Nasze kiedyś - ebook
Nasze kiedyś - ebook
Julia, młoda Polka, mieszka i pracuje w Londynie. Wszystkie troski i sukcesy dzieli ze swoją najlepszą przyjaciółką Sammy. Dziewczyny, chcąc odpocząć od zgiełku miasta i pracy, postanawiają zrobić sobie wakacje. Ich wybór pada na słoneczną Majorkę. Hotel Oasis, do którego przybywają, wydaje się strzałem w dziesiątkę. Jednak już podczas pierwszego spaceru Julia dostaje piłką w twarz od nieznajomego… I od tej pory wydarzenia zaczynają się toczyć bardzo szybko. Julia co rusz wpada na tajemniczego Hectora, który jednocześnie ją odpycha i przyciąga. Między dwojgiem młodych zaczyna się rodzić fascynacja i pożądanie…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65521-44-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każde dziecko w końcu dorasta :)
Kaju,
pewnego dnia, kiedy już dorośniesz, pozwolę Ci, kochanie, przeczytać tę książkę. Mam nadzieję, że odnajdziesz w niej wiele dobrego — cokolwiek to oznacza. Chcę Ci tyle powiedzieć, ale zostanę przy jednym zdaniu…
Szczęście jest uczuciem dobrym, ale ulotnym, więc ciesz się z małych rzeczy i chwytaj życie pełnymi garściami.
Jednak dwa zdania…
Życie bywa zaskakujące, bądź ostrożna.
Kocham zawsze.
Mamka
Mojej Mamie
Mamo… Tak mi przykro, że nie zdążyłaś. Wiem, że jesteś, patrzysz na mnie z góry i nadal trzymasz kciuki. Dziękuję.
Za wszystko.Prolog
W życiu dokonujemy różnych wyborów. Bywa, że podjęcie decyzji jest proste, innym razem tylko wydaje się proste, a czasami, zupełnie zagubieni, nie wiemy, co mamy zrobić. Jednak krocząc drogą nazwaną życiem, w którymś momencie musimy wybrać kierunek, gdzieś skręcić. Tak to już jest, nie ma tylko prostych dróg.
Ścieżka, na którą wkroczyłam, była dziurawa i trudna do przebycia. Z czasem się wygładziła, poczułam, że mogę biec. Nie biegłam jednak długo. Grunt, który wówczas wydawał się dla mnie dogodny, zapadł się nagle bez żadnego uprzedzenia. Powstała przepaść, której nie byłam w stanie przeskoczyć. Musiałam uciekać. Kiedy człowiek ucieka, nie powinien oglądać się za siebie.
A może powinien?Rozdział pierwszy
Jack. Wysoki, ciemnowłosy, dobrze zbudowany, przystojny i jak zwykle uśmiechnięty. Właśnie podchodzi do mojego biurka, a jego zielone oczy błyszczą z daleka jak wypolerowane szmaragdy. Ma na sobie dżinsy, białą koszulę, ciemny krawat i granatową marynarkę z łatkami na łokciach. Porusza się z gracją niczym model na wybiegu. Zawsze podziwiam w nim tę niby prostą umiejętność, jaką jest chodzenie. W jego prawej dłoni spoczywa dobrze mi znana czarna teczka.
— Proszę, proszę. Wychodzisz wcześniej. — Uśmiecham się do niego, prostując zgarbione plecy, i wspieram się łokciami na biurku. Jack to bezwzględny pracoholik, zazwyczaj wychodzi z pracy ostatni.
— Ty również powinnaś już iść. Powiedz mi tylko, co z Petersonem.
— Przełożyłam spotkanie, tak jak prosiłeś. Poniedziałek, dziewiąta. To ostateczny termin. Zabierz ze sobą Nową, niech robi notatki. Jak wrócę, weźmiemy się ostro do pracy.
Przejeżdża palcem wskazującym po dolnej wardze.
— Myślisz, że Nowa się nada?
— Widziałeś ją. Wydaje się ambitna, na pewno ci pomoże. — Mrugam do niego i szeptem dodaję: — Ma na imię Mary.
— Dzięki… I tak nie zapamiętam.
— Lepiej, żebyś pamiętał, będziesz z nią pracował przez dwa tygodnie. Nie możesz zwracać się do niej „Ej, Nowa”. Myślę, że „Ej, Mary” jakoś zniesie. — Puszczam oko. Jack ma nawyk wypowiadania słowa „Ej” przed imieniem osoby, do której się zwraca.
— Mary… Dobra. To co? Widzimy się za dwa tygodnie?
— Ma się rozumieć. Tęsknij za mną.
— Już tęsknię. Udanych wakacji, mała.
— Nie dziękuję.
Unosi dłoń w pożegnalnym geście, uśmiecha się, odwraca i wychodzi z gabinetu. Jack jest dyrektorem działu kreatywnego, największym mózgiem naszej agencji, a ja mam przyjemność być jego asystentką. Nigdy nie marzyłam o pracy w agencji reklamowej, ale tak się złożyło, że jestem tu już trzy lata i nic nie wskazuje na to, by w moim życiu miało się coś zmienić. Dobrze mi tu. Pracuję ze wspaniałymi ludźmi, choć od początku praca ze mną nie była łatwa. Bywam zgorzkniała i raczej nie owijam w bawełnę. Kiedy coś mi nie odpowiada, po prostu o tym mówię. Nie jestem awanturnikiem, ale uparcie bronię swoich racji. Nie tracę czasu i energii na coś, co moim zdaniem nie będzie miało pozytywnego wpływu na moje życie. Nie pozwalam sobie na zbytnią poufałość. Mam jedną przyjaciółkę i kilku bliższych znajomych. To wystarczy. Kiedyś, w czasach szkolnych, byłam bardziej towarzyska. Wszystko się jednak zmieniło. Ja się zmieniłam. Życie mnie zmieniło i wiele nauczyło.
Zegar naprzeciwko wskazuje piątą. Właśnie kończę pracę. Nie, poprawka: właśnie zaczynam urlop. Dwa tygodnie słodkiego lenistwa. Przeciągam się zadowolona, po czym zabieram się do sprzątania biurka, nucąc pod nosem jakąś wesołą melodię, której tytułu teraz nie pamiętam. Plan na resztę dnia wygląda następująco: pojechać do domu, zjeść, spakować się i iść spać. Muszę się wyspać, żeby jutro rano cieszyć się dobrym nastrojem. Schylam się do szafki w biurku po swoją torebkę, kiedy nagle bębenki w uszach przeszywa piszczący głos:
— Hej! Hej!
Wystraszona podskakuję na krześle… Zabiję ją.
— Sammy! Czy ty zawsze musisz wrzeszczeć? Przestraszyłaś mnie.
— Masz coś na sumieniu?
— Nie, ale da się to załatwić. W końcu już dawno temu powinnam cię udusić.
— Poczekaj z tym jeszcze trochę. Wiesz, jak czekam na ten wyjazd. Maaaajoooorkaaa. — Okręca się wokół własnej osi. Wstaję, przewieszam torebkę przez ramię i ruszam do wyjścia, stukając obcasami o marmurową posadzkę.
— Błagam cię, zrób coś dla moich uszu i nie śpiewaj. — Podchodzę do szklanych drzwi, uchylam je i puszczam przyjaciółkę przodem. — Byłaś dziś strasznie milcząca — zagaduję.
— Nie miałam czasu na pierdoły. Skończyłam wszystko, wiesz, że nie lubię mieć zaległości.
Samanta jest grafikiem. Pracuje w agencji półtora roku dłużej ode mnie i nigdy nie odkłada tego, co ma zrobić dzisiaj, na jutro.
Wychodzimy z The Shard, gdzie ma siedzibę Green Public Relations. Mam na sobie szarą ołówkową spódnicę i białą bluzkę z baskinką, a na stopy wsunęłam ulubione czarne szpilki marki Louboutin. Na dworze wita nas słońce, od razu dając się we znaki ciepłymi promieniami smagającymi skórę i oślepiającymi oczy. Wyciągam z torebki ciemne okulary i podchodząc do ulicy, wkładam je na nos.
— Taxi! — wołam głośno, unosząc dłoń. Taksówka z piskiem zatrzymuje się przed nami. Wsiadamy, od razu podaję kierowcy adres i już po chwili ruszamy do domu.
Zamieszkałam w Londynie prawie pięć lat temu. Przeprowadziłam się krótko po ukończeniu liceum. Uciekłam z Polski jak wielu młodych ludzi goniących za pracą, tylko że w moim przypadku była to ucieczka z zupełnie innych powodów. Rodzice… cóż, rodzice, zważywszy na mój wiek, nie byli zadowoleni, kiedy im oznajmiłam, że zamierzam zamieszkać w Londynie. Uparcie próbowali wybić mi ten pomysł z głowy, ale trwałam przy swoim. Potrzebowałam zmian. Bardzo. W końcu odpuścili i wtedy jak zawsze mogłam liczyć na ich pomoc w pierwszych miesiącach nowego życia na nieznanym mi gruncie. Początki były trudne i nie mam na myśli języka, bo z angielskim nigdy nie miałam jakichś większych problemów. U nas — chodzi o mój rodzinny dom — często rozmawiało się po angielsku, tylko po to, by podtrzymać umiejętność porozumiewania się w innym języku. Mama ma na tym punkcie świra. Trudność polegała raczej na tym, co oferował Londyn. Wszystko było nowe, nieznane, inne. Znalazłam się sama w obcym świecie, to nie było proste. Formalności związane z lokum załatwiałam jeszcze w Polsce. Wynajęłam pokój w mieszkaniu, w którym jedno pomieszczenie zajmowała już pewna angielska studentka. Szukaniem pracy zajęłam się po przeprowadzce. Żeby było łatwiej, szukałam miejsc przesiąkniętych polskością. Całkiem przypadkiem trafiłam do restauracji Autograf, gdzie po całym dniu poszukiwań i poznawania miasta głodna jak wilk chciałam zjeść obiad. Okazało się, że potrzebują kelnerki, więc zgłosiłam się na ochotnika i dzień później biegałam między stolikami odziana w elegancki fartuszek. Dwa miesiące później zapisałam się do szkoły policealnej, na zajęcia zaoczne. Dwuletnie studium, marketing i zarządzanie.
Tak zaczęłam nowe życie, to był czas, kiedy dążyłam do całkowitego usamodzielnienia się, zadbania o siebie, jak należy, w końcu poznania kogoś, jakichś nowych ludzi, wmieszania się w społeczeństwo i funkcjonowania jak normalny, zdrowy człowiek. Mimo towarzyszących mi trudności jakoś się udało…
Po skończeniu szkoły postanowiłam zrobić kolejny krok. Z tytułem specjalisty do spraw marketingu i zarządzania zaczęłam szukać nowej pracy. Składałam dokumenty do wielu firm, również angielskich, i zaczęłam się rozglądać za nowym lokum. Miałam dość mieszkania w jednym pokoju. Żyłam skromnie, co pozwoliło mi na zaoszczędzenie pewnej kwoty. Gdy znalazłam miejscówkę, byłam zachwycona, może nie był to domek moich marzeń, ale mógł się nim stać. Mój własny skrawek ziemi z maleńkim ogrodem do dyspozycji. Natychmiast zabrałam się za sprawy związane z kredytem. W tym samym czasie w agencji, w której obecnie pracuję, zaproponowano mi etat. Dalej wszystko potoczyło się szybko. Przeprowadzka do domu, nowa praca… Życie zaczęło nabierać jaśniejszych barw. Po dwóch latach w Londynie zaczęłam się czuć nieco pewniej. Samanta mieszka ze mną dwa i pół roku. Znamy się dłużej, ale nie od razu zostałyśmy przyjaciółkami. Początkowo nasze relacje były typowo zawodowe. Zwykłe „cześć”, „co nowego?”, „które zlecenie?” i tego typu gadka. Do czasu… Potrafię być bezczelna, zimna i wyrachowana, ale nie brak mi empatii i współczucia, ludzkie cierpienie najzwyczajniej w świecie mnie przeraża. Nie potrafię przejść obojętnie obok osoby, która potrzebuje pomocy. Tak właśnie zaczęła się moja przyjaźń z Samantą. Ona była rozbita, smutna, zdołowana, a ja akurat znajdowałam się w pobliżu. Znalazłam ją w łazience, zapłakaną i w totalnej rozsypce. Przysiadłam przy niej i czekałam, aż się uspokoi. Tuliłam ją, szeptałam uspokajająco do ucha, a kiedy była gotowa, postanowiła mi zaufać i wyrzuciła z siebie to, co leżało jej na wątrobie. Na szczęście problem nie był aż tak ogromny, jak mogłabym wywnioskować po jej wyglądzie. Generalnie mam tendencję do wyolbrzymiania wszystkiego i panikowania, ale zdarza się, że potrafię zachować zimną krew. Tak też było, kiedy Sammy powiedziała, że nie ma gdzie mieszkać. Oczywiście dla niej był to ogromny problem. Mnie natomiast rozwiązanie przyszło do głowy w pięć sekund po tym, jak mi wyjaśniła, dlaczego została bez dachu nad głową. Cóż… miałam dom, jak się okazało, zbyt duży dla jednej osoby, oraz dobrą pracę, ale byłam samotna. „Zamieszkaj ze mną” — zaproponowałam, czym kompletnie ją zaskoczyłam. Sama również byłam zaskoczona, że proponuję jej to z taką łatwością, ale wiedziałam, a może czułam, że nam obu będzie to na rękę. Po pierwsze: jedynym wyjściem z tej sytuacji, jakie widziała Samanta, było tułanie się po pokojach hotelowych, dopóki czegoś nie znajdzie, na co ja nie potrafiłam się zgodzić. Po drugie: we dwójkę jest taniej. Po trzecie: potrzebowałam, by ktoś przy mnie był. Potrzebowałam towarzystwa. Długo wtedy rozmawiałyśmy. Wahała się, a może raczej krępowała ją taka sytuacja, ale wiedziała tak samo jak ja, że to dobre wyjście. Cóż więc jej pozostało? Zgodziła się i tak mieszkamy razem do tej pory. Zaprzyjaźniłyśmy się. Cenię ją głównie za to, że zawsze jest ze mną szczera. Mówi to, co myśli, a nie to, co chciałabym usłyszeć. Ale się różnimy. Jej styl życia znacznie odbiega od mojego, Sammy jest moim totalnym przeciwieństwem, ale jak mówią, przeciwieństwa się przyciągają, być może dlatego tak dobrze się rozumiemy. I nikt, absolutnie nikt nie wie o moim życiu tyle co ona.
Jutro wyjeżdżamy razem na wspólne wakacje. Dwa tygodnie prażenia się w słońcu i kąpiele w krystalicznie czystych wodach Morza Śródziemnego. Drinki z parasolką, imprezy, SPA… Czego chcieć więcej?
— Co to za Mary? Wszyscy dziś o niej mówili.
Spoglądam na nią z uśmiechem.
— Będzie mnie zastępować przez te dwa tygodnie. Jack chce mieć kogoś pod ręką, tak na wszelki wypadek, gdyby zabrakło mu czasu na zorganizowanie wszystkiego…
— Pewnie będzie mu bez ciebie ciężko…
— Poradzi sobie…
Taksówka zatrzymuje się na skrzyżowaniu tuż przed naszym domem. Wyciągam kilka banknotów i podaję kierowcy.
— Reszty nie trzeba.
Obdarza mnie szerokim bezzębnym uśmiechem, szare wąsiska wchodzą mu do chropowatych ust. Fuj! Okropny widok. Żegnam się i jak najprędzej wychodzę z samochodu. Naprawdę muszę pomyśleć o własnym aucie, w końcu po to zdałam ten przeklęty egzamin. Sam wywraca torebkę na lewą stronę, jak co dzień poszukując klucza. Wyciągam swój z bocznej kieszeni torebki, podchodzę do drzwi, po czym je otwieram i puszczam przyjaciółkę przodem. Kocham Samantę, ale nie znoszę jej bałaganiarstwa — nigdy nie wie, co gdzie ma. Wchodzę tuż za nią i natychmiast się krzywię, ponieważ do moich nozdrzy dociera wciąż wyczuwalny zapach farby. Miałyśmy mały remont, a teraz co chwilę muszę otwierać okna, bo od tego smrodu najzwyczajniej mnie mdli. Mam nadzieję, że w czasie naszych wakacji ten okropny zapach się stąd wyprowadzi. Wchodzę do salonu i od razu padam na nową, kremowobiałą kanapę. Zrzucam buty i masuję obolałe stopy.
Ojej… jak dobrze.
— Spociłam się jak wieprz — zagaduje Sammy, popijając wodę ze szklanki. — Idę pod prysznic.
— Dzwonię do Hutong. Co ci zamówić?! — wołam za nią.
— Coś z warzywami i… może pierożki! Ulotka jest w trzeciej szufladzie!
* * *
Wrzucam ostatni kęs sajgonki do ust, przeżuwam dokładnie, popijam sokiem pomarańczowym, po czym wstaję od stołu i wkładam talerz do zmywarki.
— Jak skończysz jeść, to wstaw pranie. — Mówiąc to, spoglądam na nią przez ramię. — Idę do sypialni. Pora zacząć się pakować.
— OK.
* * *
Większą część mojej szafy zajmują spódnice, koszule, sukienki i żakiety. Tak się składa, że to najbardziej nieodpowiednie stroje na plażę. Bogu dzięki, że nie wyrzucam starych ubrań. Wzdycham i przesuwając drzwi w drugą stronę, zaglądam do pozostałej części szafy. Przyszła pora, by prostą elegancję zamienić na mniej formalne kompozycje. Wyciągam z szafy ulubione dżinsy, kilka par krótkich spodenek, T-shirty, letnie sukienki (niektóre jeszcze z metkami), bikini i zapas bielizny. Wszystko starannie układam we wcześniej przygotowanej torbie podróżnej. Dodaję kilka par wygodnych, letnich butów, kosmetyki, suszarkę, prostownicę i ładowarkę do telefonu.
Odkładam torbę przy łóżku, na widoku, w razie gdybym jeszcze sobie o czymś przypomniała.
Pędzę do łazienki wziąć prysznic.
Rozwiązuję kok, zanurzam palce we włosach i tam, gdzie cierpnie skóra na głowie, delikatnie rozmasowuję. Włosy gęstymi falami spływają na moje ramiona. Odbicie z lustra patrzy na mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Odwracam się, ściągam ubrania i od razu wchodzę pod prysznic. Chłodny strumień przyprawia mnie o dreszcz. Czasami funduję sobie zimną kąpiel — nie tylko dla zdrowia, lecz także dla lepszego samopoczucia. Takie ekstremalne traktowanie ciała dodaje mi energii. Stoję i pozwalam, by woda spływała po mnie falami, moczyła mi włosy i wpływała do ust. Wyciskam żel na dłoń i zaczynam się mydlić.
* * *
Ubrana w luźną koszulkę i majtki siadam na łóżku. Wyciskam na dłoń trochę balsamu i pokrywam nim świeżo wydepilowane nogi. Wcieram płyn w czerwone kropki, po których jutro nie będzie już śladu. Przez najbliższe dwa tygodnie nie zobaczę tych ciemnych włosków, dlatego wolę depilator od zwykłej maszynki. Nie muszę się zmagać z goleniem nóg co drugi dzień. Zamykam buteleczkę i chowam ją z powrotem do torby. Pochylam się, zsuwam ręcznik z włosów i energicznie je wycieram. Nie będę prostować, niech sobie wyschną. Pewnie będę rano wyglądać jak straszydło, ale co mi tam. Czy zawsze muszę wyglądać perfekcyjnie? Oczywiście, że nie. Zaplotę warkocz i jakoś to będzie. Wracam do łazienki, odwieszam ręcznik i zmykam z powrotem do pokoju. Wchodzę do łóżka, układam się na brzuchu i nakrywam tyłek cienką kołdrą. W telefonie nastawiam budzik na piątą trzydzieści. Rok temu kładłam się do łóżka ze świadomością, że czeka mnie prawdziwe lenistwo. Wyłączyłam budzik na dwa tygodnie i w ogóle nie myślałam o jego istnieniu. Rok temu spędzałyśmy urlop w domowym zaciszu, to znaczy ja spędzałam urlop w domowym zaciszu, a Samanta hulała wieczorami i spała do południa. Skutkowało to tym, że ja wróciłam do pracy wypoczęta, a ona przez pierwszy tydzień była ledwo żywa. Wtedy postanowiłyśmy, że następnym razem musimy zrobić coś wspólnie. Wspólnie się bawić, męczyć i odpoczywać. Obie marzyłyśmy o podróży niewykraczającej poza granice Europy. Wystarczyło tylko wybrać miejsce, a że obie lubimy słońce, plaże i wodę, padło na Majorkę. Rok temu łatwo było się zdecydować, teraz kilka godzin przed wylotem jestem zestresowana, o czym nieustanie przypominają mi dreszcze w brzuchu. Zawsze tak mam, kiedy tylko pomyślę o tym, co nas czeka. Ciekawe, jak to będzie. Ekskluzywny pokój, złotobiały piasek, woda czysta i błękitna. Odkrywanie nowych miejsc, inne jedzenie, inni ludzie… Ludzie, mężczyźni, cała masa mężczyzn… Czy jestem na to gotowa? Wzdycham… Muszę być. Już za późno, żeby w ogóle się nad tym zastanawiać. Postanowiłam. Każda podjęta przeze mnie decyzja ma wpływ na moje życie, dążę ku lepszemu, dlatego zawsze wszystko analizuję. Chciałabym, by ten wyjazd też coś zmienił. Przez dwa tygodnie będę żyła w obcym miejscu, na niepewnym gruncie. To będzie jak stąpanie po kruchym lodzie. Chciałabym nabrać przekonania, że wszędzie mogę być bezpieczna. Chciałabym wrócić do domu, spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: „Nie bój się. Już po wszystkim. To się nigdy nie powtórzy”. Chciałabym zaznać wewnętrznego spokoju, nie czuć strachu, nie myśleć o bólu…
* * *
Szukam dłonią telefonu. Przecież gdzieś tu musi być. Budzik brzęczy bezlitośnie, drażniąc nerwy słuchowe. Macam szafkę przy łóżku i sięgam po wibrujące urządzenie.
— Nienawidzę cię — skomlę sennie. Wygrzebuję się z pościeli, siadam na skraju materaca i ziewając, przecieram zaspane oczy. — Jezu, za krótka ta noc… — Wstaję. Wyciągam z torby potrzebne rzeczy i idę do łazienki. Najpierw siusiu, potem reszta. Spuszczam bieliznę do kolan i siadam na kibelku. Przejeżdżam palcem po ekranie telefonu, szukając numeru Samanty, a gdy go znajduję, naciskam zieloną słuchawkę. Odbiera po trzecim sygnale.
— Noo…
— Wstałaś?
Wzdycha.
— Co to za hałas?
— Robię siku. Wstawaj.
— Za dwie minuty… — Rozłącza się. Kończę, co zaczęłam, po czym wstaję i myję ręce. Wkładam przygotowane rzeczy, czarne leginsy, biały T-shirt i kremowe koronkowe balerinki, najwygodniejsze buty, jakie posiadam. Przed lustrem, tak jak zaplanowałam, zaplatam warkocz z boku głowy, szoruję zęby i robię szybki makijaż. Zabieram użyte przed chwilą rzeczy i zanoszę do torby. Kilka sekund poświęcam na zastanowienie się, czy aby na pewno wszystko spakowałam. Dokumenty mam w torebce, bilety też… OK. Zabieram torbę i wychodzę z pokoju. Po drodze pukam do sypialni Samanty. Czekam pod drzwiami, aż mi otworzy, a kiedy nic takiego się nie dzieje, pukam jeszcze raz. Pięć, cztery, trzy, dwa… Wchodzę.
Leży przykryta po samą głowę. Zrywam z niej pościel.
— Czy ty wiesz, która jest godzina?
Miauczy coś niezrozumiale.
— Wstawaj, cholero! Za dziesięć minut widzę cię na dole.
— Dziesięć minut!
— Już dziewięć. — Zmierzam do drzwi, ale po chwili się odwracam, ponieważ słyszę coś jakby huknięcie. Sammy wstaje z podłogi, poprawia koszulkę i przegarnia włosy z twarzy. Tylko Samanta potrafi z właściwą dla siebie gracją podnieść się po upadku z łóżka. Chichoczę.
— Osiem — mówię na odchodne i zamykam za sobą drzwi.
W kuchni parzę kawę dla Samanty, a na śniadanie robię kilka kanapek. Zmuszam się do zjedzenia chociaż jednej. Jedzenie o tej godzinie nie bardzo mi smakuje. Słyszę Samantę zbiegającą po schodach i zdziwiona unoszę brwi. Szybko jej poszło. Siada przy stole i od razu moczy usta w kawie.
— Może najpierw coś zjedz. — Nie rozumiem żywieniowych nawyków niektórych ludzi. Jak można pić kawę na pusty żołądek? Na samą myśl mnie mdli.
— Nie matkuj mi, mała. — Upija długi łyk.
— OK. — Przywłaszczam sobie kanapki, skoro nie mam matkować… — Sama sobie zrób śniadanie.
Wykrada szybko jedną z talerza. Nawet nie próbuję jej zabronić, bo potem słysząc, jak marudzi, że jest głodna, miałabym wyrzuty sumienia.
— Nie mam na to czasu, a poza tym twoje zawsze są pyszne.
Podsuwam jej talerz pod sam nos. Cóż… Matkowanie mam chyba w genach. Moja mama zawsze czekała na nas ze śniadaniem. Wszystko robi z myślą o nas, nawet teraz, kiedy dorosłam i moje rodzeństwo też już prawie dorosło. Wypijam wodę ze szklanki, opłukuję naczynie pod kranem i odstawiam na swoje miejsce.
— Dzwonię po taksówkę.
* * *
Wyglądam przez maleńkie okno wielkiego samolotu. Widok jest oszałamiający. Wszystko się oddala, maleje, a po chwili znika całkowicie. Są tylko białozłote chmury na tle bladoniebieskiego nieba. Układam się wygodnie w swoim fotelu. Ta cała odprawa była naprawdę męcząca. Z głośników sączy się uspokajająca muzyka. Eric Clapton śpiewa Tears In Heaven. Uwielbiam ten utwór. Nucę sobie pod nosem, a gdy piosenka dobiega końca, wyciągam magazyn, który kupiłam w kiosku. Przeglądam go. Pełno w nim plotek o gwiazdach na czerwonym dywanie, trochę mody i zabawnych anegdot. Rzadko czytam takie magazyny, wolę raczej potrzymać w dłoni książkę, ale cóż… zapomniałam spakować. Kartkuję go powoli, niestety nic nie wywołuje mojego zainteresowania. Zerkam na drzemiącą Samantę. Chyba wezmę z niej przykład.
* * *
Jesteśmy na lotnisku w Palma de Mallorca. Zegar wskazuje kilka minut po dwunastej. Mamy sobotę, dziewiętnastego lipca. Wita nas piękne, gorące słońce. Lot trwał niecałe trzy godziny, z czego połowę przespałam. Na szczęście obyło się bez przerażających wstrząsów. Ciągnąc za sobą walizki, podekscytowane do granic możliwości opuszczamy lotnisko. Już nie mogę się doczekać, kiedy wkroczę do pięknego hotelu, dotknę bosą stopą ciepłego piasku i zanurzę się w słonej wodzie. Wypiję słodkiego drinka i zapomnę o codziennej rutynie.
Podchodzimy do taksówki. Otwieram drzwi.
— Buenos dias¹. — Uśmiecham się. Mężczyzna z krzaczastymi brwiami przegania dym po papierosie, którego wyrzucił przez uchyloną szybę w momencie, kiedy zajrzałam do jego samochodu.
— Hola² — odpowiada zakłopotany. Wysiada, chowa nasze walizki do bagażnika, zamyka go z trzaskiem, po czym pyta: — ¿Adónde?³
Podaję mu adres i już po chwili pędzimy do naszego raju.
* * *
Stoję przed hotelem, lustrując go z góry na dół. Buzię mam otwartą i nie jestem pewna, czy się czasami nie ośliniłam. Wiele razy oglądałam ten budynek na zdjęciach. Ale żadne nie oddaje jego uroku. Nazywa się Oasis i prezentuje fenomenalnie. Jest ogromny. Pomalowany na jasnomiodowy kolor i otulony ciepłymi barwami kwiatów zwisających z balkonów. Czarne logo na samym szczycie błyszczy i przyciąga uwagę.
Kierujemy się w stronę szklanych drzwi. Po chwili jesteśmy już w środku, w lobby z ekskluzywną recepcją po lewej. Podłoga jest wyłożona dużymi kwadratowymi kaflami w kolorze piaskowca. Ściany są jasne, niektóre gładkie, inne wyłożone kamiennymi płytkami w kolorze jasnego beżu. Po prawej mam restaurację, bardzo nowoczesną i po brzegi wypełnioną ludźmi. A naprzeciwko nas pyszni się ogromne patio rodem z baśni i to ono chwyta mnie za serce. Kamienna konstrukcja i szklane ściany, przez które dostrzegam cały ogród kwiatów, roślin i miniaturowych drzewek. Wszystko pięknie oświetlone i utrzymane w harmonijnym porządku. W jednym rogu, na kamiennym regale ustawiono sporo książek. Mniej więcej na środku stoją dwa ratanowe fotele i chyba mały stolik. Z tej odległości nie widzę dokładnie, część zasłaniają kwiaty. Wiem jedno: właśnie zakochałam się w tym miejscu. Dalej rozsuwane drzwi prowadzą na taras. Ruszamy do recepcji. Za wysokim, półokrągłym biurkiem stoi niska brunetka. Ma ładnie ścięte włosy. Ciemne kosmyki luźno opadają jej na ramiona. Wycieniowana grzywka przysłania brwi. Karminowe usta unoszą się w ciepłym uśmiechu.
— Dzień dobry, mamy rezerwację — mówię i odwzajemniam uśmiech.
— Dzień dobry — odpowiada płynną angielszczyzną. — Poproszę o dokumenty.
Podaję jej. Wystukuje coś w komputerze. Na piersi ma przyczepioną plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Alba Marrero.
— David! — Woła i zerka w prawo.
— Panno… Kot — zwraca się do mnie, zerkając spod długich rzęs. — Przygotowaliśmy dla pań apartament na piątym piętrze. Proszę się kierować na trzecie skrzydło, na końcu jest winda. Pokój dwieście trzydzieści jeden. O, jesteś, Davidzie. Proszę, zaprowadź naszych gości do pokoju dwieście trzydzieści jeden. Pomóż paniom z bagażem. — Zwraca się do nas ponownie: — David panie pokieruje. Życzę spokojnego wypoczynku.
— Dziękuję.
David ma na sobie czarny uniform. Kasztanowe włosy niesfornie opadają mu na czoło. Zabiera nasze bagaże i prowadzi nas w stronę windy.
Zajeżdżamy na górę. Drzwi do naszego pokoju są eleganckie i masywne. Tabliczka z numerem jest pozłacana. David otwiera je za pomocą karty, puszcza nas przodem, a potem sam wchodzi tuż za nami i odstawia bagaże. Podaje mi kartę.
— Od środka drzwi otwierają się normalnie, ale jeśli któraś z pań będzie wychodzić, to zawsze musi mieć tę kartę przy sobie.
— Dobrze, dziękuję. — Odbieram sztywny prostokąt.
— Życzę wszystkiego dobrego.
Uśmiecham się, zamykając za nim drzwi.
Odkładam kartę na komodę i nie myśląc w tej chwili o bagażu, zaraz za Samantą wychodzę na balkon. Widok jest po prostu niemożliwy. Powiedzieć, że zapiera dech w piersiach, to za mało. Pod nami znajduje się największy plac basenowy, jaki w życiu widziałam, a zaraz za nim piaszczysta plaża i lazurowa tafla spokojnego morza. W górę pną się wysokie palmy, a ciepły wiatr buja ich szerokimi liśćmi. Na tle błękitnego nieba migoczą słoneczne promienie. Powietrze tutaj pachnie. Jest czyste, świeże i rześkie.
— Ale bajka. — Przymykam oczy i napełniam płuca.
— Noo.
— Rozpakujmy się i chodźmy. Wypiłoby się jakiegoś drinka, nie?
— Jasne. Boże, ile tam nagich torsów…
Prycham. Zaczyna się.
— Zboczeniec. — Wychodzę do salonu.
— Bujaj się, mała.
Oglądam resztę pomieszczeń. Bardzo tu gustownie. Salon jest połączony z niewielką kuchnią i częścią jadalną. Meble są jasne. Białe, kremowe, jasnobeżowe. Zaraz przy wejściu dwie pary drzwi prowadzą do pokoi sypialnych, gdzie kolory nabierają bardziej wyrazistych barw. Po przeciwnej stronie jest łazienka z jacuzzi urządzona w brązie, beżu i z elementami zieleni. Zabieram swój bagaż i idę do pierwszej sypialni. Mój pokój jest fioletowy. Nad łóżkiem ścianę zdobi kwiecisty wzór. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. Duże łóżko, szafa na ubrania, stolik nocny i okno. Uchylam je, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. No dobrze, pora się rozpakować.
------------------------------------------------------------------------
1. Buenos dias (hiszp.) — Dzień dobry (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
2. Hola (hiszp.) — Cześć.
3. ¿Adónde? (hiszp.) — Dokąd?Rozdział trzeci
Trzy drinki i pięć kawałów później oddajemy Pablowi puste szklanki i odmawiamy następnej kolejki. Drinki były pyszne. I mocne. Szumią mi w głowie. Tyłek mam ścierpnięty od siedzenia w jednej pozycji. Uparcie patrzyłam wyłącznie przed siebie, ale teraz muszę się rozprostować. Schodzę ze stołka i wyciągam ramiona do góry, przeciągając się rozkosznie. Och, Jezuuu. Moja pupa. Na dworze zrobiło się szaro i zamigotały pierwsze gwiazdy. Opieram się łokciem o blat baru i po raz pierwszy odwracam głowę. Grupka ludzi, której do tej pory unikałam, właśnie się rozprasza. Facet, który mnie uderzył, żegna się ze wszystkimi uściskiem dłoni i wychodzi jako pierwszy. Idzie w stronę patio, poświęca chwilę, aby na mnie spojrzeć, po czym znika za rozsuwanymi drzwiami. Ciekawe, czy ma tu pokój. Hm… Chryste, a co mnie to obchodzi?
Samanta chyba się upiła. Ciągnę ją za łokieć.
— Żegnasz się z Pablo trzeci raz. Chodźmy.
Coś tam marudzi, ale jej nie słucham. Całą uwagę poświęcam rozpraszającej się grupce. Nikt więcej nie udał się do hotelu, z czego chyba mogę wywnioskować, że są mieszkańcami. Ciągnę Samantę ponownie, nieco mocniej niż przed momentem.
— Już, już — bełkocze. — Cześć, Bablllo. — Macha mu na pożegnanie, chwiejąc się na nogach.
— Na razie — żegnam się z nim, po czym prowadzę tę pijaczkę do pokoju. Nie mogę się doczekać, kiedy wskoczę do łóżka. Jestem wyczerpana. Przyda mi się trochę porządnego snu z głową na mięciutkiej poduszce.
* * *
Rano budzi mnie wpadające przez okno słońce. Spałam długo, pewnie zbyt długo, ale tu jest tak dobrze. Powietrze mi służy. Przeciągam się, rozkopuję kołdrę i wyskakuję z łóżka.
W salonie pachnie tostami francuskimi i syropem klonowym. Samanta siedzi przy szklanym stole i je śniadanie. Siadam naprzeciw niej.
— Nie poczekałaś na mnie.
— Wiesz, że jak popiję, to na drugi dzień umieram z głodu, a ty spałaś w najlepsze…
Biorę tost do ręki, polewam syropem klonowym i odgryzam kawałek. Mmm, niebo…
— Co dziś robimy? — pytam z pełną buzią.
— Dochodzimy do siebie…
— Jeszcze jeden dzień słodkiego lenistwa… Jestem za.
— Pójdziemy na plażę i będziemy się cieszyć nicnierobieniem. Mam zamiar skorzystać dziś ze słonej wody.
— OK. Możemy spędzić dzień na plaży.
Sammy grzebie w swoim smartfonie, a kiedy na nią patrzę, w głowie mi świta, że coś miałam zrobić…
Jasna cholera! Telefon do mamy! Zeskakuję z krzesła i gnam do sypialni. Matka mnie zabije. Odkąd mieszkam w Londynie, zażyczyła sobie informacji o każdym locie, jaki zamierzam odbyć. Jakbym nie wiadomo dokąd miała latać. Nieważne, że lot samolotem jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych środków komunikacji. Nieważne, że zwykle latam na trasie Londyn–Bydgoszcz, właśnie wtedy, kiedy ich odwiedzam, i trwa to zaledwie półtorej godziny. Ważne, że — jak to mówi mama — gdy samolot pierdyknie, to giną wszyscy. I cóż… ma rację. Dlatego trzeba się zameldować. Żyję. Nic mi nie jest. Samolot też cały.
Wyciągam z szafy torebkę, nieporadnie szukam w niej telefonu. Znajduję i natychmiast przywołuję go do życia. W czasie lotu wyłączyłam aparat. Wybieram numer do mamy i czekając na połączenie, idę do salonu.
— Julio… — odzywa się po trzecim sygnale. Przestawiam się na polski.
— Cześć, mamo. Żyję. Nic mi nie jest. Samolot też cały.
— Ja ci zaraz dam „cześć, mamo!” Jestem zła. Jestem nawet bardzo zła. Czyś ty zwariowała?
— Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Mogę tylko przeprosić. — Zagryzam wargę.
— Dzwonię i dzwonię, a tu wciąż: „Po sygnale zostaw wiadomość”. Całą noc nie spałam. Do czego ci ten telefon, hm? — Milczy przez moment, po czym wzdycha z wyraźną ulgą. Jezu, ależ jestem niemądra.
— Mamo, naprawdę zapomniałam, a telefon wyłączyłam na czas lotu…
— Lot miałaś wczoraj, moja droga… Tata jest wściekły.
A to nic nowego, tata zapewne przewrażliwiony jak zawsze. Jego malutka córunia, taka samiutka w dużym samolocie, och, jejku, jejku. Uśmiecham się pod nosem, ale chwilę później besztam się w myślach. Na pewno się martwili, nie ma co się śmiać.
— Ty też jesteś wściekła? — pytam łagodnie.
— Trochę byłam, ale już nie jestem. Wszystko w porządku, kochanie?
— Tak, mamo, naprawdę mi przykro.
— Wiem, ale to nie zmienia faktu, że zachowałaś się nieodpowiedzialnie. No dobrze, powiedz chociaż, czy jesteś zadowolona.
— Tak, pięknie tu, ale to dopiero początek, więc jak na razie nie ma o czym mówić. A co u was?
— W porządku, bez jakichś większych zmian. Tata w końcu uporał się z dachem, teraz mamy piękną, nowiuteńką dachówkę.
— Aaa, no to super. Słuchaj, przeproś tatę. Wyobrażam sobie, jak drepcze po pokoju, ściska w dłoni telefon i czeka, aż zadzwonię. Na pewno tak było, prawda?
— Dosłownie…
— Chyba należy mi się lanie.
— Ażebyś wiedziała, moja panno. Psiakrew! Tylko tu przyjedź! — Stanowczy głos taty przeszył mnie na wskroś, aż dostałam gęsiej skórki.
— Przepraszam — mówię niemal szeptem. Po drugiej stronie mam jakieś szmery. — Halo?
— Wyrwał mi telefon, do cholery, nawet nie wiem kiedy… — To znowu mama. — Co mówiłaś?
— Nic ważnego… Yyy, to ja będę kończyć.
— No dobrze, tylko zadzwoń po powrocie. Udanych wakacji, skarbie.
— OK. Dziękuję. Kocham cię, mamo.
— Ja ciebie też. Pa.
Jezuuu. Ale nabroiłam! Wiem, że złość na mnie minie tacie za jakieś piętnaście minut, ale niepotrzebnie się martwił. Tata zawsze był przewrażliwiony, jeśli chodzi o moje bezpieczeństwo, mama zresztą też. Oboje pilnowali mnie jak oka w głowie. Dlatego nigdy nie wyznałam im, co mi się przydarzyło. To by ich załamało, a ja bym tego nie zniosła. Oni w ogóle nie zawinili, a ja owszem. Nie mogłam pozwolić, by moje nieodpowiedzialne zachowanie odbiło się na nich i wpędziło ich w poczucie winy. Na pewno by się obwiniali. Zastanawialiby się, w którym momencie zaniedbali swoją córeczkę. Nie chciałam, żeby tak myśleli, bo oni zawsze o mnie dbali. To ja sama nie dbałam o siebie jak trzeba.
Siadam z powrotem na krześle. Odkładam telefon i wzdycham.
— Bardzo źli? — pyta Sammy, mieląc tost.
— Na to wygląda.
— Hej, hej! Po angielsku poproszę.
— Och, przepraszam. Taa, trochę źli.
Spogląda gdzieś przez otwarte drzwi balkonu zamyślona. Samanta nie ma rodziców. Oboje zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miała piętnaście lat. Jako jedyna nie odniosła żadnych poważnych obrażeń. Jej mama zginęła na miejscu, a tata walczył o życie w szpitalu przez trzy dni. Nie udało się go uratować. Rzadko o tym rozmawiamy, ale widzę, że czasami bywa bardzo samotna. Jest jedynaczką, jej mama też była jedynaczką, a od strony ojca miała tylko starszą ciotkę, która po wypadku się nią zaopiekowała. Zmarła cztery lata temu, zostawiając Samantę samą na tym świecie. To dlatego nie miała się gdzie podziać, kiedy jej wynajmowane mieszkanie zostało sprzedane. Nie ma rodziny i innych bliższych przyjaciół. Przed wypadkiem mieszkała w Manchesterze. Tam zostawiła swoje życie. W Londynie zaczynała od zera, tak jak ja.
Nakrywam jej dłoń swoją. Nic nie mówię, ona wie, że ją wspieram. Zawsze. Ściska moje palce i uśmiecha się półgębkiem.
— Naprawdę żarłok z ciebie, gdy sobie popijesz.
— Wiem, ale nie zaszkodzi mi.
* * *
Złotobiały piasek przyjemnie parzy mnie w stopy. Rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogłybyśmy się powylegiwać na słońcu. Leżaki tak jak wczoraj są zajęte. Pozostaje nam tylko piasek. Ludzi jest mnóstwo. Opalonych, wymęczonych, starych i młodych. Plaża jest pełna. Po prawej stronie znowu rozgrywa się jakiś mecz siatkówki. Grają faceci, więc mam zamiar trzymać się jak najdalej od tego miejsca. Nie chcę narażać głowy na ponowne wstrząsy. Z lewej rozciąga się rząd wysokich palm, a pod nimi stoją dwie niewielkie chatki ze słomianym dachem. To sklepiki z przekąskami i zimnymi napojami. Kierujemy się w tamtą stronę.
Zrzucamy ubrania i od razu biegniemy do wody. W pierwszym momencie jest mi zimno, ale już po chwili moje ciało przyzwyczaja się do zmiany temperatury. Zanurzam się cała, po czym od razu wypływam. Biorę głęboki wdech i jeszcze raz nurkuję. Płynę, a gdy zaczyna brakować mi powietrza, wypływam na powierzchnię. Obracam się na plecy i dryfuję pchana falami. Świetnie. To jest życie. Przez chwilę trwam w takim rozmarzeniu, potem przekręcam się na brzuch i odpływam.
Gdzieś daleko grupa ludzi pędzi na skuterach wodnych. Woda rozbryzguje się od ciężkich uderzeń maszyny. Przyglądam im się, mrużąc oczy. To musi być niezła frajda zasuwać z taką prędkością.
— Płyniemy, mała.
* * *
Siedzimy na ręcznikach mokre, wyczerpane i przeraźliwie głodne. Ale mamy frytki, więc damy radę. Nie umrzemy. Wsuwam swoją porcję w ekspresowym tempie. Apetyt jak zwykle mi dopisuje. Kiedy kończę, wykradam kilka sztuk Samancie, ale szybko odsuwa ode mnie opakowanie i piorunuje mnie wzrokiem wygłodniałego zwierza. Uśmiecham się do niej, oblizując kolejno słone palce. Mniam. Zazwyczaj staram się dobrze odżywiać, zdrowo, ale frytki… Jestem takim małym frytkożercą. Cóż, każdy ma jakieś słabości.
Kładę się na plecy i przymykam oczy.
— Chcesz colę? — pyta Sammy.
— Nie, sok pomarańczowy albo wodę.
— OK. Zaraz wracam.
Otwieram jedno oko i patrzę, jak idzie w stronę słomianych chatek, po czym zaraz je zamykam. Słońce ogrzewa mi całą twarz. Pod powiekami pojawiają się śmieszne kolorowe kształty — efekt nasłonecznienia. Tak jak w dzieciństwie próbuję porównać je do różnych rzeczy, ale nie udaje mi się, ponieważ zbyt szybko kształt ulega zmianie.
Samanta siada na swoim ręczniku. Wstaję i odbieram wyciągnięty w moją stronę sok. Odkręcam plastikową nakrętkę i opróżniam butelkę do połowy.
— Jak się czujesz? Pokonałaś kaca? — pytam ją między kolejnymi łykami.
— Taa, jest dobrze. Nie pamiętam żadnego kawału, ale to chyba też dobrze.
— Dwie blondynki stoją nago przed lustrem. Jedna z nich ma czarne owłosienie łonowe. „Widzisz — mówi do drugiej — taka całkiem głupia to ja nie jestem”.
Samanta krztusi się colą, a potem zaczyna się śmiać.
— Faktycznie. Opowiadał ten kawał.
— Blondynka skarży się koleżance: „Wyobraź sobie, moja siostra urodziła dziecko i nie napisała mi, czy dziewczynkę, czy chłopca. Teraz nie wiem, czy jestem ciocią czy wujkiem”…
Obie się śmiejemy. Nagle Sammy poważnieje.
— Tu się nie ma co śmiać, to straszne. Może powinnam się przefarbować? — Patrzy na mnie. Staram się zachować poważny wyraz twarzy, ale usta mi drżą. — Ty potworze. — Popycha mnie. Tracę równowagę. Kątem oka widzę, że też się uśmiecha.
— Daj spokój, Sam. To tylko kawały.
— Wiem, wiem. Lubię swoje włosy.
— Popływamy jeszcze?
— Jasne.
* * *
Słońce nie grzeje już tak mocno, ale piasek nadal jest gorący. Nie wycieram się nawet, tylko od razu padam na swój ręcznik. Rozglądam się, plaża opustoszała, turyści pouciekali. Ja tam nigdzie nie idę, jeszcze trochę się poopalam. Układam się na brzuchu, rozwiązuję górę bikini, aby odsłonić całe plecy. Przymykam oczy, uspokajam zmęczone ciało i drżący oddech. Woda nieźle mnie wymęczyła. Samanta tuż obok też leży na brzuchu. W uszach mi dudni. Wsłuchuję się w ten dźwięk. Rytm mojego serca. Równomierne uderzenia, bardzo kojące. Bum, bum. Bum, bum. Bum, bum.
* * *
Jestem sztywna i strasznie mi niewygodnie. O Boże, gdzie ja jestem? Wytężam mózg, szukając odpowiedzi. Plaża, piasek… Zasnęłam? Wydaję stłumiony jęk i próbuję się poruszyć. Pora się obudzić. Powoli podnoszę jeszcze ciężką głowę. Chcę się rozejrzeć, ale mój kark stanowczo protestuje. Jezu. Głowa. Boli. Mrużę oczy. Powoli odwracam się w lewo, żeby rozruszać mięśnie, i w tym momencie dostaję piaskiem prosto w twarz.
Kaszlę. Podnoszę się szybko, nie zwracając uwagi na obolałe ciało.
— Cholera! — krztuszę się. Fuj! Moje oczy! Przecieram je delikatnie wierzchem dłoni. Oślepnę? Powoli oczyszczam je z piasku. Mrugam. Mrugam. I znowu mrugam. Chyba nie jest aż tak źle. Otwieram je, a po moich policzkach spływają pierwsze łzy. Jakoś widzę. Uch! Zajebiście! Jestem taka wściekła, że chyba zaraz komuś przywalę. Odwracam się, cały czas wycierając łzy i plując resztkami piasku.
— Kimkolwiek jesteś, coś ci poradzę. Spieprzaj stąd, bo przysięgam, że nie ręczę… — Podnoszę wzrok i choć niewyraźnie, ale jednak… widzę JEGO. ON. Chryste… Stoi jakieś trzy metry ode mnie. Nerwowo przełykam ślinę, a po ciele znowu przebiega ten dziwny dreszcz. Ze mną chyba jest coś nie tak. Patrzy na mnie jakby przestraszonym wzrokiem. Słusznie, prawie mnie kopnął. Tym razem nie odwracam głowy i też na niego patrzę. Przyglądam mu się stanowczo zbyt intensywnie, ale to silniejsze ode mnie. Nie mogę przestać… Nie ma na sobie koszulki. Jest szczupły, ale ma wyraźnie zarysowane mięśnie, szerokie ramiona i wąską talię. Dłońmi podpiera się w biodrach, oddycha głęboko, tak że mogę zaobserwować, jak klatka piersiowa unosi się i opada. Przestępuje z nogi na nogę i nagle unika patrzenia na mnie. Tylko nie bardzo mu to unikanie wychodzi. W końcu wlepia we mnie oczy. Bez cienia skrępowania, które jeszcze przed chwilą mu towarzyszyło, bezczelnie patrzy na moje cycki… Cham! Im wszystkim tylko cycki w głowie! Ożeż… Przecież ja nie mam na sobie stanika! Rany! Rany! Spuszczam wzrok na swoje piersi, potem znowu patrzę na niego i z powrotem na piersi. Szybko zakrywam je dłońmi, nerwowo się rozglądając. Jakiś facet leży na leżaku, ale daleko od nas. Chyba śpi. Dobrze, jednoosobowa widownia to i tak za dużo. W gardle mi zaschło tak bardzo, że zwykłe przełknięcie śliny sprawia mi trudność. Zwieszam głowę i wpatruję się w swoje stopy z paznokciami pomalowanymi na miętową zieleń. Całą uwagę skupiam na tych paznokciach. Piękny ten kolor. Taki wyraźny i ciepły… To koniec! Chcę się zapaść pod ziemię. Proszę, chcę zniknąć. Proszę. Proszę. Chyba spalę się ze wstydu. W myślach błagam Boga o jakiś cud… Gryzę wargę tak mocno, że czuję ból. Znikłam? Otwieram jedno oko, potem drugie i widzę jego sportowe buty… Normalnie się zabiję… On przede mną stoi? Za odpowiedź mam jego ciepły oddech owiewający mi włosy na czubku głowy. Czuję też jego zapach. Pot i perfumy. W głowię notuję, że nie wolno mi go wąchać, ale szybko o tym zapominam i zaciągam się mocno tą przyjemną dla nosa mieszanką. Natychmiast mnie to rozgrzewa. Od stóp po czubek głowy czuję nieznośne gorąco. Pewnie się rumienię, ale mimo wszystko podnoszę wzrok i z zażenowaniem spoglądam MU w oczy.
Niezwykłe… Duże, czarne i błyszczące, otoczone wachlarzem ciemnych, gęstych rzęs, których niejedna kobieta mogłaby mu pozazdrościć. Jak mogłam wcześniej tego nie dostrzec? To najpiękniejsze oczy, jakie w życiu widziałam. W tej chwili jest w nich tyle ciepła i magnetyzmu, że nie jestem w stanie oprzeć się pokusie. Zatracam się w tym spojrzeniu przez krótki moment, a potem podziwiam JEGO twarz. Skórę ma śniadą, ale nietypową dla Hiszpana. Jej barwa jest bardziej ciepła. Włosy czarne, seksownie potargane. Usta wydatne, lekko rozchylone z dolną wargą nieco grubszą od górnej. Uśmiechają się do mnie przepięknie, tajemniczo… Jezu, co ja wyprawiam! Przecież stoję nago! Odsuwam się na odległość jednego kroku i wtedy dostrzegam, że on trzyma ręcznik. Mój ręcznik…
Wargi, które przed chwilą podziwiałam, zaciskają się w cienką linię, ale kąciki tych ust drżą… Mrużę oczy.
— Czy ty się ze mnie śmiejesz? — pytam cicho, ale pewnie.
— Jakżebym śmiał… — Głos ma ciepły, schrypnięty. Uśmiecha się teraz pełną gębą, w oczach ma figlarny błysk. Okrywa mnie ręcznikiem.
Moje ciało pulsuje w każdym miejscu, a serce bije jak oszalałe. Na plecach czuję dotyk jego palców. Spinam się.
— Lepiej? — pyta ciszej. Intymność tej chwili niemal zwala mnie z nóg. Jeszcze nigdy, od tego feralnego dnia, żaden facet nie był tak blisko… Mam wrażenie, że on mnie przenika. To nie ja się kruszę, to moja skorupa przy nim się rozpada. Kawałek po kawałku. Nie wiem, jak mam do tego podejść. Co robić? Jak się zachować? Co o tym myśleć? Nic nie odpowiadam. Myśli mam w totalnym nieładzie. Okrywam się ciaśniej ręcznikiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki