Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasza wojna. Tom I. Imperia 1912-1916 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasza wojna. Tom I. Imperia 1912-1916 - ebook

Odkrywcza historia frontów wschodnich I wojny światowej.


Chyba każdy słyszał o Sommie, Verdun czy Marnie, miejscach najważniejszych bitew frontu zachodniego I wojny światowej. Niewiele osób pamięta jednak o co najmniej równie ważnych miejscach na mapach frontu wschodniego – Gorlicach, Przasnyszu czy Przemyślu. Ta książka przywraca pamięć o tych jakże przecież istotnych dla naszych dziejów wydarzeniach.

Nasza wojna. Imperia nie jest typową publikacją historyczną. Chociaż jej autorzy z wielką skrupulatnością przedstawiają dyplomatyczne przyczyny i okoliczności wybuchu I wojny światowej oraz dokładnie opisują towarzyszące jej działania militarne, to nie polityka międzynarodowa jest przedmiotem tej książki. O jej wyjątkowości stanowi fakt, że koncentruje się ona przede wszystkim na historiach ludzi, zarówno jednostek, jak i społeczeństw, i wpływie, jaki wywarły na nich wojenne doświadczenia.

Dwaj historycy, Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny, wykonali olbrzymią pracę, by w przystępny sposób przybliżyć czytelnikowi ten fragment dziejów. Książka zawiera liczne fragmenty listów i wspomnień uczestników działań na froncie wschodnim oraz cytaty z dzieł literackich z okresu wojny, które służą za ilustrację ówczesnego sposobu postrzegania rzeczywistości. Dzięki żywemu językowi i plastycznym opisom publikacja jest interesująca nie tylko dla specjalistów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-442-9
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kto słyszał o Prza­sny­szu? Pew­nie nie­wie­lu. W 1914 roku była to ma­zo­wiec­ka mieścina bli­sko południo­wej gra­ni­cy Prus Wschod­nich, na jed­nej z głównych dróg pro­wadzących do War­sza­wy – patrząc ocza­mi Niemców, Ro­sjan zaś – w głąb Prus Wschod­nich.

Właśnie tu w trzech wiel­kich bi­twach starły się łącznie set­ki tysięcy Ro­sjan i Niemców: w li­sto­pa­dzie i grud­niu 1914 roku oraz w lu­tym i lip­cu roku następne­go. W bi­twie lip­co­wej Niem­cy stra­ci­li 16 tysięcy za­bi­tych i ran­nych, Ro­sjanie pra­wie 40 tysięcy żołnie­rzy. Łączna licz­ba ofiar śmier­tel­nych, ran­nych i za­gi­nio­nych nie jest zna­na, ale na pew­no znacz­nie prze­kro­czyła 100 tysięcy. Dla­cze­go więc mało kto zna Prza­snysz?

Od­po­wie­dzi są trzy i każda przy­czy­niła się do po­wsta­nia tej książki.

Wbrew wrażeniu, ja­kie może od­nieść miesz­ka­niec Eu­ro­py Środ­kowo- i Południo­wo-Wschod­niej albo Ro­sja­nin, pierw­sza woj­na świa­to­wa zo­stała za­po­mnia­na tyl­ko na wschód i południo­wy wschód od Nie­miec. W sa­mych Niem­czech często spo­ty­ka się ta­blicz­ki upa­miętniające żołnie­rzy z da­nej wsi czy dziel­ni­cy mia­sta, pozo­stały też w obie­gu – choć nie tak licz­ne – słowa-sym­bo­le, tytuły po­wieści, na­zwy pól bi­tew­nych. Niem­cy są tym sa­mym – jak często w swo­jej hi­sto­rii – strefą przejściową między Wscho­dem a Za­cho­dem, w tym wy­pad­ku między amnezją a upa­miętnie­niem Wiel­kiej Woj­ny. Taka bo­wiem pozo­staje w pamięci Fran­cuzów i Bry­tyj­czyków, gdzie 11 li­sto­pa­da jest do dziś ważną datą – dla Fran­cuzów to dzień wol­ny od pra­cy, dla Bry­tyj­czyków – wciąż uro­czy­sty Dzień Pamięci i We­te­ranów. Kto wi­dział mu­zea w Ypres czy Péron­ne, nie będzie się dzi­wił. Tu ginęli młodzi Bel­go­wie, Bry­tyj­czy­cy, Fran­cuzi i Niem­cy. Da­le­ko stąd, pod Gal­li­po­li, wy­krwa­wił się kor­pus au­stra­lij­sko-no­wo­ze­landz­ki. Dzień jego lądo­wa­nia – 25 kwiet­nia (AN­ZAC-Day) – jest nie­ofi­cjal­nym świętem na­ro­do­wym w obu byłych ko­lo­niach bry­tyj­skich. To eu­ro­pej­skie, a właści­wie świa­to­we miej­sca pamięci, których nie zasłoniła dru­ga woj­na świa­to­wa. Całkiem in­a­czej – wra­ca­my do stre­fy przejścio­wej – wygląda zna­jo­mość skrom­ne­go mu­zeum w słoweńskim Ko­ba­rid. Upa­miętnia ono jedną z naj­większych rze­zi pierw­szej woj­ny, czy­li 12 bi­tew nad Soczą (Ison­zo), które to­czo­no nie­mal nie­prze­rwa­nie w ciągu 29 mie­sięcy. Mało kto o nim słyszał, lecz przy­najm­niej jest. Mu­zeum w Ko­ba­rid od­wie­dza ostat­nio nie­spełna 50 tysięcy osób rocz­nie (ten­den­cja spad­ko­wa), w Ypres od­no­to­wa­no w ostat­nim roku nie­mal 300 tysięcy zwie­dzających (ten­den­cja wzros­towa).

W miej­scach, gdzie ro­ze­grały się naj­większe bi­twy fron­tu wschod­nie­go, i tam gdzie najdłużej to­czyły się wal­ki po­zy­cyj­ne – na dzi­siej­szym te­re­nie Pol­ski, Ukra­iny, Białoru­si, Li­twy, Łotwy i Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej – na ogół je­dy­nym śla­dem są cmen­ta­rze wo­jen­ne (jeśli się za­cho­wały). W świa­do­mości miesz­kańców zaś pierw­sza woj­na to pre­hi­sto­ria, po­zba­wio­na związku z teraźniej­szością. Różnica sięga więc pod­staw: dla Fran­cuzów i Bry­tyj­czyków to część ich tożsamości, dla­te­go ob­chodzą 11 li­sto­pa­da, zwie­dzają mu­zea i czy­tają książki o tej woj­nie. Dla miesz­kańców na­szej części Eu­ro­py słynne zda­nie Geo­r­ge’a F. Ken­na­na – zgod­nie z którym Wiel­ka Woj­na to ka­ta­stro­fa stu­le­cia – brzmi, jak­by coś się Ame­ry­ka­ni­no­wi po pro­stu po­my­liło.

Fun­da­men­tal­ne różnice w pamięci znaj­dują swój od­po­wied­nik w hi­sto­rio­gra­fii. Bar­dziej szczegółowo o na­szych lek­tu­rach pi­sze­my w bi­blio­gra­fii, lecz o jed­nej spra­wie należy wspo­mnieć już tu­taj: o ist­nie­niu fron­tu wschod­nie­go wówczas, czy­li w la­tach 1914–1917, jak naj­bar­dziej w Eu­ro­pie się wie­działo. W okre­sie między­wo­jen­nym też nie zo­stał całkiem za­po­mnia­ny. Gdzieś po Au­strii błąkało się wspo­mnienie twier­dzy o nie­wy­ma­wial­nej na­zwie Prze­myśl, Niem­cy ko­ja­rzy­li Tan­nen­berg, wszy­scy pamiętali głód i kart­ki żywnościo­we. Do­pie­ro w następnym po­ko­le­niu woj­na na wscho­dzie wy­pa­ro­wała ze świa­do­mości zarówno czy­tel­ników, jak i hi­sto­ryków. Stała się „nie­zna­nym fron­tem” gdzieś da­le­ko, gdzie – z wyjątkiem re­wo­lu­cji ro­syj­skich – nic ważnego dla wy­ni­ku woj­ny się nie zda­rzyło. Tym sa­mym o fron­cie ro­syj­skim, nie mówiąc o serb­skim, rumuńskim i grec­kim, przez kil­ka­dzie­siąt lat prak­tycz­nie hi­sto­ry­cy za­chod­ni nie wspo­mi­na­li. Kie­dy w la­tach dzie­więćdzie­siątych XX wie­ku roz­począł się roz­kwit no­wo­cze­snych badań nad pierwszą wojną świa­tową, Wschód w dal­szym ciągu pozo­stawał trochę eg­zo­tycz­ny, trochę zmar­gi­na­li­zo­wa­ny i w grun­cie rze­czy wciąż nie­obec­ny. W ostat­nich la­tach za­in­te­re­so­wał sporą grupę przede wszyst­kim Ame­ry­kanów i Niemców, jed­nak o gęstości badań choćby zbliżonej do za­chod­niej w dal­szym ciągu nie ma mowy. W Pol­sce, naj­większym po Ro­sji kra­ju re­gio­nu, ba­da­czy pierw­szej woj­ny można po­li­czyć – bez wiel­kiej prze­sa­dy – na pal­cach obu rąk, po­dob­nie jak książki na ten te­mat na­pi­sa­ne w ciągu ostat­nich czter­dzie­stu lat. Cha­rak­te­ry­stycz­ny wyjątek sta­no­wią dzien­ni­ki i wspo­mnienia, z reguły po­wstałe w ćwierćwie­czu 1914–1939, często wy­da­ne w okre­sie między­wo­jen­nym, które później aż do 1989 roku z tych czy in­nych przy­czyn stały się nie­cen­zu­ral­ne.

Cen­zu­ra jako in­stru­ment kre­owa­nia so­cja­li­stycz­nej po­li­ty­ki hi­sto­rycz­nej zbliża nas do trze­ciej przy­czy­ny na­pi­sa­nia tej książki. Już w okre­sie między­wo­jen­nym in­ter­pre­ta­cje bli­skiej przeszłości ciążyły w kie­run­ku ahi­sto­rycz­nym: co działo się przed je­sie­nią 1918 roku, było co praw­da opi­sy­wa­ne m.in. przez hi­sto­ryków woj­sko­wości, nie­mniej au­to­rzy dość kur­czo­wo trzy­ma­li się rze­ko­mej lo­gi­ki wy­da­rzeń – także nie­omyl­ności swo­ich bo­ha­terów – która od początku pro­wa­dziła do fi­nal­ne­go zwy­cięstwa Ru­mu­nii i po­wsta­nia Króle­stwa Serbów, Chor­watów i Słoweńców, do spełnie­nia na­ro­do­wych aspi­ra­cji Finów, Estończyków, Łoty­szy, Li­twinów, Po­laków, Czechów i Słowaków. Już przed 1939 ro­kiem pierw­sza woj­na świa­to­wa stała się więc w re­gio­nie ro­dza­jem przydługie­go pro­lo­gu do pierw­sze­go aktu dziejów państwa na­ro­do­we­go. Dzie­ci uczyły się w szkołach o bo­ha­terach wal­ki o nie­pod­ległość, choć poza ich mu­ra­mi spo­ty­kały głównie we­te­ranów im­pe­rial­nych ar­mii. Cze­chosłowac­cy i pol­scy le­gio­niści byli nie­liczną, eli­tarną grupą o nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kich wpływach nie tyl­ko na po­li­tykę, ale i na ob­raz nie­daw­nej przeszłości. W połowie lat trzy­dzie­stych XX wie­ku 80 pro­cent pol­skich in­wa­lidów wo­jen­nych sta­no­wi­li byli żołnie­rze ro­syj­scy, au­stro-węgier­scy i nie­miec­cy, po­zo­stałe 20 pro­cent – uczest­ni­cy walk le­gio­no­wych i woj­ny pol­sko-bol­sze­wic­kiej. Gdy­by dało się pre­cy­zyj­nie zmie­rzyć miej­sce zaj­mo­wa­ne przez obie te gru­py w prze­strze­ni pu­blicz­nej, pro­por­cje byłyby pew­nie od­wrot­ne¹.

Z ko­lei po przejęciu przez ZSRR w 1945 roku pośred­niej lub bez­pośred­niej władzy nad Eu­ropą Środ­ko­wo- i sporą częścią Południo­wo-Wschod­niej, pierw­sza woj­na ze­pchnięta zo­stała w za­po­mnie­nie jako epi­zod po­prze­dzający re­wo­lucję paździer­ni­kową, a rok 1918 – jako wy­pa­dek dro­go­wy sprzecz­ny z lo­giką dziejów, bo prze­cież w Bu­ka­resz­cie, Ry­dze czy War­sza­wie (a przede wszyst­kim w Pra­dze) już wówczas ko­mu­niści po­win­ni byli przejąć władzę. Na dro­dze tego pro­jek­tu stanął zgub­ny wpływ na­cjo­na­li­stycz­nych elit, które wzbu­dziły, a następnie wy­ko­rzy­stały dążenie do nie­pod­ległości, spy­chając rosz­cze­nia pro­le­ta­ria­tu na mar­gi­nes. Po 1945 roku na tym właśnie po­le­gała rola zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nej cen­zu­ry, która zastąpiła au­to­cen­zurę z okre­su między­wo­jen­ne­go. Taka per­spek­ty­wa wy­dat­nie wpływała na ogra­ni­cze­nie wi­zji pierw­szej woj­ny świa­to­wej do dziejów zdra­dy wsze­la­kich nieko­mu­nistycznych nurtów po­li­tycz­nych, re­for­mi­stycz­nych i kle­ry­kal­nych, fa­szy­stow­skich i na­cjo­na­li­stycz­nych, burżuazyj­nych i chłopskich, które złożyły się na fa­tal­ne opóźnie­nie początków bu­dow­nic­twa so­cja­li­stycz­ne­go na zachód od Kra­ju Rad.

W roku 1989 rok 1918 wrócił do roli, jaką od­gry­wał przed drugą wojną, lecz pro­ces od­zy­ski­wa­nia pamięci – jesz­cze wyraźniej niż w okre­sie między­wo­jen­nym – wca­le nie objął całej woj­ny. Od­wrot­nie: im bar­dziej de­mo­kra­cje post­ko­mu­ni­stycz­ne bu­do­wały swoją tożsamość na idei kon­ty­nu­acji państwo­wości przed­wo­jen­nej, tym mniej ważne sta­wało się wszyst­ko, co nie pa­so­wało do opo­wieści o bo­ha­ter­skim na­ro­dzie, przez czte­ry lata kon­se­kwent­nie dążącym do wskrze­sze­nia lub stwo­rze­nia państwa na­ro­do­we­go.

Jed­nak za­po­mnie­nie Wiel­kiej nie­gdyś Woj­ny nie wy­ni­kało wyłącznie z ma­ni­pu­la­cji po­li­tycz­nych. Pro­ces ten trud­no so­bie wy­obra­zić bez doświad­cze­nia ko­lej­ne­go kosz­ma­ru, czy­li dru­giej woj­ny świa­to­wej. Ta zaś dla większości krajów re­gio­nu oka­zała się traumą większą od po­przed­nicz­ki, jej skut­ki – jesz­cze bar­dziej dra­ma­tycz­ne. Mor­der­stwa popełnio­ne na serb­skich chłopach w la­tach 1914 i 1915 małe miały szan­se na po­zo­sta­nie w pamięci w ze­sta­wie­niu z mo­rzem krwi, prze­la­nym w oku­po­wa­nej Ju­gosławii w la­tach 1941–1945; po­gro­my pierw­szo­wo­jen­ne na tle Ho­lo­cau­stu wyglądały bla­do. Gre­kom przeżycia lat 1914–1918 mu­siały się wy­da­wać od­ległe już po pierw­szej oku­pa­cyj­nej zi­mie (1941/1942).

Tym­cza­sem Prza­sny­szy jest wie­le. Po­nie­waż pra­wie nikt ich nie zna, nie składają się na­wet na zalążki wspólnej pamięci re­gio­nal­nej. Prze­myśl i Tan­nen­berg to dziś dla au­striac­kie­go czy nie­miec­kie­go ma­tu­rzy­sty miej­sca nie­zna­ne, pod­czas gdy Fran­cu­zom czy Ro­sja­nom na­zwy te nig­dy nic nie mówiły. Pol­ski ma­tu­rzy­sta z ko­lei ra­czej na pew­no nie wie, że miej­sca naj­ważniej­szych bi­tew fron­tu wschod­nie­go w la­tach 1914 i 1915 znaj­dują się w za­sa­dzie bez wyjątku na te­ry­to­rium dzi­siej­szej Pol­ski.

I stąd po­mysł książki przy­wra­cającej pamięć o kosz­ma­rze, ja­kim była pierw­sza woj­na świa­to­wa od Rygi po Sko­pje. Ro­sja­nie, Niem­cy, Fi­no­wie, Estończy­cy, Łoty­sze, Li­twi­ni, Żydzi, Po­la­cy, Białoru­si­ni i Ukraińcy wal­czy­li w mun­du­rach ar­mii car­skiej, Niem­cy i Po­la­cy w mun­du­rach pru­skich. W dy­wi­zjach au­stro-węgier­skich stanęli do boju Słoweńcy, Chor­wa­ci, Bośnia­cy, Ser­bo­wie, Au­stria­cy, Niem­cy cze­scy, Cze­si, Mo­ra­wia­nie, Ślązacy, Po­la­cy, Żydzi, Ukraińcy, Słowa­cy, Węgrzy i Ru­mu­ni.

To była na­sza woj­na.

Wbrew le­gen­dom na fron­cie wschod­nim wal­ki były co naj­mniej równie krwa­we jak na Za­cho­dzie. Tu wzięto naj­więcej jeńców, a ich śmier­tel­ność w obo­zach była naj­wyższa. Za­bi­ja­li się na­wza­jem żołnie­rze im­pe­riów i państw na­ro­do­wych, których cza­sa­mi różnił tyl­ko mun­dur, a nie język, wy­zna­nie czy przy­na­leżność et­nicz­na. Jest w tej opo­wieści miej­sce na he­ro­izm – bo żołnie­rze cza­sa­mi są na­prawdę nie­wia­ry­god­nie wa­lecz­ni. Na ogół jed­nak pi­sze­my o sy­tu­acjach i przeżyciach, których pa­trio­tycz­na opo­wieść nie obej­mu­je – żołnie­rze ginęli bez sen­su i bez prze­ko­na­nia, że umie­rają za słuszną sprawę. Szli do boju, bo tak im po­rucz­nik czy ka­pral kazał; sta­ty­stycz­nie obaj mie­li zresztą niższe szan­se przeżycia woj­ny niż ich podwładni.

Oma­wiając losy tych mężczyzn na fron­cie, ko­rzy­sta­liśmy z dys­ku­sji, które przed 20 laty zdo­mi­no­wały hi­sto­rio­gra­fię, przede wszyst­kim fran­cuską. Hi­sto­ry­cy i psy­cho­lo­go­wie po­sta­wi­li wówczas py­ta­nie, dla­cze­go żołnie­rze zdołali przez czte­ry lata wy­trzy­mać piekło, w którym zna­leźli się już je­sie­nią 1914 roku? W jaki sposób da­wa­li so­bie radę z nie­wy­obrażal­nym dla dzi­siej­sze­go Eu­ro­pej­czy­ka stre­sem? Kla­sycz­na od­po­wiedź wska­zy­wała na rolę państwa na­ro­do­we­go i tożsamości na­ro­do­wej: idea wspólno­ty ge­ne­ro­wała en­tu­zjazm, który umożli­wiał prze­trwa­nie lat w oko­pach. W in­ter­pre­ta­cji tej łatwo było wytłuma­czyć roz­pad Ro­sji w 1917 roku, gdzie tożsamość na­ro­do­wa za­ko­rze­nio­na była punk­to­wo i po­wierz­chow­nie, a jesz­cze łatwiej – Au­stro-Węgier, gdzie lo­jal­ność wo­bec własnej wspólno­ty na­ro­do­wej w dru­giej połowie woj­ny oka­zała się bar­dziej wy­trzy­małym spo­iwem niż przy­wiąza­nie do ponadna­ro­do­we­go im­pe­rium.

Wszyst­ko to nie­praw­da, od­po­wia­da­li re­wi­zjo­niści, sku­pie­ni wokół mu­zeum pierw­szej woj­ny w Péron­ne: na­wet żołnie­rze fran­cu­scy, skądinąd w służbie no­wo­cze­sne­go państwa na­ro­do­we­go, po­szli­by do domu na­tych­miast, gdy­by nie przy­mus, pod którym przez czte­ry lata się znaj­do­wa­li. Ten spór trwa do dziś. Do­mi­nujące obec­nie ujęcie do­wo­dzi, że praw­da rze­czy­wiście leży – cza­sa­mi – pośrod­ku. En­du­ran­ce, ter­min, który przekłada­my na pol­ski jako wy­trzy­małość, wy­trwałość, cier­pli­wość, wy­da­je się naj­bliższy oko­po­wej rze­czy­wi­stości. Żołnie­rze na wszyst­kich fron­tach by­wa­li pełni en­tu­zja­zmu, by­wa­li także pod­da­ni ter­ro­ro­wi dowódców, żan­dar­me­rii i sądów po­lo­wych. Na ogół jed­nak go­dzi­li się po pro­stu z no­wy­mi wa­run­ka­mi życia. Wie­dzie­li, że al­ter­na­ty­wy brak i z grub­sza su­mien­nie wy­ko­ny­wa­li swo­je obo­wiązki – bez en­tu­zja­zmu, ale także bez bez­pośred­nie­go przy­mu­su².

Cy­wi­le też umie­ra­li, straj­ko­wa­li, cho­ro­wa­li i głodo­wa­li nie dla spra­wy na­ro­do­wej – jak często tłuma­czyły ich ge­hennę hi­sto­rio­gra­fie po 1918 roku – tyl­ko po pro­stu dla­te­go, że za­brakło im je­dze­nia, opału, środków hi­gie­nicz­nych i le­karstw. Co za­zwy­czaj nie wy­ni­kało ze szczególnie krwiożer­czej po­li­ty­ki oku­pan­ta, bo nie­do­sta­tek i ry­zy­ko rozkładały się za­dzi­wiająco równo­mier­nie na lud­ność te­renów pod­bi­tych i współoby­wa­te­li na za­ple­czu fron­tu. To też aspekt za­po­mnia­ny, bo od 1918 roku wszyst­kie hi­sto­rio­gra­fie sta­rały się udo­wad­niać wyjątko­wość własnych strat, po­nie­sio­nych wsku­tek szczególnie de­struk­cyj­nej, ra­bun­ko­wej i bez­względnej po­li­ty­ki oku­pan­ta.

Au­to­rzy ostrożnie ope­rują licz­ba­mi. Sta­ty­sty­ki są często roz­bieżne. Wie­le da­nych po­ja­wiających się w li­te­ra­tu­rze jest ewi­dent­nie nie­praw­dzi­wych, a mimo to są prze­dru­ko­wy­wa­ne z pu­bli­ka­cji star­szych tyl­ko dla­te­go, że ni­ko­mu nie chciało się (lub nie udało, co rzad­sze) ich spraw­dzić. W in­nych wy­pad­kach ska­za­ni je­steśmy na sza­cun­ki, bo współcześnie wia­ry­god­ne ze­sta­wie­nia nie po­wstały. Jesz­cze inne licz­by wy­wodzą się z pro­pa­gan­dy i od początku miały prze­ko­ny­wać, nie in­for­mo­wać. Sta­ra­my się wy­bie­rać dane naj­bar­dziej wia­ry­god­ne, gdzie tyl­ko możliwe – zwe­ry­fi­ko­wa­ne, oraz po­da­wać je w kon­tekście, bez którego często po­zo­stałyby nie­zro­zu­miałe.

Już jakiś czas temu w od­nie­sie­niu do pierw­szej woj­ny mod­ne stało się pi­sa­nie o woj­nie to­tal­nej. Cza­sa­mi można od­nieść pa­ra­dok­sal­ne wrażenie, jak­by dowód na jej „to­tal­ny” cha­rak­ter miał uwznioślać lata 1914–1918, awan­sując je do ran­gi ka­ta­stro­fy równie wiel­kiej jak okres 1939–1945. Au­to­rzy ni­niej­szej książki nie od­czu­wają po­trze­by ta­kie­go do­war­tościo­wa­nia te­ma­tu swych badań. Nie odwołuje­my się do pojęcia to­tal­ności bez­pośred­nio, cho­ciaż wrócimy doń w pod­su­mo­wa­niu obu tomów. Czy­tel­ni­ko­wi jed­nak już te­raz win­ni je­steśmy wska­za­nie naj­bar­dziej po­wszech­nie sto­so­wa­nych ele­mentów tej de­fi­ni­cji. Otóż woj­na to­tal­na swoją in­ten­syw­nością i zasięgiem geo­gra­ficz­nym przyćmie­wa po­przed­nie. Po dru­gie, jej ak­to­rzy nie czują się ogra­ni­cze­ni przez mo­ral­ność, pra­wo zwy­cza­jo­we czy między­na­ro­do­we. Kie­rują się nie­na­wiścią, która uza­sad­nia zbrod­nie i przy­mus na do­tych­czas nie­wy­obrażalną skalę. Po trze­cie, za­cie­rają się gra­ni­ce między kom­ba­tan­ta­mi a lud­nością cy­wilną. Cy­wi­le trak­to­wa­ni są jako bez­względnie eks­plo­ato­wa­ny re­zer­wu­ar siły ro­bo­czej, do­staw­ca su­rowców i wy­robów. Ich los porówny­wal­ny jest z lo­sem re­kru­ta, z którego też wy­ci­ska się ostat­nie soki, ale po­do­bieństwa idą da­lej: otóż cy­wi­le zo­stają narażeni na nie­bez­pie­czeństwa wo­jen­ne, tam gdzie tyl­ko woj­sko­wi uznają to za wska­za­ne. Grożą im bom­by i ostrzał ar­ty­le­ryj­ski, re­pre­sje, włącznie z karą śmier­ci, głód i epi­de­mie. Następuje więc da­le­ko idące zrówna­nie ry­zy­ka – in­a­czej mówiąc: szans przeżycia – i żołnie­rzy, i cy­wilów. Wresz­cie, po czwar­te, w woj­nie to­tal­nej nie cho­dzi o po­ko­na­nie prze­ciw­ni­ka, lecz o jego uni­ce­stwie­nie. Czy­tel­nik sam oce­ni, czy na­sza hi­sto­ria po­twier­dza taki ob­raz frontów wschod­nich i ich za­ple­cza na zachód i wschód od nich.

Tym, którzy lek­turę zaczęli od wstępu, a nie w in­nym do­wol­nie wy­bra­nym miej­scu, win­ni je­steśmy ostrzeżenie: ni­niej­sza książka nie jest kla­sycz­nym dziełem z hi­sto­rii woj­sko­wości. Sta­ra­my się zna­leźć złoty śro­dek między – nie­ko­niecz­nie tra­dy­cyjną – hi­sto­rią mi­li­tarną a społeczną, próbując jed­no­cześnie uwzględnić wo­jen­ne dzie­je sze­ro­ko ro­zu­mia­nej kul­tu­ry i na­uki. Hi­sto­rię pierw­szych lat walk opo­wia­da­my więc z grub­sza zgod­nie z chro­no­lo­gią, lecz znacz­nie cie­kaw­sze niż kro­ni­ka wy­da­rzeń wy­dają nam się pro­ce­sy i po­sta­wy lu­dzi. W obu następnych roz­działach nar­ra­cja od­cho­dzi od kry­te­rium ko­lej­ności wy­da­rzeń, kon­cen­tru­je się właśnie na pro­ce­sach i po­sta­wach. Na woj­nie lu­dzie za­bi­jają i cier­pią, ale każde przeżycie zmie­nia zarówno ich sa­mych, jak i sposób po­strze­ga­nia świa­ta. Cie­ka­wi nas, jak przeżyli i jak zmie­ni­li się nasi pra­dziad­ko­wie i pra­bab­cie pod wpływem woj­ny czy przeżyć poza te­re­nem walk. Cza­sa­mi od­no­si­my wrażenie, że pi­sze­my o rze­czach no­wych, dokład­niej rzecz biorąc: za­po­mnia­nych. Gdzie tyl­ko możliwe, sta­ra­my się cy­to­wać świadków i uczest­ników wy­da­rzeń, trak­tując ich głos jako przykład doświad­cze­nia po­ko­le­nia, gru­py społecz­nej, wspólno­ty kul­tu­ro­wej czy na­ro­do­wej. Próbu­je­my po­ka­zać, że przez długie lata owo doświad­cze­nie uzna­wa­no za po­zba­wio­ne sen­su, od­bie­ra­no ni­czym kosz­mar, wręcz apo­ka­lipsę. Fakt, że w 1918 roku po­ja­wiła się nie­prze­wi­dy­wal­na wcześniej po­in­ta, na­dająca wcześniej­szym cier­pieniom i wy­rze­cze­niom sens, nie ma z tej per­spek­ty­wy zna­cze­nia. Zresztą prze­cież właśnie owa pu­en­ta do­pro­wa­dziła do zafałszo­wa­nia wspo­mnień o woj­nie, a prze­ciw temu pi­sze­my.

Inne od tra­dy­cyj­nych są także punk­ty ciężkości na­szej opo­wieści i jej ramy cza­so­we. Nie in­te­re­su­je nas hi­sto­ria sto­sunków między­na­ro­do­wych. Dla­cze­go? Posłużmy się przykładem naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym. Roz­praw o kry­zy­sie lip­co­wym 1914 roku są set­ki. Większość z nich przez dzie­sięcio­le­cia wo­dziła czy­tel­ni­ka na ma­now­ce, próbując mu wmówić, że woj­na była nie­uchron­na. W ujęciu mark­si­stow­skim cho­dziło o kon­flik­ty roz­sa­dzające im­pe­ria­lizm, napędza­ne chci­wością, ego­izmem i stra­chem (przed ru­chem ro­bot­ni­czym) im­pe­rial­nych elit go­spo­dar­czych i fi­nan­so­wych. W in­nej, bo­daj naj­bar­dziej wpływo­wej kon­cep­cji, de­cy­dujące oka­zy­wało się nie­miec­kie dążenie do he­ge­mo­nii nad świa­tem („miej­sce pod słońcem”). Cza­sa­mi przy­czy­ny – tym sa­mym winy – szu­ka­no w od­wiecz­nym ro­syj­skim dążeniu do zdo­by­cia Kon­stan­ty­no­po­la czy w wie­deńskiej wi­zji opa­no­wa­nia Bałkanów Za­chod­nich, kie­dy in­dziej po­wia­da­no, że wojnę świa­do­mie spro­wo­ko­wa­li Ser­bo­wie. Każdą teo­rię o jed­nym win­nym można pod­bu­do­wać dzie­siątka­mi, cza­sa­mi tysiącami do­ku­mentów, także tych z lip­ca 1914 roku, na których opar­te są hi­sto­rycz­ne opi­sy tych ty­go­dni. Żadna nie ostała się w świe­tle kry­ty­ki. Żadna na­wet nie sta­ra się wyjaśnić związku między ge­nezą woj­ny a jej prze­bie­giem. Nie sta­ra się, bo związku ta­kie­go brak. Dla­te­go kry­zys lip­co­wy i inne wy­da­rze­nia dy­plo­ma­tycz­ne z na­szej per­spek­ty­wy są mało istot­ne.

Ramy cza­so­we obu tomów to lata 1912–1923: od wo­jen bałkańskich do trak­ta­tu w Lo­zan­nie. Kon­cen­tru­je­my się na okre­sie 1914–1918, ale czy­tel­nik być może da się prze­ko­nać, iż star­cie im­pe­rium osmańskie­go, Ser­bii, Czar­nogóry, Gre­cji, Bułga­rii i Ru­mu­nii to pro­log, z na­sze­go punk­tu wi­dze­nia ważniej­szy niż gra dy­plo­ma­tycz­na z lata 1914 roku. Że woj­na w tej części Eu­ro­py nie skończyła się ani ro­zej­mem w li­sto­pa­dzie 1918 roku, ani układem wer­sal­skim, ani na­wet in­ny­mi „trak­ta­ta­mi przed­miej­ski­mi” z lat 1919–1920, wy­da­je się oczy­wi­ste. Na tym m.in. po­le­ga me­cha­nizm wy­pchnięcia z pamięci na­ro­do­wych lat 1914–1918, że po nich zda­rzyły się dla Ro­sjan, Bałtów, Węgrów, Ukraińców, Po­laków, Greków i Turków rze­czy w znacz­nie większym stop­niu kształtujące okres międzywo­jenny niż Gor­li­ce czy Gal­li­po­li. Po­dział wy­daw­nic­twa mniej więcej na okres do końca kam­pa­nii rumuńskiej i lata następne to oczy­wiście za­bieg ar­bi­tral­ny, po­dob­nie jak tytuły obu tomów. Jest jed­no­cześnie mniej ory­gi­nal­ny, niż mogłoby się wy­da­wać: do końca roku 1916 im­pe­ria przeżywają ciężkie chwi­le, ale to one do­mi­nują. Mo­car­stwa cen­tral­ne wy­dają się wręcz bli­skie zwy­cięstwa, przy­najm­niej na wscho­dzie. W 1917 roku roz­pad­nie się pierw­sze im­pe­rium wschod­nie, na scenę wejdą nowi ak­to­rzy.

Je­den z au­torów za naj­lepszą książkę o Wiel­kiej Woj­nie na wscho­dzie uważa Losy do­bre­go żołnie­rza Szwej­ka Ja­ro­sla­va Haška, dru­gi – Ostat­nie dni ludz­kości Kar­la Krau­sa. Na­sze pre­fe­ren­cje li­te­rac­kie mają pe­wien związek z kon­strukcją ni­niej­sze­go tomu. Losy i Dni należą do różnych kul­tur na­ro­do­wych, po­zo­stając jed­no­cześnie częścią spuści­zny mo­nar­chii Habs­burgów. Sta­ra­my się co praw­da trak­to­wać północ­ne im­pe­ria wschod­nie mniej więcej jed­na­ko­wo (w wy­pad­ku Wy­so­kiej Por­ty nie mamy ta­kiej am­bi­cji ani możliwości), lecz mo­nar­chia nad­du­naj­ska in­te­re­su­je nas naj­bar­dziej, jako że od dzie­sięcio­le­ci sku­pia w so­bie pro­blem wie­lo­na­ro­do­we­go mo­car­stwa, próbującego utrzy­mać pry­mat po­nad­na­ro­do­wej idei im­pe­rialnej nad rosnącymi aspi­ra­cja­mi na­ro­do­wy­mi ludów je tworzących. Haška i Krau­sa łączy świa­do­mość tego napięcia, lecz ich dzieła weszły do skarb­ca kul­tury Eu­ro­py nie z po­wo­du tego fak­tu, ale z przy­czy­ny od­wrot­nej. U obu au­torów be­stial­stwo Wiel­kiej Woj­ny mie­wa co praw­da wca­le często ob­li­cze et­nicz­ne, mimo to czy­tel­nik prze­ko­nu­je się, że nie o cha­rak­te­ry na­ro­do­we tu cho­dzi. To są książki o kosz­ma­rze na­szej woj­ny, a zgoła różne per­spek­ty­wy – nie­miec­ko-au­striac­ka i cze­ska, sto­li­ca im­pe­rium i główne mia­sto jed­nej z jego pro­win­cji, front – po­zwa­lają od­two­rzyć wie­lo­barw­ność jej za­po­mnia­ne­go okru­cieństwa.

Uwa­ga języ­ko­wa: kie­dy pi­sze­my o „Ro­sja­nach”, pamiętamy oczy­wiście, że mniej­szość żołnie­rzy w mun­du­rach ar­mii car­skiej należała do in­nych na­ro­do­wości. Pojęcia „ro­syj­ski” czy „Ro­sja­nie” używa­my wy­mien­nie z „car­skim”, mając świa­do­mość ich ułomności, z bra­ku lep­szych określeń. Kie­dy pi­sze­my o „mo­nar­chii”, mamy na myśli ce­sar­stwo-króle­stwo Fran­cisz­ka Józefa.

***

Po­mysł na­pi­sa­nia książki na­ro­dził się w Je­nie wiosną 2012 roku. Dokład­niej: po dru­giej stro­nie Soławy, w We­ni­gen­je­na, w ogro­dzie domu gościn­ne­go Frie­drich Schil­ler Uni­ver­sität przy Char­lot­ten­straße 23. Przy sto­le sie­dzie­li trzej sty­pen­dyści Imre Kertész Kol­leg – niżej pod­pi­sa­ni oraz młod­szy od nich obu serb­ski ko­le­ga Ale­xan­dar Mi­le­tić.

Ale­xan­dar, zna­ko­mi­ty znaw­ca okre­su między­wo­jen­ne­go, po pro­stu nie mógł uwie­rzyć, że jego kraj w pierw­szej woj­nie świa­to­wej poniósł aż tak wiel­kie stra­ty. Ma­ciej Górny właśnie kończył pierwszą wersję ha­bi­li­ta­cji o po­sta­wach in­te­lek­tu­alistów w Eu­ro­pie nie­za­chod­niej w tym sa­mym okre­sie. Włod­zi­mierz Bo­ro­dziej pisał ar­ty­kuł o doświad­cze­niu pierw­szej woj­ny w Eu­ro­pie Środ­ko­wo- i Południo­wo-Wschod­niej. Wie­czor­na roz­mo­wa z serb­skim ko­legą uświa­do­miła nam, że nie tyl­ko w Pol­sce te­mat cze­ka na au­to­ra i póki ko­rzy­sta­my z przy­wi­le­ju po­zo­sta­wa­nia sty­pen­dy­sta­mi Ko­le­gium, war­to się za­brać do pra­cy. Pierw­sze par­tie książki po­wstały za­tem w Je­nie, następne w War­sza­wie.

Obaj wie­le sko­rzy­sta­liśmy z rozmów z in­ny­mi sty­pen­dy­sta­mi i pra­cow­ni­ka­mi Imre Kertész Kol­leg. Szczególne po­dzięko­wa­nia należą się Vio­re­lo­wi Achi­mo­wi, Jo­che­no­wi Böhle­ro­wi, Sta­ni­sla­vo­wi Ho­lub­co­wi, Jur­ko­wi Ko­cha­now­skie­mu, Fe­ren­co­wi Laczó, Ele­nie Man­no­vej, Lut­zo­wi Nie­tham­me­ro­wi, Jo­achi­mo­wi von Put­t­ka­me­ro­wi, Ste­fa­no­wi Tro­eb­sto­wi, Ra­pha­elo­wi Utzo­wi i The­odo­ro­wi We­ek­so­wi. W cza­sie po­by­tu w Je­nie Da­nie­la Gru­ber i Dia­na Jo­seph zro­biły wszyst­ko, byśmy nie za­wra­ca­li so­bie głowy spra­wa­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi i tech­nicz­ny­mi. Nie­oce­nio­na oka­zała się wresz­cie po­moc najmłod­szych asy­stentów Ko­le­gium w spro­wa­dza­niu książek i kse­ro­ko­pii. Dzi­siej­si dok­to­ran­ci Ka­ta­ri­na Ha­ver­kamp i Immo Re­bit­schek pro­sze­ni są o prze­ka­za­nie po­dziękowań młod­szym koleżan­kom i ko­le­gom.

Po­mogły nam również spo­tka­nia i dys­ku­sje z koleżan­ka­mi i ko­le­ga­mi po­zna­ny­mi dzięki nie­stru­dzo­nej działalności dwóch sto­wa­rzy­szeń, zaj­mujących się pierwszą wojną świa­tową. In­ter­na­tio­nal So­cie­ty for First World War Stu­dies oraz Fo­rum Öster­re­ich-Ungarn im Er­sten We­lt­krieg mają tę niewątpliwą za­letę, że po­zo­stają swo­im za­in­te­re­so­wa­niom wier­ne także wówczas, gdy żadna okrągła rocz­ni­ca nie ma­ja­czy na ho­ry­zon­cie.

Część ma­te­riałów, zwłasz­cza ilu­stra­cji, za­wdzięcza­my bez­in­te­re­sow­nej po­mo­cy Grze­go­rza Bąbia­ka i Ma­riu­sza Ku­li­ka, którzy po­dzie­li­li się z nami owo­ca­mi swo­ich pa­ry­skich i mo­skiew­skich pe­re­gry­na­cji.

Pierw­szy­mi czy­tel­ni­ka­mi frag­mentów tek­stu byli Jo­achim von Put­t­ka­mer, Ti­mo­thy Sny­der i Phi­lipp Ther. Za re­cen­zje dzięku­je­my Pio­tro­wi Szlan­cie i The­odo­ro­wi We­ek­so­wi. Wszyst­kim dzięku­je­my za ko­men­ta­rze i uwa­gi. Za wszel­kie słabości książki od­po­wia­dają wyłącznie au­to­rzy.Roz­dział pierw­szy: Dro­ga do woj­ny

Im­pe­ria przeżyły wiek XIX różnie, na ogół źle. Je­dy­ne, które po­wstało w tym cza­sie w na­szej części Eu­ro­py – Rze­sza Nie­miec­ka – było równo­cześnie je­dy­nym, które ostat­nie de­ka­dy przed 1914 ro­kiem mogło za­li­czyć do uda­nych.

Na ma­pie Eu­ro­py Środ­ko­wo- i Południo­wo-Wschod­niej z roku 1815 wi­dzi­my czte­ry mo­car­stwa: Pru­sy, Rosję, Au­strię i państwo Osmanów. W chwi­li wy­bu­chu woj­ny pra­wie sto lat później gra­ni­ce na północy wy­ka­zują się zdu­mie­wającą sta­bil­nością. Niem­cy gra­niczą z Rosją na te­ry­to­rium Pol­ski. Au­stria prze­kształciła się w Au­stro-Węgry, ale jej północ­na gra­ni­ca zmie­niła się mi­ni­mal­nie; tyl­ko na południu, po anek­sji Bośni-Her­ce­go­wi­ny w 1908 roku, sięga zde­cy­do­wa­nie da­lej. I właśnie tu, na Bałka­nach, zmia­ny są naj­większe: im­pe­rium osmańskie utra­ciło swo­je eu­ro­pej­skie przed­po­le. Na ma­pie z 1914 roku wi­dzi­my Ser­bię, Czar­nogórę, Grecję, Bułgarię, Ru­mu­nię i po­wstałą le­d­wie rok wcześniej Al­ba­nię: w su­mie sześć państw teo­re­tycz­nie no­wo­cze­snych, czy­li na­ro­do­wych. Wzdłuż ich gra­nic mamy mniej­szości et­nicz­ne i re­li­gij­ne, te­ry­to­ria po dru­giej stro­nie uzna­wa­ne z ta­kich czy in­nych przy­czyn za własne, mnóstwo wza­jem­nych pre­ten­sji. Każde z bałkańskich państw na­ro­do­wych ucho­dzi w Eu­ro­pie Za­chod­niej za za­co­fa­ne, ich wskaźniki cy­wi­li­za­cyj­ne – długość życia i śmier­tel­ność nie­mowląt, al­fa­be­ty­za­cja, in­du­stria­li­za­cja i urba­ni­za­cja – rze­czy­wiście są dość od­ległe od od­po­wied­nich da­nych dla Ho­lan­dii czy Da­nii.

Porówny­wal­ne kłopo­ty ma tyl­ko jed­no z mo­carstw: Ro­sja. Od daw­na jest naj­większym państwem na świe­cie, sięga od Łodzi, „Man­che­ste­ru Wscho­du”, po Pa­cy­fik. Od daw­na też należy do eks­klu­zyw­nej ro­dzi­ny im­pe­riów. Jed­no­cześnie bo­ry­ka się z pro­ble­ma­mi wyjątko­wy­mi w tym gro­nie: nie zna obo­wiązku szkol­ne­go, nie­roz­wiązany po­zo­sta­je pro­blem własności zie­mi, uprze­mysłowie­nie ogra­ni­cza się do wysp w cen­trum, na południu i na za­cho­dzie państwa. Teo­re­tycz­nie jest potęgą mi­li­tarną, ale po­tra­fi po­nieść klęskę w wal­ce z kor­pu­sem eks­pe­dy­cyj­nym mo­carstw za­chod­nich na własnym te­ry­to­rium (woj­na krym­ska 1855/56 r.). W la­tach 1904–1905 zo­sta­je pierw­szym mo­carstwem eu­ro­pej­skim („białym”), nie tyle po­ko­na­nym, ile po pro­stu upo­ko­rzo­nym przez Azjatów („żółtych”, czy­li Japończyków). W la­tach 1905 i 1906 kra­jem wstrząsa re­wo­lu­cja, chwie­je się gmach sa­mo­dzierżawia, czy­li nie­ogra­ni­czo­nej kon­sty­tucją władzy cara. Wszy­scy wiedzą, że pro­blem za­czy­na się na sa­mej górze – głowie państwa da­le­ko do nie­omyl­ności, a nie od­po­wia­da przed kim­kol­wiek – ale rak bezwładu, ko­rup­cji, nie­kom­pe­ten­cji i głupo­ty to­czy całą ad­mi­ni­strację państwową; po klęsce w woj­nie z Ja­po­nią i po­ko­na­niu re­wo­lu­cji roz­po­czy­na się ko­lej­ny etap in­ten­syw­nych re­form wewnętrznych. Do­bra ko­niunk­tu­ra go­spo­dar­cza rzad­ko komu przesłania fakt, że państwo po­zo­sta­je nie­spraw­ne, par­la­ment jest fa­sadą, a napięcia społecz­ne w cza­sie trans­for­ma­cji części społeczeństwa wiej­skie­go w miej­skie, czy­li uprze­mysłowio­ne – rosną. Po­dob­nie na­ra­sta pro­blem na­ro­do­wościo­wy. Tyl­ko w jed­nej, sto­sun­ko­wo nie­wiel­kiej za­chod­niej części Ro­sji eska­lują kon­flik­ty wokół uprzy­wi­le­jo­wa­nych dotąd Niemców bałtyc­kich, sąsia­dujących z nimi Łoty­szy i Estów, da­lej Li­twinów, Żydów i Ukraińców: nie tyl­ko na Bałka­nach idea na­ro­do­wa sta­je się na przełomie XIX i XX w. na­tchnie­niem księży, pa­storów i popów, na­uczy­cie­li czy re­fe­ren­da­rzy, którzy do tej pory ucho­dzi­li za posłuszny kościec im­pe­rium; o sta­rym pro­blemie pol­skim, którym Ro­sja zapłaciła za prze­su­nięcie swo­jej gra­ni­cy nad Wisłę w wy­ni­ku roz­biorów w końcu XVIII wie­ku, nie wspo­mi­nając.

In­a­czej na początku XX stu­le­cia wygląda sy­tu­acja Nie­miec. Rze­sza – w odróżnie­niu od Ro­sji – łączy ce­chy im­pe­rium i państwa na­ro­do­we­go. Niem­cy sta­no­wią po­nad 90 pro­cent lud­ności. Różnice między miesz­kańcami Prus Wschod­nich i Ba­de­nii po­zo­stają spo­re, ale miesz­kańcy Królew­ca i Fry­bur­ga wyrażają je w tym sa­mym języku, odwołując się do wspólnych lek­tur i po­dob­nych war­tości. Są człon­ka­mi na­ro­du, który sta­no­wi dla wie­lu wzór no­wo­cze­sności. Nie­mieckie uni­wer­sy­te­ty uchodzą za naj­lep­sze na kon­ty­nen­cie, po­dob­nie naj­bar­dziej in­no­wa­cyj­ne gałęzie prze­mysłu, jak che­micz­ny, czy zna­ko­mi­ta ad­mi­ni­stra­cja państwo­wa i sa­morządowa. Ar­mia, od za­wsze uważana za spe­cjal­ność Pru­saków, wy­grała wszyst­kie ostat­nio pro­wa­dzo­ne woj­ny. Go­rzej wygląda spra­wa ko­lo­nii: nie­miec­kie ge­ne­rują de­fi­cyt, przede wszyst­kim zaś są trze­ciorzędne – nie do­star­czają ani właści­we­go pre­stiżu, ani sa­tys­fak­cji. Am­bi­cje im­pe­rial­ne kon­cen­trują się w tej sy­tu­acji ra­czej na południo­wym wscho­dzie niż na te­ry­to­riach za­mor­skich. Pro­jekt ko­lei do Bag­da­du, otwie­rający Niem­com pole eks­pan­sji go­spo­dar­czej na Bałka­nach i w im­pe­rium osmańskim aż po Bli­ski i Środ­ko­wy Wschód, ucho­dzi za naj­ważniej­szy.

Do Ro­sji są Niem­cy po­dob­ne pod dwo­ma względami. Po pierw­sze, na przełomie wieków XIX i XX wzbie­ra fala na­cjo­na­li­zmu. W Rze­szy tego sym­bo­lem jest ar­mia, par­tie, związki i ga­ze­ty pra­wi­co­we, przede wszyst­kim Wil­helm II. Długo­let­nie­go kanc­le­rza Ot­to­na von Bi­smarc­ka, zdy­mi­sjo­no­wa­ne­go przez młode­go ce­sa­rza w 1890 roku, bano się w Eu­ro­pie jako po­li­ty­ka przysłowio­wo zręczne­go i skuteczne­go. Jego następcy nie mają już tej cha­ry­zmy. Zresztą po­li­tyką za­gra­niczną co­raz chętniej para się sam ce­sarz. Wil­helm lubi po­zo­wać do zdjęć w pi­kiel­hau­bie. Nie­mal wszędzie bu­dzi iry­tację jako zner­wi­co­wa­ny nie­udacz­nik. Co chwi­la jątrzy, obraża wszyst­kich na­około i pro­wo­ku­je kry­zy­sy. W hi­sto­rii no­wo­cze­snej Eu­ro­py za­pi­sze się jako bo­daj naj­mniej udol­ny spośród mo­narchów, którzy mie­li siłę sprawczą. Rządzący w Ro­sji od 1894 roku Mikołaj II sta­no­wi cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie prze­ci­wieństwo swo­je­go ber­lińskie­go ku­zy­na: nie­udol­ność cara bie­rze się z jego słabości. Ro­syj­ski na­cjo­na­lizm roz­kwi­ta bez większe­go udziału władcy.

Po dru­gie, Ro­sja i Niem­cy przy­ciągają cu­dzo­ziemców swoją kul­turą wy­soką, przede wszyst­kim li­te­ra­turą piękną i mu­zyką, Niem­cy – wspo­mnia­ny­mi uni­wer­sy­te­ta­mi. Za god­ne naśla­do­wa­nia uzna­je się także świet­nie zor­ga­ni­zo­wa­ne przed­sta­wi­ciel­stwa nie­miec­kiej kla­sy ro­bot­ni­czej: par­tia so­cjal­de­mo­kra­tycz­na (So­zial­de­mo­kra­ti­sche Par­tei Deutsch­lands, SPD), która w wy­bo­rach 1912 roku zdo­by­wa pra­wie 35 pro­cent głosów i two­rzy naj­większy klub par­la­men­tar­ny, gęsta tkan­ka związków za­wo­do­wych, oświa­to­wych czy sa­mo­po­mo­co­wych, czołowi na skalę eu­ro­pejską (co wówczas zna­czy: świa­tową) myśli­cie­le le­wi­cy. Ale także Rze­szy, o ca­ra­cie nie wspo­mi­nając, da­le­ko do soft po­wer Wiel­kiej Bry­ta­nii czy Fran­cji – nie­miec­ki styl życia, od ary­sto­kra­cji po drob­no­miesz­czaństwo, nie sta­no­wi wzo­ru, do którego inni chcie­li­by aspi­ro­wać. W cza­sie Wiel­kiej Woj­ny kry­te­rium, we­dle którego roz­po­zna­wać się będą lu­dzie kul­tu­ral­ni – jak bur­mistrz oku­po­wa­ne­go mia­sta i jego nowy ko­men­dant – po­zo­sta­nie zna­jo­mość języka fran­cu­skie­go.

Do­dat­ko­wo od­py­chają przysłowio­wa nie­miec­ka buta i równie przysłowio­we ro­syj­skie za­co­fa­nie. Co tyl­ko utwier­dza na­cjo­na­listów w obu kra­jach w prze­ko­na­niu, że ich państwa są nie­do­ce­nia­ne i szy­ka­no­wa­ne przez opi­nię pu­bliczną in­nych krajów.

Naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­na jest sy­tu­acja Au­stro-Węgier. Mo­nar­chia habs­bur­ska prze­isto­czyła się w 1867 roku w państwo du­ali­stycz­ne. Wspólne są oso­ba pa­nującego (na Węgrzech Fran­ci­szek Józef rządzi jako król, w po­zo­stałej części jako ce­sarz), po­li­ty­ka za­gra­nicz­na, ar­mia i (częścio­wo) fi­nan­se. W 48-mi­lio­no­wej mo­nar­chii habs­bur­skiej Niem­cy au­striac­cy i Węgrzy sta­no­wią łącznie mniej niż połowę lud­ności (44 pro­cent; różne na­ro­dy słowiańskie wspólnie liczą 47 pro­cent). Inne na­ro­dy teo­re­tycz­nie ko­rzy­stają z gwa­ran­to­wa­nych kon­sty­tucją praw, umożli­wiających rozwój sa­morządności, szkol­nic­twa i kul­tu­ry; prak­ty­ka wygląda różnie, znacz­nie go­rzej w węgier­skiej niż w au­striac­kiej części państwa, po­tocz­nie zwa­nej Przed­li­ta­wią. W par­la­men­tach w Wied­niu i Bu­da­pesz­cie nie­do­brze się dzie­je: kon­flik­ty eska­lują, se­sje par­la­mentów są od­ra­cza­ne, od­po­wie­dzial­ność rządu przed izbą sta­je się fikcją. Le­wi­ca żąda po­wszech­ne­go pra­wa wy­bor­cze­go, które w Przed­li­ta­wii wpro­wa­dzo­ne zosta­je dla mężczyzn w 1907 roku. Węgry po­zo­stają przy sta­rym sys­te­mie wy­bor­czym, dającym prze­wagę na­ro­do­wi państwo­we­mu i war­stwom po­sia­dającym, co mniej więcej na jed­no wy­cho­dzi. Niem­cy au­striac­cy w Cze­chach i na Mo­ra­wach czują się po­zo­stawieni sam na sam z rosnącym w siłę cze­skim ru­chem na­ro­do­wym i co­raz częściej zer­kają na prężną Rzeszę Nie­miecką jako możli­we­go, w grun­cie rze­czy wy­ma­rzo­ne­go, opie­ku­na.

Ce­ka­nia

Tam, w Ce­ka­nii, państwie nie do­ce­nia­nym, które od tego cza­su prze­stało ist­nieć, choć było pod wie­lu względami wzo­ro­we, pul­so­wało także pew­ne piętno, ale nie za duże. Ile razy myślało się na ob­czyźnie o tym kra­ju, prze­su­wał się przed ocza­mi ob­raz białych, sze­ro­kich i oka­załych traktów z epo­ki pie­szych marszów i eks­tra­pocz­ty, które prze­ci­nały kraj we wszyst­kich kie­run­kach jak rze­ki porządku, wstęgi z ja­sne­go żołnie­rskie­go dre­li­chu, obej­mując pro­win­cje pa­pie­ro­wo białymi ra­mio­na­mi ad­mi­ni­stra­cji. A co to były za pro­win­cje! Lo­dow­ce i mo­rze, skały Kra­su i cze­skie psze­nicz­ne łany, noce nad Ad­ria­ty­kiem, zmącone ćwier­ka­niem świersz­czy, słowac­kie wio­ski, gdzie dym wy­cho­dził z ko­minów ni­czym z za­dar­tych do góry noz­drzy, wio­ski przy­cup­nięte pomiędzy dwo­ma pagórka­mi, jak gdy­by zie­mia roz­chy­liła war­gi, aby ogrzać między nimi swe dzie­cię. Na­tu­ral­nie to­czyły się po tych trak­tach i sa­mo­cho­dy, ale nie było ich za wie­le. Przy­go­to­wa­no się i tu także do zdo­by­cia prze­stwo­rzy, ale nie­zbyt in­ten­syw­nie. Od cza­su do cza­su wysyłano okręt do Ame­ry­ki Południo­wej lub Azji Wschod­niej, ale nie­zbyt często. Nie mia­no żad­nych am­bi­cji eko­no­micz­nych czy mo­car­stwo­wych. Znaj­do­wa­no się w sa­mym cen­trum Eu­ro­py, gdzie krzyżują się sta­re osie świa­ta. Ta­kie słowa jak ko­lo­nie czy za­mor­skie włada­nia brzmiały tu jak coś zupełnie jesz­cze nie wypróbo­wa­ne­go i da­le­kie­go. Roz­ta­cza­no luk­sus, ale broń Boże nie tak wy­ra­fi­no­wa­ny jak u Fran­cuzów. Upra­wia­no spo­ry, ale nie tak po ma­niac­ku jak u An­glo­sasów. Wy­da­wa­no ogrom­ne pie­niądze na woj­sko, ale aku­rat tyle, by nie stra­cić ran­gi mo­car­stwa pod względem mi­li­tar­nym przed­ostat­nie­go. Sto­li­ca też była trochę mniej­sza niż inne naj­większe mia­sta świa­ta, ale jed­nak znacz­nie większa od prze­ciętnych wiel­kich miast. A rządzo­ny był ten kraj w sposób światły i bez­bo­le­sny, z ostrożnym usu­wa­niem wszel­kich ostrych kantów przez naj­lepszą w Eu­ro­pie biu­ro­krację, której można było za­rzu­cić tyl­ko je­den man­ka­ment: uważała ge­nial­ność, a zwłasz­cza ge­nialną przed­siębior­czość osób pry­wat­nych, nie uprzy­wi­le­jo­wa­nych wy­so­kim uro­dze­niem lub zle­ce­niem państwo­wym, za aro­gancję i za­ro­zu­miałość. Ale bo i komu może się po­do­bać wtrąca­nie się w jego spra­wy osób nie­po­wołanych! Zresztą w Ce­ka­nii ge­niu­szy uważano za łobuzów, ale też nig­dy, jak zda­rzało się to gdzie in­dziej, nie uważano pierw­sze­go lep­sze­go łobu­za za ge­niu­sza.

W ogóle ileż dziw­nych rze­czy można by o tej nie­ist­niejącej już dzi­siaj Ce­ka­nii po­wie­dzieć! Była ona, na przykład, ce­sar­sko-królew­ska, ale poza tym zarówno ce­sar­ska, jak i królew­ska. Jed­nym z tych obu określeń: „c. k.” lub „c. i k.” ozna­czo­na tam była każda rzecz i każda oso­ba, lecz mimo to po­trze­ba było wie­dzy ta­jem­nej, aby móc nie­za­wod­nie odróżnić, ja­kie in­sty­tu­cje i ja­kich lu­dzi należy określać „c. k.”, a ja­kie i ja­kich „c. i k.”. Pisało się o niej mo­nar­chia au­stro-węgier­ska, ale w po­tocz­nej mo­wie na­zy­wa­no ją po pro­stu Au­strią, to zna­czy mia­nem, którego wy­rze­czo­no się w uro­czy­stej przy­siędze państwo­wej, lecz które we wszyst­kich spra­wach sen­ty­men­tu za­cho­wa­no na znak, że uczu­cia są nie mniej ważne niż usta­wy państwo­we, a prze­pi­sy nie nor­mują isto­ty życia. Ce­ka­nia miała kon­sty­tucję li­be­ralną, ale rządy kle­ry­kal­ne. Rządzo­no nią kle­ry­kal­nie, ale żyło się wol­no­myślnie. Wo­bec pra­wa wszy­scy oby­wa­te­le byli równi, ale nie­ko­niecz­nie wszy­scy czu­li się oby­wa­te­la­mi. Był par­la­ment, który tak gwałtow­nie ko­rzy­stał ze swo­jej wol­ności, że prze­ważnie trzy­ma­no go za­mkniętym. Ist­niał również spe­cjal­ny pa­ra­graf na wy­pa­dek wyższej ko­niecz­ności, z którego po­mocą oby­wa­no się bez par­la­mentu, lecz za każdym ra­zem, kie­dy wszy­scy cie­szy­li się już z ab­so­lu­ty­zmu, mo­nar­cha wydał zarządze­nie, aby wrócono do rządów par­la­mentarnych. Ta­kie wy­pad­ki zda­rzały się w tym państwie często i do nich za­li­czyć można również owe wal­ki pomiędzy po­szczególny­mi na­ro­do­wościa­mi, nie bez słuszności pa­sjo­nujące w swo­im cza­sie całą Eu­ropę, a dziś całkiem fałszy­wie naświe­tla­ne. Były one tak gwałtow­ne, że z ich po­wo­du ma­chi­na państwo­wa kil­ka razy do roku się za­trzy­my­wała i stała w miej­scu, ale w tych an­trak­tach lub in­ter­wałach w rządze­niu państwem zga­dza­no się ze sobą do­sko­na­le i uda­wa­no, że nic nie zaszło. Bo też nic istot­ne­go nie za­cho­dziło. Tyl­ko niechęć każdego człowie­ka do dążeń każdego in­ne­go, którą dziś wszy­scy od­czu­wa­my, roz­winęła się w owym państwie wcześniej, jeśli można tak po­wie­dzieć, wy­su­bli­mo­wała w ce­re­mo­niał, który mógłby mieć ważne następstwa, gdy­by jego dal­szy rozwój nie zo­stał przed­wcześnie przez ka­ta­strofę prze­rwa­ny.

Gdyż nie tyl­ko niechęć do oby­wa­te­la była tam pod­nie­sio­na do ran­gi uczu­cia ze­społowe­go, ale i nie­uf­ność wo­bec własnej oso­by i jej losu zmie­niła się w głęboką pew­ność sie­bie. Działano w tym kra­ju – i to nie­kie­dy aż do naj­wyższe­go stop­nia roz­na­miętnie­nia lub jego następstw – za­wsze in­a­czej, niż myślano, a myślano in­a­czej, niż działano. Nieświa­do­mi rze­czy ob­ser­wa­to­rzy uważali to za dowód uprzej­mości lub na­wet słabości cha­rak­te­ru, na­zy­wa­ne­go przez nich au­striac­kim. Ale to nie od­po­wia­da praw­dzie, bo nig­dy nie od­po­wia­dają praw­dzie zja­wi­ska za­chodzące w ja­kimś kra­ju, jeśli tłuma­czy się je po pro­stu cha­rak­te­rem jego miesz­kańców. Każdy miesz­kaniec każdego kra­ju bo­wiem ma co naj­mniej dzie­więć cha­rak­terów: za­wo­do­wy, na­ro­do­wy, państwo­wy, kla­so­wy, geo­gra­ficz­ny, płcio­wy, świa­do­my i nieświa­do­my, a może po­nad­to jesz­cze je­den ściśle pry­wat­ny. Łączy on je w so­bie, ale one roz­luźniają jego spo­istość, tak że w końcu nie jest on ni­czym in­nym, jak tyl­ko małą, wy­mytą tymi wszyst­ki­mi stru­ga­mi niecką, w którą one wsiąkają, aby następnie z niej zno­wu wypłynąć i wraz z in­nymi stru­my­ka­mi wypełnić inną. Dla­te­go też każdy miesz­kaniec Zie­mi po­sia­da jesz­cze dzie­siąty cha­rak­ter, który jest tyl­ko bier­nym wy­two­rem wy­obraźni nie wypełnio­nych ni­czym prze­strze­ni. Po­zwa­la on człowie­ko­wi na wszyst­ko, z wyjątkiem jed­ne­go: bra­nia na se­rio tego, co jego przynaj­mniej dzie­więć po­zo­stałych cha­rak­terów czy­ni i co się z nim dzie­je. Czy­li in­nymi słowy, nie po­zwa­la właści­wie na to, co po­win­no go wypełniać. Ta, jak trze­ba przy­znać, trud­na do opi­sa­nia pu­sta prze­strzeń jest we Włoszech in­nej bar­wy i kształtu niż w An­glii, po­nie­waż to, co się od niej od­ci­na, ma inny ko­lor i formę, choć jest wszędzie tak samo pustą i nie­wi­doczną prze­strze­nią, w której rze­czywistość stoi jak opusz­czo­ne przez wy­obraźnię mia­stecz­ko zbu­do­wa­ne z dzie­cin­nych klocków.

O ile coś ta­kie­go może być w ogóle wi­docz­ne, stało się to w Ce­ka­nii, i pod tym względem była Ce­ka­nia, choć świat o tym nie wie­dział, państwem naj­bar­dziej postępo­wym. Było to państwo, które z sa­mym sobą jakoś się jesz­cze parało, w którym było się ne­ga­tyw­nie wol­nym, sta­le z po­czu­ciem nie­wy­star­czających po­wodów do własne­go ist­nie­nia i owia­nym wiel­ki­mi ma­rze­nia­mi o tym, co się nie stało lub na­wet stało, ale nie w sposób nie­odwołalny, jak gdy­by tchnie­niem oce­anów, z których wyłoniła się ludz­kość.

„Coś się przy­da­rzyło” – mówio­no w Ce­ka­nii, pod­czas gdy inni lu­dzie myśleli, że stało się Bóg wie co. Był to swo­isty, nie używa­ny gdzie in­dziej ani w nie­miec­kim, ani w ja­kimś in­nym języku sposób wyrażania się, dzięki któremu fak­ty i wy­pad­ki lo­so­we sta­wały się lek­kie jak puch lub prze­lot­na myśl. Mimo wszyst­ko, co prze­ciw­ko temu prze­ma­wia, Ce­ka­nia była chy­ba jed­nak kra­jem wy­ma­rzo­nym dla ge­niu­szy. I praw­do­po­dob­nie właśnie dla­te­go zginęła³.

Po­szczególne kra­je mo­nar­chii roz­wi­jają się w nierównym tem­pie. Obie sto­li­ce należą do naj­no­wo­cześniej­szych miast eu­ro­pej­skich. W Bu­da­pesz­cie pierw­szy od­ci­nek me­tra po­wsta­je w 1896 roku, w Wied­niu dwa lata później. Cze­chy i Mo­ra­wy spo­koj­nie mogą się mie­rzyć z wy­so­ko roz­wi­niętymi re­gio­na­mi Eu­ro­py Za­chod­niej, pod­czas kie­dy Ga­li­cji i Bu­ko­wi­nie bliżej do wschod­nich czy południo­wo-wschod­nich sąsiadów niż do no­wo­cze­sności.

Na­stro­je, lo­jal­ność wo­bec mo­nar­chii, świa­do­mość na­ro­do­wa nie mają jed­nak większe­go związku z nierówno­cze­snością roz­wo­ju. Au­stro-Węgry to państwo, w którym wszy­scy są mniej lub bar­dziej nie­za­do­wo­le­ni. Co­raz częściej oby­wa­te­le myślą w ka­te­go­riach na­ro­do­wych – nie chcą wspólno­ty z sąsia­da­mi mówiącymi in­nym języ­kiem. Han­nah Arendt na­pi­sze później, że „na­cjo­na­lizm ple­mien­ny za­wsze ob­sta­je przy tym, że jego własny naród jest oto­czo­ny przez «świat wrogów», że jest «je­den prze­ciw wszyst­kim», że ist­nie­je za­sad­ni­cza różnica między nim a in­nymi na­ro­da­mi”⁴, ale na ra­zie et­ni­cy­za­cja sto­sunków w mo­nar­chii na ogół nie opie­ra się na prze­mo­cy, państwo trwa. Jego sym­bo­lem jest ce­sarz, od 1867 roku także król Węgier. Nie­mal nikt nie pamięta mo­nar­chy in­ne­go niż rządzący od 1848 roku Fran­ci­szek Józef. Wia­ra w spra­wie­dli­we­go władcę, pa­nującego z od­da­li, wy­so­ko nad wszel­ki­mi spo­ra­mi i kłótnia­mi po­li­tyków czy stu­dentów, daje na­dzieję: sko­ro od dzie­sięcio­le­ci za­pew­nia pokój i jaki taki spokój – może mo­nar­chii uda się przejść przez ko­lej­ne za­wi­ro­wa­nia i kry­zy­sy, w które ob­fi­tu­je po­li­tyka eu­ro­pej­ska na początku XX wie­ku?

Im­pe­ria nie byłyby im­pe­ria­mi, gdy­by nie dążyły do uzy­ska­nia prze­wa­gi nad in­ny­mi. Naj­mniej szans ma w tym wyścigu Ro­sja: mimo ogrom­ne­go postępu po­zo­sta­je najsłab­sza. Na Da­le­kim Wscho­dzie prze­grała, w Azji Środ­ko­wej prze­stała za­grażać Wiel­kiej Bry­ta­nii. Jej najsłab­szy prze­ciw­nik to państwo Osmanów. Pe­ters­burg wspie­ra de­kom­po­zycję eu­ro­pej­skie­go przed­po­la im­pe­rium osmańskie­go. Za­wie­ra so­ju­sze z państwa­mi bałkański­mi. Naj­ważniej­sze są bli­skie związki z Bułgarią i Ser­bią, która od 1903 roku prze­cho­dzi z obo­zu au­stro-węgierskie­go do rosyjskie­go i sta­je się ostoją bałkańskiej po­li­ty­ki Ro­sji jako pro­tek­to­ra Słowian południo­wych i pra­wosławia.

Związek Pe­ters­bur­ga z Bel­gra­dem w naj­wyższym stop­niu iry­tu­je po­li­tyków mo­nar­chii habs­bur­skiej. Po pierw­sze, Ser­bia jako rzecz­nik zjed­no­cze­nia Słowian południo­wych za­graża południo­wym gra­ni­com Au­stro-Węgier, gdzie miesz­kają głównie Chor­wa­ci, Słoweńcy, Bośnia­cy i Ser­bo­wie. Po dru­gie, so­jusz Bel­gra­du z Pe­ters­bur­giem ma swo­je przedłużenie w tzw. en­ten­te, czy­li układzie so­jusz­ni­czym Ro­sji z Francją i Wielką Bry­ta­nią. Au­striac­cy woj­sko­wi widzą w związkach ca­ra­tu z Ser­bią eg­zy­sten­cjal­ne za­grożenie mo­nar­chii i prą do szyb­kiej roz­pra­wy z Bel­gra­dem: wpływo­wy szef szta­bu Franz Con­rad von Hötzen­dorf od 1906 roku żąda woj­ny z Ser­bią. Tyl­ko w 1913 roku, liczą hi­sto­ry­cy, Con­rad von Hötzen­dorf dwu­dzie­sto­pięcio­krot­nie pro­po­nu­je atak na Bel­grad. W maju 1914 roku po­na­wia pro­po­zycję. Ce­sarz i po­li­ty­cy nie słuchają feld­mar­szałka. Na ra­zie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: