Nasze miejsce - ebook
Nasze miejsce - ebook
Suzanne wiedzie na pozór idealne życie, ma wielu przyjaciół, piękny dom, kochającego męża i dzieci. Ale pod płaszczykiem codziennych sukcesów kryją się niezadowolenie i wciąż narastające konflikty, które nieuchronnie prowadzą rodzinę Blakemore ku upadkowi.
Wszystko zmienia się, gdy Suzanne natrafia na wychudzoną i chorą nastolatkę,która pilnie potrzebuje jej pomocy. Kobieta jeszcze nie wie, jak to spotkanie odmieni jej los. Eteryczna i nieobyta ze współczesnym światem Iris przeraża ją i fascynuje jednocześnie. Wychowana poza cywilizacją i jej nierzadko tłamszącymi zasadami, pokazuje Blakemore’om, na czym polega życie w jego surowej i czystej formie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-592-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczynka nie otworzyła jeszcze oczu, a już wiedziała, że mamy nie ma. Powietrzu w chacie czegoś brakowało: odrobiny ciepła, cichego pomruku wydechu, bicia serca. Wczesny ranek to najlepsza pora na polowanie, godziła się z tym, ale i tak po przebudzeniu otulał ją obłok samotności.
Przekręciła się na plecy i nasłuchiwała wiewiórki przemykającej po dachu. Cisza. Skoczyła. Całą sobą wyczuła, jak łapki zwierzęcia prostują się, przednie unoszą się wyzywająco, bez cienia wahania, ogon blisko ciała. Grawitacja to nic. Kiedy wiewiórka wylądowała, towarzyszył temu szelest liści. Dziewczynka zacisnęła zęby, uniosła jeden kącik ust i mocno wciągnęła powietrze, wydając charakterystyczny dźwięk. Wiewiórka jej odpowiedziała.
Dziewczynka opuściła nogi na podłogę, ramiona jednak miała okryte kocem. Przez szpary w ścianie z bali sączyło się blade światło. Oddechem przetestowała powietrze. Nie tak zimno. Co prawda był kwiecień, ale zima jeszcze czaiła się w pobliżu, gotowa sypnąć śniegiem, dopilnować, aby zjadły do końca suszone mięso jelenia. Może tym razem dopisze im szczęście i prześcigną zimę. Może dzisiaj mama przyniesie indyka.
Odrzuciła koc, włożyła spodnie i wsunęła w nie koszulę sięgającą połowy ud. Skórzany pasek ojca był tak długi, że mało brakowało, a mogłaby się nim owinąć dwa razy. Wcisnęła stopy w kalosze, napierając palcami na kawałki szmat wepchnięte w czubki, a za szlufkę na biodrach wsunęła nóż.
‒ Idziemy, Ash – rzuciła niecierpliwie do pustej izby, otworzyła drzwi i wyszła na wąski ganek.
W koronach drzew srebrzyła się wilgotna mgła, ale dziewczynka wiedziała, że wkrótce przebije się przez nią słońce i osuszy trawę przygarbioną pod ciężarem rosy. Chatka znajdowała się na niewielkiej polanie, a otaczające ją drzewa od dawna pięły się ku niebu, na tyle długo, by dziewczynka nie była w stanie objąć ich pni, a na ich widok człowiek milkł z szacunkiem. Polana była tak mała, że gdyby któreś z drzew się przewróciło – a to akurat wiele razy sobie wyobrażała – te po przeciwnej stronie zatrzymałyby jego powyciągane kończyny, uniemożliwiając przygniecenie dachu chaty. W sumie to marzyła, aby gruby pień wisiał nad nimi niczym gigantyczna strzała wystrzelona z góry ku ziemi. Było to jednak mało prawdopodobne. Pomimo że drzewa się zmieniają, raczej pozostają tam, gdzie stoją.
Z rosnącego w kierunku wschodnim orzesznika dobiegło żałobne nawoływanie gołębia. Wsiąkało ono w dziewczynkę, mieszając się z sennością, oplatającą ją niczym setki pajęczyn. Ziewnęła i zaburczało jej w brzuchu. Musiała zwalczyć w sobie pokusę cofnięcia się do chaty i poczęstowania kawałkiem suszonego mięsa. Im dłużej czekała na jedzenie, tym mniej go potrzebowała. Poza tym może trafi się dzisiaj królik. Mama pozwalała jej samej go przyrządzić, o ile tylko nie paliła dużego ogniska i nie pozostawiała go bez opieki. Dziewczynka zawsze odkładała trochę mięsa, żeby się z nią podzielić.
Polana i stojąca na niej chata były wciśnięte w klin między dwiema graniami, ukryte przed słońcem, wiatrem, wzrokiem. Ruszyła wąską ścieżką biegnącą równolegle do wschodniej grani i w dwóch susach przecięła strumień. Pofrunęła za nią muzyka wody, kiedy skręciła na południe, zanurzając się aż po kolana w kępach kokoryczki. Przez zamglone korony drzew przebijało się blade światło. Wkrótce drzewa się przerzedziły, a ich pnie obrastały przy ziemi stopkowce. Kawałek dalej ustąpiły miejsca czerwonym trójlistom i tiarellom, których maleńkie kwiatki przypominały jej gwiazdy.
Dotarłszy do dużego dębu, dziewczynka dała nura w poszycie i sprawdziła wnyki. Poprawiła metalową pętlę. Obejrzała pięć pozostałych, które rozstawiła w pobliżu, ale wszystkie okazały się puste. Może jutro. Znowu zaburczało jej w brzuchu.
Ruszyła dalej ze wzrokiem wbitym w ziemię. Dostrzegła szczawik zajęczy, zerwała kilka łodyżek i zaczęła żuć kwaskowate listki. Kawałek dalej jej uwagę zwróciły wysokie, dwuwarstwowe rośliny. Medeola wirgińska. Zacisnęła dłoń na cienkiej łodydze i wyrwała podłużne pnącze o długości palca. Wytarła je w koszulę i zjadła, delektując się świeżym, cierpkim smakiem.
Rozległ się wystrzał ze strzelby.
Dziewczynka znieruchomiała, po czym się uśmiechnęła. Mama nie marnowała kul, jako że nie było czego marnować. Dziś wieczorem będą się raczyć świeżym mięsem. Wiedziała, że powinna mieć nadzieję, iż to jeleń – z racji wielkości tego zwierzęcia.
‒ Oby to był indyk, Ash. Najbardziej go lubimy.
Dziewczynka czekała przy strumieniu, który mama musiała przeciąć w drodze do domu. Znudzona i głodna zjadła całą rukiew wodną, którą nazbierała do kolacji. Ash opowiedział jej historię o tym, jak wspiął się na drzewo i znalazł się na wprost jeżozwierza. Kiedy skończył, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Napiła się wody ze strumienia, po czym ruszyła w stronę, skąd wcześniej dobiegł odgłos wystrzału.
Mgła zniknęła jakiś czas temu równie niepostrzeżenie, jak się pojawiła. Słońce wisiało wysoko na niebie i wszystko, co zielone, wyciągało do niego ręce. Szła, nasłuchując, z wyostrzonymi zmysłami. Odczuwała i znała wszystko, co ją otaczało i docierało do jej świadomości.
Nie wołała. Mama była gdzieś w lesie i wiedziała, że ją znajdzie, albo mama znajdzie ją.
Promienie słoneczne padały teraz pod kątem, a towarzyszył temu wiatr. Dziewczynka wróciła do strumienia i chaty, ale nie zastała tam mamy. Ponownie ruszyła, teraz inną trasą, zawsze inną, żeby nie zostawiać śladów, no i tym razem wołała. Trawił ją coraz większy niepokój.
Skręciła na północ i dotarła do kęp szaleju jadowitego. Gonił ją wiatr – silniejszy niż zazwyczaj, zwiastujący zmianę pogody – i nagle poczuła w gardle smak krwi. Niedaleko coś ciemnego połamało liście paproci. Podeszła i zobaczyła, że to indyk. Jedno skrzydło leżało w poprzek jego ciała, jakby się zasłaniał przed wstydem śmierci.
Dziewczynka rozejrzała się. Oczy miała zmrużone, drgały jej płatki nosa.
‒ Mamo!
Próbowała usłyszeć coś więcej niż westchnienia wiatru, trzaski starych drzew, szelesty w poszyciu.
‒ Mamo!
Dźwięk. Echo czegoś, czego wcześniej nie usłyszała. Ruszyła w tamtą stronę. Obeszła wychodnię, przez chwilę szła przez gęstszy las, po czym jej oczom ukazały się młode drzewka, tulipanowce amerykańskie. W ogóle się ich tutaj nie spodziewała.
‒ Mamo! Mamo!
Usłyszała stłumioną odpowiedź i wbiła wzrok w stopy. Wydawało się, że dźwięk dochodzi gdzieś z dołu. Ostrożnie zatoczyła koło, zaglądając pod małe drzewka, przeczesując wzrokiem poszycie. Zrobiła krok nad pułapką ze spadającym ciężarem i się zatrzymała. Tuż przed nią była dziura, otchłań w ziemi. Gdyby nie patrzyła pod nogi, możliwe, że by do niej wpadła. Dziura była na tyle duża, aby ją połknąć.
W uszach czuła dudnienie serca. Potrząsnęła głową i przeszedłszy nad powalonym drzewem, znalazła się na drugim końcu dziury. W plątaninie gałązek dostrzegła strzelbę ze znajomą osadą z drewna orzechowego. Wzięła ją do ręki, sprawdziła zabezpieczenie i oparła o drzewo. Poczuła ściskanie w żołądku. Mama nigdy by tak nie zostawiła broni.
Dziewczynka zbliżyła się do dziury. Po drugiej stronie znajdowały się głazy wielkości dzieci, a dokąd sięgała wzrokiem, widziała w dole kamienne ściany. Od strony, po której stała, nad czeluścią zwisały świeżo wyrwane rośliny.
‒ Mama?
Z dołu dobiegł cichy jęk.
‒ Mama!
‒ Tutaj jestem. – Głos mamy był słabym, mokrym echem. – Bądź ostrożna.
Dziewczynka cofnęła się o krok.
‒ Złamałam nogę – powiedziała mama.
Dziewczynka położyła się na brzuchu i podczołgała do krawędzi. Jedną ręką chwyciła się solidnej gałęzi i zawołała do czeluści:
‒ Jak głęboko jesteś?
Wydawało jej się, że słyszy urywany oddech mamy, ale równie dobrze w jej uszach mogła dudnić krew. Albo mógł to być wiatr.
‒ Siedem metrów. – Cisza. Gdzieś wysoko zakrakała wrona. Inna jej odpowiedziała. – Mam połamane żebra.
Dziewczynka oczami wyobraźni dojrzała matkę na zimnych, mokrych kamieniach, z ręką na klatce piersiowej, wpatrującą się w jasne, nierówne koło nad głową. Siedem metrów. W gardle jej zaschło. Zasznurowała usta. Przeanalizuj problem – tak jej zawsze mówił tata. Wykorzystaj wszystkie środki.
‒ Idę po linę, mamo. Przyniosę też wodę i coś do jedzenia. – Na próżno czekała na odpowiedź. – Zaraz wrócę. – Wstała i zaczęła się oddalać od pułapki. Nagle się zatrzymała i pokiwała palcem. – Zostań tu, Ash. Zostań z mamą, okej? Choć raz zrób to, co ci każę.
Zabrała indyka nie dlatego, że myślała o głodzie, lecz z powodu przekonania, że tego właśnie chciałaby mama. Ten indyk kosztował je jedną kulę, no i nie wolno przecież marnować mięsa. Na początku trzymała ptaka za łapy, ale co chwilę uderzał głową o ziemię, co wydawało jej się nieprzyjemne, więc przemieściła mu skrzydła i wcisnęła go sobie pod pachę, dłonią przytrzymując małą łysą głowę.
Kiedy wróciła, zapadał już zmierzch. Rzuciła plecak na ziemię i przykucnęła, aby go rozpakować. Koc, kurtka, nylonowa lina, plastikowa butelka z wodą, dwie porcje suszonego mięsa i ostatnie orzechy z ich zapasów. Obwiązała liną butelkę, następnie położyła się na brzuchu i opuściła ją powoli do dołu w ziemi.
‒ Nadchodzi woda! – Przesuwała linę, aż poczuła luz w dłoniach. – Masz, mamo?
‒ Tak. – Jej głos był gardłowy i dziewczynka miała wrażenie, że słyszy go z większej odległości niż wcześniej.
Usiadła i przez chwilę czekała, aż mama rozwiąże linę, następnie ją wciągnęła.
‒ Teraz zrzucam jedzenie. – Wrzuciła zawinięte w szmatkę mięso i orzechy. Cofnęła się do plecaka i powiedziała cicho: ‒ Nie sądzę, aby utrzymała się na linie, Ash. Nie z połamanymi żebrami. – Utworzyła z liny pętlę, zabezpieczyła ją węzłem, po czym to samo zrobiła kawałek dalej.
Pracowała przez kilka minut, a ruchy miała pewne i wprawne. Uniosła linę i pociągnęła mocno za węzły.
‒ Wiesz, co to jest, prawda? To uprząż. Mama jej potrzebuje, żebym mogła jej pomóc wyjść z tego dołu. Najlepiej by było, gdyby dała radę wsunąć w nią nogi, ale jeśli jej się nie uda, będą musiały wystarczyć ręce.
Przywiązała koniec liny do pnia klonu i wróciła nad krawędź dołu.
‒ Mamo? Napiłaś się wody?
Stęknięcie.
‒ Zrzucę ci linę. Zrobiłam uprząż na nogi.
Panująca w dole cisza sprawiła, że wzdłuż ramion dziewczynki przebiegł zimny dreszcz. Odkąd odszedł tata, mama prawie w ogóle się nie odzywała, ale to był zupełnie inny rodzaj milczenia.
‒ Nie dam rady się wspiąć – odpowiedziała w końcu mama.
‒ Wiem, że cię boli, a ja nie dam rady cię wyciągnąć, ale jeśli spróbujesz się wspinać, odciąży to trochę linę. Pomogę ci.
Pomiędzy drzewami przemykał wieczorny wiatr i dziewczynka poczuła chłód na spoconych plecach i szyi. Była napięta jak struna i choć wyczerpana, odsuwała od siebie strach i nadzieję, analizując dostępne możliwości.
‒ Jaskinia – odezwała się wreszcie mama. Dziewczynka znieruchomiała. Głos matki był niczym postrzępiona nić, a mimo to pełen znaczenia i ostateczności. – To jest jaskinia. – Głos ją zawiódł.
Wpatrywała się w trzymaną w dłoniach uprząż i zbielałe knykcie, następnie przeniosła spojrzenie na dziurę ziejącą z ziemi. Znaczenie słów matki okryło ją niczym całun. Wcześniej zakładała, że ten dół to coś w rodzaju szybu. Pierwszy metr czy dwa – tyle, ile była w stanie dojrzeć – okazały się pionowe. Ale teraz wiedziała już, że poniżej tego miejsca ściany się rozchodziły, być może zakręcały, tworząc jaskinię. Nie znała jej kształtu i wielkości. Nie szkodzi. Mama nie wspięłaby się na ukośną ścianę, nawet gdyby nie była ranna, a dziewczynka była zbyt lekka, aby ją stamtąd wyciągnąć własnymi siłami. Znała podstawy przewagi mechanicznej, dźwigni i koła pasowego, ale nie widziała tu żadnej wystarczająco grubej poziomej gałęzi, którą dałoby się obwiązać liną, a nawet gdyby taką znalazła, to też by nie wystarczyło.
Rzuciła linę na ziemię i wyjęła z plecaka koc.
‒ Zrzucam ci koc.
‒ Nie! – To było ostre warknięcie, zupełnie nie w stylu mamy. Warknięcie nabrzmiałe bólem.
Strach wsiąkał w dziewczynkę każdym porem jej ciała. Usiadła po turecku przy wylocie jaskini, tuląc do siebie koc, który zbyt był cenny, aby go poświęcić w imię chwilowego komfortu.
‒ Przykro mi, mamo. Naprawdę mi przykro.
‒ Wiem. – A może to był jedynie stłumiony jęk?
Wyobraziła sobie przerażenie i ból matki, pełzające po ciemnej jaskini, wypełniające ją całą. Gdyby tylko miała tyle siły, aby podnieść mamę, wyciągnąć ją na powierzchnię, ranną, ale jednak blisko niej. Ale dziewczynka nie wierzyła w czary, a żeby jeść i żyć, niezliczenie wiele razy była świadkiem śmierci. Jej matka była zwierzęciem, tak samo jak ona, podlegającym nieustępliwym prawom fizyki i przyrody, i nie dało się jej przekuć w coś innego – ponadnaturalnego, duchowego czy transcendentalnego – tylko dlatego, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Rzeczywistość oferowała nieupiększoną prawdę, zwłaszcza teraz, a ją i mamę dzieliły skalna formacja, zwyczajna, a mimo to nie do pokonania, oraz powietrze i przez krótki jeszcze czas szare światło zmierzchu. Pragnienie przebywania obok matki kazało jej trzymać się blisko dziury i co chwila zastanawiała się nad przywiązaniem liny do drzewa i opuszczeniem się do szybu. Może mimo wszystko jakoś by jej się udało powrócić razem z mamą na powierzchnię. Ale to były tylko jej myśli. Mama umierała i nie było na to rady.
Między drzewami błądziły fioletowe cienie. Powietrze się ochłodziło. Dziewczynka włożyła kurtkę, a strzelbę umieściła w plecaku, żeby ją chronić przed nocną wilgocią. Otuliwszy kocem nogi, powróciła do czuwania i z konieczności zjadła resztę suszonego mięsa. Miała wrażenie, że je piach.
Światło rozpierzchło się, podobnie jak rankiem mgła, pozostawiając niebo blade i muśnięte różem, następnie wycofało się za góry widniejące w oddali. Kiedy w końcu pojawiły się gwiazdy, dziewczynka westchnęła i powiedziała:
‒ Będę tu dzisiaj spała i ty też powinieneś, Ash. Ona może i nie wie, że tu jesteśmy, ale nie chcę jeszcze odchodzić.
Złożyła inaczej koc i położyła się, wierzchem dłoni ocierając oczy. Dopadł ją ostry ból, kumulujący się od rana w jej kościach, i wciągnęła głośno powietrze. Tak bardzo potrzebowała teraz mamy. Wystarczyłoby muśnięcie palcem policzka albo bliskość ciała, nad strumieniem albo przy stole. Choć próbowała, nie potrafiła wyobrazić sobie rozmiaru takiej straty. Zbyt wiele ich ostatnio doznała. Było to niczym liczenie gwiazd.
Leżała nieruchomo, a nad jej głową połyskiwało bezkresne sklepienie.
‒ Będzie mi jej brakowało – szepnęła. Pokiwała głową i wsparła się na łokciu. – Wiem, Ash. Wiem, że tobie też. Połóż się przy mnie. Spróbuj zasnąć.
Sen przyszedł szybko, przejmując kontrolę nad jej ciałem. Obudziła się przed świtem, przeciągnęła się i otarła rosę z twarzy. Pozostałości snów zostały zastąpione wspomnieniami z wczoraj i przepełnił ją dojmujący smutek. Obserwowała, jak otaczające ją nocne cienie przybierają znajome kształty. Przyczołgała się do krawędzi dołu.
‒ Mamo?
W koronach otaczających ją drzew poruszyły się ptaki, ale na razie milczały.
‒ Mamo? – Tym razem głośniej.
Nasłuchiwała całą sobą, wykorzystując wszystkie zmysły, odsiewając dźwięki w tle, w pełni skupiając się na dziurze w ziemi. Wyczuwała charakterystyczny dla mamy słaby zapach ziemi i spalonej słońcem trawy wymieszany z gorzką wonią strachu, ale nic poza tym.
Długo nasłuchiwała, aż nabrała pewności, po czym odsunęła się od wylotu jaskini i przysiadła na piętach. Potarła palcem strup na kolanie. Rozpacz i żółć sprawiały, że jej żołądek wykręcał się na drugą stronę i ciężko jej było na duszy. Raz jeszcze zwalczyła w sobie impuls opuszczenia się w ciemną czeluść. Mamy tam nie było, jedynie zimne, połamane ciało otoczone skałami. Mama odeszła.
Dziewczynka zapakowała do plecaka koc i linę. Krążyła przez chwilę, zapamiętując to miejsce, pachnące zielenią i świeżą wilgocią poranka.
‒ Idziemy, Ash. – Założyła plecak. – Musimy się zająć indykiem.Rozdział 2
Suzanne opuściła obie przednie szyby, walcząc z apodyktyczną słodyczą sześćdziesięciu hiacyntów zajmujących tył lincolna navigatora. Tak się cieszyła, kiedy szkółka zgodziła się przekazać na aukcję Boosters rośliny doniczkowe, tyle że wtedy powiedziano jej, że to będą tulipany albo żonkile. Już jeden hiacynt w pełnym rozkwicie potrafił sprawić, że jego zapach unosił się w całym domu. Przy sześćdziesięciu nikt w sali balowej Boar’s Head nie będzie w stanie oddychać, nie wspominając o jedzeniu. Gdyby owinięto je w celofan, dałoby się to znieść. Nie mogła sobie przypomnieć, co na zeszłotygodniowym zebraniu postanowiono w kwestii opakowań i prezentacji. Podjęto na nim pięćdziesiąt decyzji, do tego jakieś sto na dwóch innych – jedno dotyczyło lunchu z okazji uznania zasług, a drugie banku żywności. Suzanne, jako przewodnicząca Boosters, za prezentację aukcji uczyniła odpowiedzialną Greer Rensworth. Tyle pamiętała. Kogo, jeśli nie niepracującą mamę z dyplomem z dekoracji wnętrz i marketingu? To przynajmniej miało sens, w przeciwieństwie do założenia, że każde zadanie mające związek z roślinnością trafi do Suzanne, bo przecież ukończyła botanikę. Na wypadek gdyby podczas drogi do domu hiacynty potrzebowały awaryjnego przesadzenia?
Piknął jej telefon – esemes. Zatrzymała się za innymi samochodami na skrzyżowaniu z drogą 250 i wyjęła komórkę z uchwytu.
BRYNN: Zapomniałam wypracowania na angielski. Leży na łóżku. Potrzebne mi na 4. lekcję.
Odłożyła telefon na miejsce i pokręciła głową. Już drugi raz w tym tygodniu jej córka o czymś zapomniała. Samochód na czele kolejki skręcił w lewo, pozostałe zaś wystrzeliły do przodu. Suzanne także.
Czwarta lekcja. Jedenasta piętnaście. Zerknęła na zegar na desce rozdzielczej. Dziesiąta trzydzieści dwie.
Dałaby radę wrócić do domu i udać się do szkoły, być może nawet zostałoby jej jeszcze kilka minut. Nie musiała sprawdzać w telefonie, aby wiedzieć, że na ten czas czekało niezliczenie wiele innych zadań. Właściwie to tym właśnie był czas: wąskim przepustem na niekończące się zadania. Tego przepustu nie dało się poszerzyć, natomiast zadania mnożyły się na potęgę. To było pewne jak w banku. Prawo entropii bez wątpienia odkryła matka dwojga nastolatków.
Kondensacyjny charakter czasu stanowił najistotniejszy aspekt jej życia. Nie dawał się rozszerzyć, nigdy się nie naciągał, zupełnie inaczej niż wszechświat. Jej młodszą wersję rozbawiłaby ta ironia losu. Czterdziestodwuletnia Suzanne nie miała czasu na ironię i jej zwinne naginanie prawdy, nawet ironię dotyczącą samego czasu.
Według niej istniały trzy sposoby radzenia sobie z presją czasu.
Sposób pierwszy: sprawniejsze wykonywanie zadań. Szybciej się ruszać, robić trzy rzeczy naraz, chodzić na skróty. Kupić ciastka, zamiast je piec, i ignorować uniesione brwi albo cierpkie uwagi lepszych, wydajniejszych matek. Szybciej jeździć, ryzykując otrzymanie mandatu. Pisać esemesy na światłach, ale nie przy dzieciach. Krócej spać.
Sposób drugi: więcej zlecać. Jako że była odpowiedzialna za tak dużo zadań (jej umysł zbyt szybko się poruszał, aby je policzyć), sporo już zleciła innym osobom. Niestety, nie było to tak proste, jak się mogło wydawać. Na ludziach nie można polegać, zwłaszcza tych kompetentnych, bo mają własne niekończące się listy rzeczy do załatwienia.
Sposób trzeci: odmowa. To radykalne rozwiązanie Suzanne wykorzystywała rzadko, jako że przyzwyczaiła się do bycia zajętą. Wszyscy wiedzieli, że jest zajęta. To było coś, o czym rozmawiano, kiedy podczas treningu dzieci na basenie odpisywano na zaległe e-maile albo kiedy podczas czekania w aptece na realizację recept esemesowano do mężów w sprawie kolacji na wynos. Bycie zajętą stanowiło produkt uboczny życia, jakie wybrała razem z mężem Whitem, choć jeśli miała być szczera, to nie do końca była pewna, czy słowo „wybrała” jest odpowiednie. Kiedy ich dzieci poszły do szkoły, było to raczej jak skok do rwącej rzeki. Niczego się nie wybierało. Płynęło się, aby nie utonąć. Suzanne pływała doskonale.
Przed nią w żółwim tempie poruszał się czerwony pikap. Silnik mu się krztusił, a kierowca siedział z łokciem wystawionym za opuszczoną szybę.
Znowu piknięcie telefonu. Odczytała wiadomość.
WHIT: O 17 mam spotkanie z Robertem, więc nie mogę odebrać Brynn z basenu. Będę przed 20. Przepraszam!
Jedną ręką odpisała „OK”, wcisnęła „wyślij”, po czym rzuciła telefon na fotel pasażera. Kolejna zmiana w grafiku.
Włączyła kierunkowskaz, sygnalizując zamiar skrętu w prawo i udania się w stronę Charlottesville i domu. Domu, w którym tego ranka Brynn obrzuciła ją spojrzeniem tak pełnym pogardy, że Suzanne nabrała pewności, iż jej córka jest opętana. No bo jak inaczej taki wyraz nienawiści mógł się pojawić na twarzy dziecka, które swego czasu – setki razy – patrzyło na matkę z miłością tak czystą, że czyniło to w tamtej chwili jej życie niemal zbyt pięknym, aby mogło być prawdziwe? A przecież twarz Brynn nie kłamała. Suzanne poczuła ucisk w gardle.
Pikap skręcił w prawo w główną drogę. Kiedy miała zrobić to samo, dostała esemes.
BRYNN: ???
Upuściła telefon na kolana. Zrobiła się przerwa w ciągu samochodów. Zamrugała, walcząc ze łzami, i spojrzała na pastwisko otoczone czarnym ogrodzeniem.
Samochód za nią zatrąbił.
Brynn kilka godzin temu przy barze śniadaniowym, jej twarz, skóra gładka jak lukier, okolona włosami w odcieniu szampana z jednej strony zachodzącymi na oko, z drugiej schludnie przerzuconymi przez ramię, jakby to nie były włosy, lecz dwie płachty jedwabiu. Idealne łuki brwi nad orzechowymi oczami, rzęsy pokryte tuszem. Usta zaciśnięte, jakby powstrzymywała się przed okazaniem całej swojej pogardy.
„Ale z ciebie dzban, mamo”.
Suzanne zmieniła kierunkowskaz na lewy, przejechała przez skrzyżowanie i udała się na wschód, oddalając się od domu. Wcisnęła mocniej gaz, czuła ciężar i moc prowadzonego przez siebie samochodu, słyszała pomruk silnika. Po chwili pastwisko ustąpiło miejsca lasowi, ciemnym prostym pniom i splątanym bezlistnym gałęziom oddzielonym od drogi zachwaszczonym poboczem. Przed nią wyrosły wzniesienia gór Blue Ridge, szorstki kobierzec w kolorze błotnistej szarości, oliwkowy w miejscach oświetlonych przez słońce. Suzanne zacisnęła dłonie na kierownicy i jeszcze dodała gazu. Wiatr smagał jej twarz, do płuc wpadało ostre powietrze.
Nie czuła już hiacyntów.
Zaskoczył ją drogowskaz na aleję Blue Ridge. Wiedziała, że to tutaj, ale zbyt pochłaniało ją sprawowanie kontroli nad emocjami i samochodem, gdy jechała zdecydowanie szybciej niż dopuszczalne siedemdziesiąt na godzinę. Nim zdążyła podjąć świadomą decyzję, skręciła w prawo i po chwili zatrzymała się na rozwidleniu dróg. Zero samochodów. Skręciła w stronę alei i przejechała przez kamienny mostek.
Zamierzała tak jechać, dopóki nie będzie miała ochoty zawrócić, dopóki nie zachce jej się wrócić do domu. Taki niesprecyzowany plan wywoływał w niej niepokój. Gdyby w tej chwili zawróciła, i tak byłaby już spóźniona z kwiatami, które miała dostarczyć do Country Clubu przed lunchem z Rory, skarbniczką Boosters, a nie uwzględniało to wcale zapomnianego przez Brynn wypracowania. Myśli Suzanne waliły się razem z upadającymi kostkami domina niedotrzymanych zobowiązań. Wypatrzyła punkt widokowy, zjechała z drogi i się zatrzymała. Nie było tu żadnego innego samochodu.
Wyśle do każdego esemes, zawróci i zajmie się gorączkowym nadrabianiem straconego czasu. Przesunęła palcem po wyświetlaczu i znieruchomiała. Brak zasięgu. Ani jednej kreski. Wiedziała, że esemesy mimo wszystko mogą dotrzeć do adresatów, lecz zawahała się.
Podniosła głowę. Wzniesienia opadały łagodnie ku dolinie, pofałdowanemu terenowi z polami uprawnymi i lasem, nieruchomemu i milczącemu. Hen w oddali ponownie wyłaniały się góry, ocean przygaszonej ochry. Niebo nad górskim pasmem miało nieokreślony odcień, a nad jej głową było posępnie niebieskie.
Była tu sama. Serce jej przyspieszyło. Czym prędzej uniosła obie szyby, zablokowała drzwi i włączyła radio. Wnętrze samochodu wypełnił kobiecy głos, rzeczowy i wyważony. Uspokoiła się. W samochodzie nic jej nie groziło. Dopiero co był w serwisie. Jeździła z nim tam bezwarunkowo co miesiąc. Mogła teraz wrócić do Charlottesville, do swoich spotkań i obowiązków – dobrowolnych kajdan, które łączyły ją z innymi ludźmi i uodporniały na samotność, jej największego wroga.
Z nogą na hamulcu wrzuciła bieg i po raz kolejny pomyślała o pogardzie malującej się na twarzy córki, o lekceważących, niegrzecznych słowach. Pomyślała o niezadowoleniu męża, z którym to uczuciem musiałaby się mierzyć, gdyby złożony zegar ich życia przestał sprawnie funkcjonować, i o łatwości, z jaką jego obowiązki przechodziły na nią. (Nie mogła mu jednak mieć tego za złe, bo on miał pracę, a ona tylko zajęcia). Pomyślała o synu, który nie umiał (nie chciał) się dopasować, co jednocześnie bolało ją i stanowiło źródło frustracji.
Siedziała w samochodzie sama, ale to nigdy nie było dla niej problemem. A dzisiaj nie usprawiedliwi esemesowo swojej nieobecności. Nie ruszy na ratunek córce. Pozwoli, aby domino się przewróciło bez żadnego zrozumiałego powodu.
Suzanne jechała szybko. Nie zwalniała na zakrętach, a jedynie mocniej ściskała kierownicę, czując, jak auto lekko podskakuje. Nie przekraczała granicy lekkomyślności, niemniej żałowała, że droga nie jest bardziej kręta, a samochód – zwinniejszy. Navigator był pomysłem Whita, a jej nie zależało na tym na tyle, aby zaprotestować. Z czasem zaczęła doceniać zalety tego wozu przypominającego czołg.
Wyłączyła radio, kiedy minęła Wintergreen Resort i zjazd na Love. Zwolniła. Droga prowadziła przez gęsty las i być może powodem jej krętości była konieczność unikania skalnych występów. Nie wiedziała. Jedynym, co widziała, był tunel nagich pni i konarów, otwierający się niechętnie ku niebu.
Jej telefon co jakiś czas biadolił jak grymaśne niemowlę. Suzanne ignorowała go, podążając serpentynową drogą przez labirynt wzgórz, to wjeżdżając między las, to z niego wyjeżdżając.
Mijając zjazd w prawo, dostrzegła, że między parkingiem wysypanym żwirem a lasem leży coś sporego. Spojrzała w lusterka i się zatrzymała. Nie miała jak zawrócić, więc włączyła światła awaryjne i ze wzrokiem wbitym w lusterko wsteczne wycofała, po czym skręciła w zjazd. Kiedy zaparkowała, spojrzała przez przednią szybę.
To coś znajdowało się jakieś dziesięć metrów dalej i z całą pewnością było człowiekiem, siedzącym w kucki i zwróconym twarzą w przeciwną stronę. Przeczesała wzrokiem otaczające drogę trawy w poszukiwaniu motocykla, roweru czy plecaka, ale wypatrzyła jedynie kosz na śmierci i stół piknikowy. Postać w ciemnym ubraniu pozostawała w bezruchu. Spała? Była ranna? Nie żyła?
Suzanne zatrąbiła. Postać się poruszyła. I dopiero wtedy okazało się, jak bardzo jest mała. Kobieta opuściła szybę od strony pasażera.
‒ Wszystko w porządku?
Postać szybko zerwała się z miejsca i na czworakach zaczęła wchodzić po kamiennych schodkach. To był ktoś o drobnej budowie, może nawet dziecko, z ciemnymi i potarganymi włosami.
‒ Hej! – Suzanne zgasiła silnik i z kluczykami i telefonem w ręce wyskoczyła z samochodu.
Postać oddalała się szybko, ale niepewnie.
‒ Zaczekaj! Chcę ci pomóc!
Wbiegła na szlak i pokonała nierówne schodki dochodzące do drewnianych torów kolejowych biegnących równolegle do drogi. Tory, skąpane w bladym świetle słonecznym, skręcały i znikały za wzgórzem. Na podkładach obok torów leżało dziecko – chyba dziewczynka, ale twarz miała tak brudną i wychudzoną, że Suzanne nie była tego pewna. Dziecko wsparło się na jednej ręce i odwróciło, ze strachem wpatrując się w Suzanne. Jego spięte ciało sygnalizowało, że w każdej chwili jest gotowe się zerwać i uciec.
‒ Zaczekaj – powiedziała spokojnie, zachowując stosowną odległość. – Jestem Suzanne. Chcę ci pomóc.
Dziecko wydało głośny pisk, starając się go tłumić zaciśniętymi ustami. Wyraźnie było widać białka oczu. Miało na sobie zbyt duże ubranie. Spodnie były podwinięte, a koszula z długim rękawem wystrzępiona i rozdarta na karku. Od ciężkich butów, owiniętych wokół kostek nylonowym sznurkiem, zaczynały odłazić podeszwy.
Suzanne zrobiła dwa kroki w stronę dziecka, przykucnęła i się uśmiechnęła. Miała już pewność, że to dziewczynka. Przerażona dziewczynka.
‒ Gdzie twoi rodzice? Są gdzieś niedaleko?
Dziewczynka się trzęsła. Policzki pod warstwą brudu miała czerwone, a oczy w niespotykanym odcieniu, niebieskofioletowym.
‒ Jesteś ranna? – Wyciągnęła w jej stronę rękę i się przysunęła. – Pozwól, abym ci pomogła.
Twarz dziewczynki opuściło przerażenie.
‒ Mama… ‒ I w tym momencie zemdlała.
Suzanne podbiegła do niej i przykucnęła. Klatka piersiowa dziewczynki unosiła się i opadała. Przyłożyła wierzch dłoni do jej czoła. Było rozpalone. Gdzie się podziewała jej rodzina? Nie mogła mieć więcej niż jedenaście, może dwanaście lat.
‒ Halo?! – zawołała, rozglądając się na wszystkie strony. – Jest tam kto? Halo?
Przez tory przebiegła wiewiórka i dała nura w krzaki.
‒ Halo?
Dłonie Suzanne zlodowaciały i tętno jej przyspieszyło. Przełknęła gulę w gardle i powtarzała sobie w myślach, że przecież nie jest tu zupełnie sama. Po plecach spływał jej pot. Spojrzała na dziewczynkę. Nie sama. Ujęła dłoń dziecka, taką drobną i kościstą. I gorącą. Dziewczynka miała wysoką temperaturę. Suzanne zamknęła oczy i walczyła z paniką rozlewającą się po jej ciele. Nie sama.
Zebrała się w sobie, po czym wzięła bezwładną dziewczynkę na ręce, zaszokowana tym, jak bardzo ta okazała się lekka. Zeszła po schodkach i w zaroślach wypatrzyła zniszczony plecak. Dotarła do samochodu i nie bez wysiłku posadziła dziewczynkę na fotelu pasażera, po czym zapięła jej pasy. Mała miała spuchniętą szczękę, a jej skóra była naznaczona ranami i bliznami. Suzanne zastanawiała się, czy nie została napadnięta i porzucona. Na szczęście to, iż była ubrana, sugerowało, że raczej się tak nie stało.
Wróciła po plecak. Zewnętrzne kieszenie były przegniłe i podarte. Nie chciała tracić czasu na przeszukiwanie głównej komory, więc wrzuciła go na tylną kanapę, siadła za kierownicą i najszybciej, jak tylko mogła, ruszyła w stronę Charlottesville i szpitala. Zaskoczona tym, jak daleko zajechała, liczyła, że droga powrotna minie jej równie szybko jak wcześniejsza jazda. Dziewczynka to odzyskiwała na chwilę przytomność, to ją traciła. Trzepotały jej powieki, popękane usta otwierały się i zamykały, ale z gardła wydostawały się tylko ciche jęki.
Telefon Suzanne nie przestawał popiskiwać. Zastanawiała się, czy nie zjechać na chwilę na pobocze, żeby zadzwonić albo napisać do Whita, wyjaśniając sytuację. Uznała to jednak za bezcelowe, tak samo jak telefon na 911 czy do szpitala. Już tam przecież jechała.
Na autostradzie 64 East, piętnaście minut od Charlottesville, dziewczynka drgnęła i się obudziła. Krzyknęła i ze wzrokiem wbitym w przednią szybę zacisnęła dłonie na brzegu fotela.
‒ Co się stało? – Suzanne wyciągnęła w jej stronę rękę, aby ją uspokoić.
Dziewczynka gwałtownie odwróciła głowę, śledząc wzrokiem mijający ich samochód, a potem kolejny i jeszcze jeden. Ponownie krzyknęła i drapała paznokciami w drzwi i szybę, rozpaczliwie pragnąc się wydostać.
‒ Nic się nie dzieje! – Suzanne upewniła się, że zablokowała drzwi i szyby, po czym nakazała sobie skupić się na drodze.
Dziewczynka obiema dłońmi pociągnęła za pasy, uniosła nogi, kucnęła na fotelu i wysunęła się spod nich. Nim Suzanne zdążyła cokolwiek powiedzieć, przemknęła do tyłu i zwinęła się w kulkę na podłodze za fotelem pasażera.
‒ Dobrze, dobrze. – Starała się mówić jak najspokojniej, tonem, którego używała, kiedy jej dzieci były małe i miały skłonność do napadów złości, zwłaszcza Brynn. – Możesz tam leżeć. Nic się nie dzieje. Jesteśmy prawie na miejscu.
Dziewczynka zakwiliła i zwinęła się w jeszcze ciaśniejszą kulkę.
Suzanne skupiła się na jeździe i pilnowała prędkości, nie przestając myśleć o tym, że dziewczynka zachowuje się identycznie jak ich kot Rusty, kiedy po raz pierwszy zabrali go do weterynarza, nim się dowiedzieli, że posiadanie transportera to konieczność. Czy to biedne dziecko jest chore umysłowo? Nie wydawała się agresywna, a jedynie przerażona. Przerażały ją Suzanne, samochód, mijany szybko świat. Wszystko.
Dziewczynka po raz kolejny straciła przytomność. Na oddziale ratunkowym szpitala uniwersyteckiego personel przeniósł jej bezwładne ciało na wózek, Suzanne polecono przestawić samochód, po czym dziecko z pielęgniarzami zniknęło za podwójnymi drzwiami. Suzanne udała się na parking dla odwiedzających, chwyciła telefon i plecak, po czym weszła do szpitala. Zamieniła kilka słów z pracownicą rejestracji, następnie przeszła do sali, w której na łóżku leżała spocona dziewczynka. Pielęgniarka mierzyła jej tętno. W świetle szpitalnych lamp i na tle białej pościeli jej wygląd okazał się jeszcze bardziej zatrważający. Ciało ginęło w za dużych ubraniach, a kości policzkowe napierały na cienką skórę. Co więcej, sprawiała wrażenie, jakby tu nie pasowała. Ona nie była zwyczajnie chora czy zagubiona, lecz wyglądała, jakby pochodziła z innego świata.
Suzanne stanęła z boku, przy nogach stawiając plecak. Poproszono ją, aby zaczekała na przyjazd policji. Nie miała pojęcia, jak długo to potrwa. Pewnie mogła zaczekać w holu, ale nie chciała zostawiać dziewczynki samej.
Weszła kobieta w średnim wieku – zapewne lekarka. Miała krótkie grafitowe włosy, lekarski uniform, a na jej twarzy malował się wyraz typowej rezygnacji. Pielęgniarka wyrecytowała podstawowe informacje. Kiwając głową, lekarka założyła rękawiczki i przystąpiła do badania. Kiedy dotykała spuchniętej szczęki, dziewczynka otworzyła oczy. Omiotła wzrokiem lekarkę, pielęgniarkę, lampy, sprzęt. Usiadła i próbowała zeskoczyć z łóżka.
Lekarka złapała ją za ramię.
‒ Hej, nie tak szybko. – Odwróciła się i warknęła do pielęgniarki: ‒ Pomóż mi. Jest niezwykle silna.
Pielęgniarka stanowczo położyła dłoń na ramieniu dziewczynki.
‒ Jak masz na imię, skarbie?
Dziewczynka podciągnęła nogi do klatki piersiowej i się skuliła.
Lekarka uniosła dłonie, na których miała rękawiczki.
‒ Muszę jedynie zajrzeć ci do buzi.
‒ Nie możecie jej czegoś dać? – odezwała się Suzanne.
‒ Dopiero wtedy, kiedy się przekonam, co jej dolega, kiedy przyjrzę się tej szczęce. Wygląda na niedożywioną i najprawdopodobniej jest odwodniona, więc nie chciałabym zwlekać.
Suzanne podeszła do łóżka i uniosła plecak.
‒ To twoje, prawda? – Dziewczynka znieruchomiała. – Nie zaglądałam do środka. – Położyła go na łóżku.
Lekarka ściągnęła brwi.
‒ Nie wiemy, co jest w środku…
‒ Jej rzeczy.
Dziewczynka przytuliła do siebie plecak. Suzanne przeszła na drugą stronę łóżka i kucnęła przy niej.
‒ Wiem, że cię boli. Dlatego cię tu przywiozłam. Leczy się tutaj ludzi. – Dziewczynka wpatrywała się w nią z drżącymi ustami. – Może byłaś już chora. Każdy czasem choruje. Nie wiem, gdzie jest twoja rodzina, ale może jeśli byłaś chora, to była tu z tobą twoja matka.
Dziewczynka wciągnęła powietrze, przygarbiła się i drżąc, patrzyła na Suzanne. Niebieskofioletowe oczy miała pełne łez.
Kobieta dotknęła jej dłoni.
‒ A teraz ja z tobą jestem.