozostanie w pamięci w zestawieniu z morzem krwi, przelanym w okupowanej Jugosławii w latach 1941–1945; pogromy pierwszowojenne na tle Holocaustu wyglądały blado. Grekom przeżycia lat 1914–1918 musiały się wydawać odległe już po pierwszej okupacyjnej zimie (1941/1942).

Tymczasem Przasnyszy jest wiele. Ponieważ prawie nikt ich nie zna, nie składają się nawet na zalążki wspólnej pamięci regionalnej. Przemyśl i Tannenberg to dziś dla austriackiego czy niemieckiego maturzysty miejsca nieznane, podczas gdy Francuzom czy Rosjanom nazwy te nigdy nic nie mówiły. Polski maturzysta z kolei raczej na pewno nie wie, że miejsca najważniejszych bitew frontu wschodniego w latach 1914 i 1915 znajdują się w zasadzie bez wyjątku na terytorium dzisiejszej Polski.

I stąd pomysł książki przywracającej pamięć o koszmarze, jakim była pierwsza wojna światowa od Rygi po Skopje. Rosjanie, Niemcy, Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Żydzi, Polacy, Białorusini i Ukraińcy walczyli w mundurach armii carskiej, Niemcy i Polacy w mundurach pruskich. W dywizjach austro-węgierskich stanęli do boju Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, Serbowie, Austriacy, Niemcy czescy, Czesi, Morawianie, Ślązacy, Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Słowacy, Węgrzy i Rumuni.

To była nasza wojna.

Wbrew legendom na froncie wschodnim walki były co najmniej równie krwawe jak na Zachodzie. Tu wzięto najwięcej jeńców, a ich śmiertelność w obozach była najwyższa. Zabijali się nawzajem żołnierze imperiów i państw narodowych, których czasami różnił tylko mundur, a nie język, wyznanie czy przynależność etniczna. Jest w tej opowieści miejsce na heroizm – bo żołnierze czasami są naprawdę niewiarygodnie waleczni. Na ogół jednak piszemy o sytuacjach i przeżyciach, których patriotyczna opowieść nie obejmuje – żołnierze ginęli bez sensu i bez przekonania, że umierają za słuszną sprawę. Szli do boju, bo tak im porucznik czy kapral kazał; statystycznie obaj mieli zresztą niższe szanse przeżycia wojny niż ich podwładni.

Omawiając losy tych mężczyzn na froncie, korzystaliśmy z dyskusji, które przed 20 laty zdominowały historiografię, przede wszystkim francuską. Historycy i psychologowie postawili wówczas pytanie, dlaczego żołnierze zdołali przez cztery lata wytrzymać piekło, w którym znaleźli się już jesienią 1914 roku? W jaki sposób dawali sobie radę z niewyobrażalnym dla dzisiejszego Europejczyka stresem? Klasyczna odpowiedź wskazywała na rolę państwa narodowego i tożsamości narodowej: idea wspólnoty generowała entuzjazm, który umożliwiał przetrwanie lat w okopach. W interpretacji tej łatwo było wytłumaczyć rozpad Rosji w 1917 roku, gdzie tożsamość narodowa zakorzeniona była punktowo i powierzchownie, a jeszcze łatwiej – Austro-Węgier, gdzie lojalność wobec własnej wspólnoty narodowej w drugiej połowie wojny okazała się bardziej wytrzymałym spoiwem niż przywiązanie do ponadnarodowego imperium.

Wszystko to nieprawda, odpowiadali rewizjoniści, skupieni wokół muzeum pierwszej wojny w Péronne: nawet żołnierze francuscy, skądinąd w służbie nowoczesnego państwa narodowego, poszliby do domu natychmiast, gdyby nie przymus, pod którym przez cztery lata się znajdowali. Ten spór trwa do dziś. Dominujące obecnie ujęcie dowodzi, że prawda rzeczywiście leży – czasami – pośrodku. Endurance, termin, który przekładamy na polski jako wytrzymałość, wytrwałość, cierpliwość, wydaje się najbliższy okopowej rzeczywistości. Żołnierze na wszystkich frontach bywali pełni entuzjazmu, bywali także poddani terrorowi dowódców, żandarmerii i sądów polowych. Na ogół jednak godzili się po prostu z nowymi warunkami życia. Wiedzieli, że alternatywy brak i z grubsza sumiennie wykonywali swoje obowiązki – bez entuzjazmu, ale także bez bezpośredniego przymusu⁵.

Cywile też umierali, strajkowali, chorowali i głodowali nie dla sprawy narodowej – jak często tłumaczyły ich gehennę historiografie po 1918 roku – tylko po prostu dlatego, że zabrakło im jedzenia, opału, środków higienicznych i lekarstw. Co zazwyczaj nie wynikało ze szczególnie krwiożerczej polityki okupanta, bo niedostatek i ryzyko rozkładały się zadziwiająco równomiernie na ludność terenów podbitych i współobywateli na zapleczu frontu. To też aspekt zapomniany, bo od 1918 roku wszystkie historiografie starały się udowadniać wyjątkowość własnych strat, poniesionych wskutek szczególnie destrukcyjnej, rabunkowej i bezwzględnej polityki okupanta.

Autorzy ostrożnie operują liczbami. Statystyki są często rozbieżne. Wiele danych pojawiających się w literaturze jest ewidentnie nieprawdziwych, a mimo to są przedrukowywane z publikacji starszych tylko dlatego, że nikomu nie chciało się (lub nie udało, co rzadsze) ich sprawdzić. W innych wypadkach skazani jesteśmy na szacunki, bo współcześnie wiarygodne zestawienia nie powstały. Jeszcze inne liczby wywodzą się z propagandy i od początku miały przekonywać, nie informować. Staramy się wybierać dane najbardziej wiarygodne, gdzie tylko możliwe – zweryfikowane, oraz podawać je w kontekście, bez którego często pozostałyby niezrozumiałe.

Już jakiś czas temu w odniesieniu do pierwszej wojny modne stało się pisanie o wojnie totalnej. Czasami można odnieść paradoksalne wrażenie, jakby dowód na jej „totalny” charakter miał uwznioślać lata 1914–1918, awansując je do rangi katastrofy równie wielkiej jak okres 1939–1945. Autorzy niniejszej książki nie odczuwają potrzeby takiego dowartościowania tematu swych badań. Nie odwołujemy się do pojęcia totalności bezpośrednio, chociaż wrócimy doń w podsumowaniu obu tomów. Czytelnikowi jednak już teraz winni jesteśmy wskazanie najbardziej powszechnie stosowanych elementów tej definicji. Otóż wojna totalna swoją intensywnością i zasięgiem geograficznym przyćmiewa poprzednie. Po drugie, jej aktorzy nie czują się ograniczeni przez moralność, prawo zwyczajowe czy międzynarodowe. Kierują się nienawiścią, która uzasadnia zbrodnie i przymus na dotychczas niewyobrażalną skalę. Po trzecie, zacierają się granice między kombatantami a ludnością cywilną. Cywile traktowani są jako bezwzględnie eksploatowany rezerwuar siły roboczej, dostawca surowców i wyrobów. Ich los porównywalny jest z losem rekruta, z którego też wyciska się ostatnie soki, ale podobieństwa idą dalej: otóż cywile zostają narażeni na niebezpieczeństwa wojenne, tam gdzie tylko wojskowi uznają to za wskazane. Grożą im bomby i ostrzał artyleryjski, represje, włącznie z karą śmierci, głód i epidemie. Następuje więc daleko idące zrównanie ryzyka – inaczej mówiąc: szans przeżycia – i żołnierzy, i cywilów. Wreszcie, po czwarte, w wojnie totalnej nie chodzi o pokonanie przeciwnika, lecz o jego unicestwienie. Czytelnik sam oceni, czy nasza historia potwierdza taki obraz frontów wschodnich i ich zaplecza na zachód i wschód od nich.

Tym, którzy lekturę zaczęli od wstępu, a nie w innym dowolnie wybranym miejscu, winni jesteśmy ostrzeżenie: niniejsza książka nie jest klasycznym dziełem z historii wojskowości. Staramy się znaleźć złoty środek między – niekoniecznie tradycyjną – historią militarną a społeczną, próbując jednocześnie uwzględnić wojenne dzieje szeroko rozumianej kultury i nauki. Historię pierwszych lat walk opowiadamy więc z grubsza zgodnie z chronologią, lecz znacznie ciekawsze niż kronika wydarzeń wydają nam się procesy i postawy ludzi. W obu następnych rozdziałach narracja odchodzi od kryterium kolejności wydarzeń, koncentruje się właśnie na procesach i postawach. Na wojnie ludzie zabijają i cierpią, ale każde przeżycie zmienia zarówno ich samych, jak i sposób postrzegania świata. Ciekawi nas, jak przeżyli i jak zmienili się nasi pradziadkowie i prababcie pod wpływem wojny czy przeżyć poza terenem walk. Czasami odnosimy wrażenie, że piszemy o rzeczach nowych, dokładniej rzecz biorąc: zapomnianych. Gdzie tylko możliwe, staramy się cytować świadków i uczestników wydarzeń, traktując ich głos jako przykład doświadczenia pokolenia, grupy społecznej, wspólnoty kulturowej czy narodowej. Próbujemy pokazać, że przez długie lata owo doświadczenie uznawano za pozbawione sensu, odbierano niczym koszmar, wręcz apokalipsę. Fakt, że w 1918 roku pojawiła się nieprzewidywalna wcześniej pointa, nadająca wcześniejszym cierpieniom i wyrzeczeniom sens, nie ma z tej perspektywy znaczenia. Zresztą przecież właśnie owa puenta doprowadziła do zafałszowania wspomnień o wojnie, a przeciw temu piszemy.

Inne od tradycyjnych są także punkty ciężkości naszej opowieści i jej ramy czasowe. Nie interesuje nas historia stosunków międzynarodowych. Dlaczego? Posłużmy się przykładem najbardziej spektakularnym. Rozpraw o kryzysie lipcowym 1914 roku są setki. Większość z nich przez dziesięciolecia wodziła czytelnika na manowce, próbując mu wmówić, że wojna była nieuchronna. W ujęciu marksistowskim chodziło o konflikty rozsadzające imperializm, napędzane chciwością, egoizmem i strachem (przed ruchem robotniczym) imperialnych elit gospodarczych i finansowych. W innej, bodaj najbardziej wpływowej koncepcji, decydujące okazywało się niemieckie dążenie do hegemonii nad światem („miejsce pod słońcem”). Czasami przyczyny – tym samym winy – szukano w odwiecznym rosyjskim dążeniu do zdobycia Konstantynopola czy w wiedeńskiej wizji opanowania Bałkanów Zachodnich, kiedy indziej powiadano, że wojnę świadomie sprowokowali Serbowie. Każdą teorię o jednym winnym można podbudować dziesiątkami, czasami tysiącami dokumentów, także tych z lipca 1914 roku, na których oparte są historyczne opisy tych tygodni. Żadna nie ostała się w świetle krytyki. Żadna nawet nie stara się wyjaśnić związku między genezą wojny a jej przebiegiem. Nie stara się, bo związku takiego brak. Dlatego kryzys lipcowy i inne wydarzenia dyplomatyczne z naszej perspektywy są mało istotne.

Ramy czasowe obu tomów to lata 1912–1923: od wojen bałkańskich do traktatu w Lozannie. Koncentrujemy się na okresie 1914–1918, ale czytelnik być może da się przekonać, iż starcie imperium osmańskiego, Serbii, Czarnogóry, Grecji, Bułgarii i Rumunii to prolog, z naszego punktu widzenia ważniejszy niż gra dyplomatyczna z lata 1914 roku. Że wojna w tej części Europy nie skończyła się ani rozejmem w listopadzie 1918 roku, ani układem wersalskim, ani nawet innymi „traktatami przedmiejskimi” z lat 1919–1920, wydaje się oczywiste. Na tym m.in. polega mechanizm wypchnięcia z pamięci narodowych lat 1914–1918, że po nich zdarzyły się dla Rosjan, Bałtów, Węgrów, Ukraińców, Polaków, Greków i Turków rzeczy w znacznie większym stopniu kształtujące okres międzywojenny niż Gorlice czy Gallipoli. Podział wydawnictwa mniej więcej na okres do końca kampanii rumuńskiej i lata następne to oczywiście zabieg arbitralny, podobnie jak tytuły obu tomów. Jest jednocześnie mniej oryginalny, niż mogłoby się wydawać: do końca roku 1916 imperia przeżywają ciężkie chwile, ale to one dominują. Mocarstwa centralne wydają się wręcz bliskie zwycięstwa, przynajmniej na wschodzie. W 1917 roku rozpadnie się pierwsze imperium wschodnie, na scenę wejdą nowi aktorzy.

Jeden z autorów za najlepszą książkę o Wielkiej Wojnie na wschodzie uważa Losy dobrego żołnierza Szwejka Jaroslava Haška, drugi – Ostatnie dni ludzkości Karla Krausa. Nasze preferencje literackie mają pewien związek z konstrukcją niniejszego tomu. Losy i Dni należą do różnych kultur narodowych, pozostając jednocześnie częścią spuścizny monarchii Habsburgów. Staramy się co prawda traktować północne imperia wschodnie mniej więcej jednakowo (w wypadku Wysokiej Porty nie mamy takiej ambicji ani możliwości), lecz monarchia naddunajska interesuje nas najbardziej, jako że od dziesięcioleci skupia w sobie problem wielonarodowego mocarstwa, próbującego utrzymać prymat ponadnarodowej idei imperialnej nad rosnącymi aspiracjami narodowymi ludów je tworzących. Haška i Krausa łączy świadomość tego napięcia, lecz ich dzieła weszły do skarbca kultury Europy nie z powodu tego faktu, ale z przyczyny odwrotnej. U obu autorów bestialstwo Wielkiej Wojny miewa co prawda wcale często oblicze etniczne, mimo to czytelnik przekonuje się, że nie o charaktery narodowe tu chodzi. To są książki o koszmarze naszej wojny, a zgoła różne perspektywy – niemiecko-austriacka i czeska, stolica imperium i główne miasto jednej z jego prowincji, front – pozwalają odtworzyć wielobarwność jej zapomnianego okrucieństwa.

Uwaga językowa: kiedy piszemy o „Rosjanach”, pamiętamy oczywiście, że mniejszość żołnierzy w mundurach armii carskiej należała do innych narodowości. Pojęcia „rosyjski” czy „Rosjanie” używamy wymiennie z „carskim”, mając świadomość ich ułomności, z braku lepszych określeń. Kiedy piszemy o „monarchii”, mamy na myśli cesarstwo-królestwo Franciszka Józefa.

***

Pomysł napisania książki narodził się w Jenie wiosną 2012 roku. Dokładniej: po drugiej stronie Soławy, w Wenigenjena, w ogrodzie domu gościnnego Friedrich Schiller Universität przy Charlottenstraße 23. Przy stole siedzieli trzej stypendyści Imre Kertész Kolleg – niżej podpisani oraz młodszy od nich obu serbski kolega Aleksandar Miletić.

Aleksandar, znakomity znawca okresu międzywojennego, po prostu nie mógł uwierzyć, że jego kraj w pierwszej wojnie światowej poniósł aż tak wielkie straty. Maciej Górny właśnie kończył pierwszą wersję habilitacji o postawach intelektualistów w Europie niezachodniej w tym samym okresie. Włodzimierz Borodziej pisał artykuł o doświadczeniu pierwszej wojny w Europie Środkowo- i Południowo-Wschodniej. Wieczorna rozmowa z serbskim kolegą uświadomiła nam, że nie tylko w Polsce temat czeka na autora i póki korzystamy z przywileju pozostawania stypendystami Kolegium, warto się zabrać do pracy. Pierwsze partie książki powstały zatem w Jenie, następne w Warszawie.

Obaj wiele skorzystaliśmy z rozmów z innymi stypendystami i pracownikami Imre Kertész Kolleg. Szczególne podziękowania należą się Viorelowi Achimowi, Jochenowi Böhlerowi, Stanislavowi Holubcowi, Jurkowi Kochanowskiemu, Ferencowi Laczó, Elenie Mannovej, Lutzowi Niethammerowi, Joachimowi von Puttkamerowi, Stefanowi Troebstowi, Raphaelowi Utzowi i Theodorowi Weeksowi. W czasie pobytu w Jenie Daniela Gruber i Diana Joseph zrobiły wszystko, byśmy nie zawracali sobie głowy sprawami organizacyjnymi i technicznymi. Nieoceniona okazała się wreszcie pomoc najmłodszych asystentów Kolegium w sprowadzaniu książek i kserokopii. Dzisiejsi doktoranci Katarina Haverkamp i Immo Rebitschek proszeni są o przekazanie podziękowań młodszym koleżankom i kolegom.

Pomogły nam również spotkania i dyskusje z koleżankami i kolegami poznanymi dzięki niestrudzonej działalności dwóch stowarzyszeń, zajmujących się pierwszą wojną światową. International Society for First World War Studies oraz Forum Österreich-Ungarn im Ersten Weltkrieg mają tę niewątpliwą zaletę, że pozostają swoim zainteresowaniom wierne także wówczas, gdy żadna okrągła rocznica nie majaczy na horyzoncie.

Część materiałów, zwłaszcza ilustracji, zawdzięczamy bezinteresownej pomocy Grzegorza Bąbiaka i Mariusza Kulika, którzy podzielili się z nami owocami swoich paryskich i moskiewskich peregrynacji.

Pierwszymi czytelnikami fragmentów tekstu byli Joachim von Puttkamer, Timothy Snyder i Philipp Ther. Za recenzje dziękujemy Piotrowi Szlancie i Theodorowi Weeksowi. Wszystkim dziękujemy za komentarze i uwagi. Za wszelkie słabości książki odpowiadają wyłącznie autorzy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: