Nasze puste przysięgi - ebook
Nasze puste przysięgi - ebook
Abriella nie chce mieć nic wspólnego z fae. Nawet jeśli oznacza to głód i brak dachu nad głową. Kiedy jednak w ramach spłaty długu siostra Abi trafia w ręce władcy Dworu Cieni, zdeterminowana dziewczyna zrobi wszystko, by ją odzyskać. Nie cofnie się nawet przed zawarciem paktu z samym królem.
Aby dostać się na dwór, Abriella udaje kandydatkę na narzeczoną księcia, do którego, jak się szybko okazuje, zaczyna pałać szczerym uczuciem. Nie chcąc, by serce odwiodło ją od celu, przyjmuje pomoc mrocznego ludu – grupy renegatów kierującej się własnym, sekretnym planem. A im więcej czasu spędza z ich przywódcą, tym trudniej jej oprzeć się jego urokowi.
Rozdarta między dwoma niebezpiecznymi dworami, Abriella będzie musiała dokonać wyboru. Komu okaże lojalność? I komu ofiaruje swoje serce?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-39-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHŁODNE CIENIE zapraszająco otulają moją spoconą skórę, obiecując, że będą mnie ochraniać. Mogłabym napawać się tym mrokiem — beztrosko leżeć pod gwiazdami, pozwalając nocnej bryzie rozluźnić mi spięte, wyczerpane mięśnie. Ale nie, nie zmarnuję tej nocy na odpoczynek czy ulotne przyjemności. Te godziny należą do szpiegów i złodziei. Należą do mnie.
Do zamka wsuwam dwie spinki do włosów; szorstkimi palcami przebieram po nich niczym po strunach altówki. Wygrywam pieśń, którą ćwiczyłam tysiące razy, hymn, który grałam w najbardziej rozpaczliwych chwilach. Lepiej czcić zręczne palce, cienie i kamuflaż niż stare bóstwa. Lepiej kraść, niż umierać z głodu.
W oddali swą pieśń wyśpiewują żaby; ich chór niemal całkowicie maskuje napawający satysfakcją odgłos zamka ustępującego pod moimi manewrami. Drzwi dla służby wiodące do rezydencji Creightona Gorsta otwierają się na oścież.
Dziś wieczorem Gorst jest zajęty gdzie indziej. Już się o to postarałam. Mimo wszystko uważnie skanuję wzrokiem otoczenie, wypatrując jakiegokolwiek śladu po nim lub członkach personelu. Większość bogaczy zatrudnia strażników. Niektórzy jednak — tak jak Gorst — są do tego stopnia ogarnięci obsesją, że nawet najbliższym spośród własnych pracowników nie ufają na tyle, aby bez nadzoru dopuścić ich w pobliże skarbca. Takiej nocy jak ta wyczekiwałam miesiącami.
Cichutko skradam się do piwnicy po kamiennych schodach. Temperatura z każdym krokiem spada, ale policzki i tak mam zaczerwienione z powodu buzującej w żyłach adrenaliny i przeprawy przez mur na teren posiadłości, więc z radością witam orzeźwiający chłód pieszczący teraz skórę.
Świetlik u podstawy schodów wyczuwa moje ruchy i rozbłyska, słabą łuną oświetlając kamienną posadzkę. Wsuwam w miękki środek ostrze noża i jednym sprawnym ciachnięciem unieszkodliwiam źródło światła. Pomieszczenie spowija teraz mrok tak gęsty, że ledwo widzę własną dłoń tuż przed twarzą. Super. I tak wolę poruszać się po ciemku.
Rękami błądzę po ścianach na obrzeżach piwnicy, aż natrafiam na chłodną stal drzwi do skarbca. Badam je po omacku opuszkami palców — trzy zamki, nic szczególnie skomplikowanego. Łatwo poddają się spinkom i ostrzu noża. Nie mija nawet pięć minut, a skarbiec już stoi przede mną otworem; mięśnie rozluźniają mi się pod wpływem poczucia ulgi. Zdołam uiścić należność za ten miesiąc. Tym razem Madame Vivias nie będzie mogła nałożyć dodatkowych kar.
Triumfalny uśmiech szybko jednak znika mi z twarzy — oto u progu dostrzegam wyryte w kamieniu symbole. W jednej chwili obiecująca fala zwycięstwa zdaje się odpływać w niebyt.
Skarbiec Gorsta zabezpieczono zaklęciami.
No oczywiście.
Bogacz ogarnięty paranoją do tego stopnia, by zrezygnować ze straży, zbiedniałby w mgnieniu oka, gdyby nie zabezpieczył swoich skarbów odrobiną magii.
Dzisiejsza misja jest niebezpieczna i nawet na chwilę nie wolno mi o tym zapominać. Okradam wyłącznie tych, którzy mają więcej, niźli potrzebują. Z bogactwem jednak wiąże się też władza — zdolna wydać na stracenie takich złodziei jak ja, jeśli przyłapie się nas na gorącym uczynku.
Ostrożnie omijam więc wyryte oznaczenia i z kieszeni torby wyciągam gwieździka. Choć jego jedwabista, wilgotna skóra prześlizguje mi się między palcami, przekładam robaczka na nadgarstek, krzywiąc się lekko, gdy ten się weń wpija. W miarę jak wolno wysysa mi z żył nieco krwi, jego skóra nabiera blasku, oświetlając posadzkę na parę kroków przede mną. Utrata darowanej przez mrok osłony to okropność, ale muszę przyjrzeć się symbolom. Kucam, by prześledzić każdą linię i zawijas z osobna, upewniając się co do ich kształtu i intencji. Sprytna magia, naprawdę bardzo sprytna.
Te runy nie powstrzymałyby mnie od wejścia do skarbca. O nie, wręcz przeciwnie — wpuściłyby mnie tam, po czym uwięziły w środku aż do czasu, gdy pan dworu będzie mógł się ze mną rozprawić. Przeciętny złodziej szkolony wyłącznie w zakresie run obronnych mógłby łatwo popełnić taki błąd. Przeszedłby przez zaklęcia jak gdyby nigdy nic, sądząc po prostu, że są wadliwe. Przeciętny złodziej dałby się złapać w pułapkę. Całe szczęście, że we mnie nie ma nic przeciętnego.
Przeczesuję zakamarki umysłu w poszukiwaniu właściwego przeciwzaklęcia. Niestety, żadna ze mnie czarodziejka. Gdyby moje losy potoczyły się inaczej, a dni nie wypełniało od rana do wieczora szorowanie podłóg i sprzątanie po zepsutych do cna kuzynach, mogłabym nią zostać. Marzę o tym. Ale na szkolenia brak i czasu, i pieniędzy, więc nigdy nie będę swobodnie władać magią, sypiąc zaklęciami jak z rękawa, warząc eliksiry i odprawiając tajemne rytuały. I tak mi się nieźle poszczęściło, że znam kogoś, kto nauczył mnie wszystkiego, co sam potrafi. Dzięki bogom to wystarczy, by wydostać się dziś ze skarbca, kiedy wezmę już sobie to, co trzeba.
Wysuwam nóż zza pasa i mimowolnie przygryzam policzek, gdy zatapiam ostrze w skórze drugiej dłoni. Dotkliwy ból sprawia, że w głowie zaczyna mi wirować, a umysł zdaje się nagle zionąć pustką. Przez chwilę — nazbyt długą chwilę — balansuję na krawędzi; całe ciało błaga, abym ustąpiła i pozwoliła się ogarnąć przynoszącej wytchnienie utracie świadomości.
Abriello, tylko oddychaj. Musisz oddychać. Nie da się wymienić tlenu na odwagę.
Wspomnienie głosu matki przywraca mi powietrze w płucach. Co się dzisiaj ze mną dzieje? Krew i ból normalnie tak na mnie nie działają. Ale po całodziennej harówce jestem wyczerpana i straszliwie głodna — o odwodnieniu nie mówiąc.
A czas ucieka.
Koniuszek palca wskazującego maczam we krwi, która uzbierała się w drugiej dłoni, i na runach zabezpieczających skarbiec ostrożnie kreślę symbole odpowiednich przeciwzaklęć. Wycieram zakrwawioną rękę o nogawkę spodni, ale zanim wstanę, przyglądam się jeszcze uważnie swojemu dziełu.
Przekraczam próg, starając się nie mieć wygórowanych oczekiwań. Natychmiast przesuwam ręką nad poszczególnymi symbolami, aby się upewnić, że moje runy działają jak należy. Wchodzę do skarbca, oświetlając wnętrze gwieździkiem. Widok, który się przede mną rozpościera, autentycznie zapiera mi dech w piersiach.
Skarbiec Creightona Gorsta jest większy od mojej sypialni. Ściany zastawione są półkami uginającymi się pod ciężarem wypełnionych raqonami sakiewek, stosów klejnotów i stert lśniącej broni. Ręce aż mnie świerzbią, żeby zabrać tyle, ile tylko zdołam udźwignąć, ale muszę się hamować. Jeżeli pozwolę, by desperacja wzięła górę, Gorst odkryje, że ktoś tu był. Zresztą niewykluczone, że i tak się domyśli. Może nie doceniam tego pijaka i jego zdolności do kontrolowania stanu majątku, który zgromadził, handlując uciechami ciała i żywym towarem, ale przy odrobinie szczęścia nigdy się nie dowie, że ktoś złamał nałożone na skarbiec zabezpieczenia.
Wiedziałam, że Gorst jest obrzydliwie bogaty, ale nie spodziewałam się, że aż do tego stopnia. Na prostytucji i chlaniu można zbić fortunę, no ale żeby aż taką? Przebiegam wzrokiem po zawartości półek i dostrzegłszy jedyne możliwe wyjaśnienie tej zagadki, instynktownie wyciągam rękę. Przesuwam dłonią nad piętrzącym się stosem kontraktów na życie, ale cofam ją natychmiast przez promieniujący z nich magiczny żar.
Gdyby nie to, że przyszłam na świat w takich, a nie innych okolicznościach, bardzo, ale to bardzo chciałabym zostać potężną czarodziejką, już tylko ze względu na same kontrakty tego typu. Zniszczyłabym magię związującą te istnienia z takimi nikczemnikami jak Gorst. Za pomocą wszelkich dostępnych mi środków uwolniłabym tyle dziewczyn, ile by się tylko dało, zanim schwytano by mnie i stracono. Ale skoro wiem, że nie mam mocy, by odwrócić magię zaklętą w tych dokumentach, jedyne, co mogę zrobić, to zostawić je tam, gdzie leżą — nawet jeśli wszystko we mnie krzyczy, że powinnam choć spróbować.
Nie możesz ich ocalić.
Zmuszam się więc, aby odejść. Wybieram którąś ze szczególnie zagraconych półek — brak jednego woreczka z monetami powinien tu przejść niezauważony. Szukam wzrokiem magicznych symboli. Nic. Może Gorst powinien mi coś odpalić za lekcję, jak należy strzec dobytku. Biorę do ręki sakiewkę i zaglądam do niej, aby sprawdzić zawartość. Uff, tyle raqonów spokojnie wystarczy na płatność za ten miesiąc. Może nawet zostanie na kolejny.
Gorst ma tego wszystkiego aż tyle… Naprawdę zauważy, jeśli wezmę trochę więcej?
Ponownie przeczesuję wzrokiem półki i ostrożnie wybieram jeszcze dwie sakiewki ukryte za rozrzuconymi w nieładzie stertami klejnotów. Zawsze wiedziałam, że Gorst to nikczemnik, ale z takimi skarbami ludzie z Fairscape mają do czynienia tylko wtedy, gdy robią interesy z elfami. Świadomość tego faktu sprawia, że każdy z tych magicznych kontraktów nabiera nagle nowego znaczenia. Nie dość, że ten nikczemnik może zmuszać ludzi, by wykonywali jego rozkazy, by spędzili całe życie, spłacając dług niemożliwy do spłacenia, to jeszcze — jeśli faktycznie ma jakieś konszachty z wróżkami — szmugluje swoje ofiary do innego królestwa, w którym czeka ich los dożywotnich niewolników. Albo jeszcze gorszy.
Kontrakty leżą ułożone w trzech stosach. Nie mogę zaryzykować ich dotknięcia, ale zmuszam się, by popatrzeć przez chwilę na każdy z nich. Kiedyś nareszcie kupię sobie wolność, a gdy tylko siostra stanie się ode mnie niezależna, wrócę tutaj. Pewnego dnia znajdę na to sposób.
Mój wzrok pada na stertę najbliżej drzwi i nazwisko widniejące na pierwszym kontrakcie od góry. Odczytuję imię oraz termin uiszczenia pełnej zapłaty. Raz. Drugi. Trzeci. Za każdym razem ucisk w klatce piersiowej coraz bardziej się pogłębia. Nie wierzę w stare bóstwa, lecz na widok tego imienia mimo wszystko ślę błagalne modły. Imię nabazgrane przez dziecko — imię z widniejącą obok, przypieczętowaną własną krwią, jutrzejszą datą.
Wtem gdzieś z góry dobiega odgłos kroków — przytłumione dudnienie ciężkich buciorów. Po chwili odzywa się też niski, męski głos. Stojąc w piwnicy, nie jestem w stanie rozszyfrować słów, ale nie muszę ich rozumieć, aby wiedzieć, że czas stąd zwiewać.
Skradzione złoto ciąży mi w torbie; przyciskam ją do boku, żeby nie brzęczała, gdy w pośpiechu opuszczam skarbiec. Podnoszę gwieździka z nadgarstka, na co robaczek natychmiast zaczyna ze mną walczyć, próbując uszczknąć jeszcze trochę krwi.
— Cierpliwości — szepczę, odstawiając go na posadzkę. Gwieździk pełznie przez próg, maleńkim języczkiem zlizując ślady mojej krwi.
Z góry znów dochodzą odgłosy kroków. Po chwili dołączają do nich śmiech i brzęk kieliszków. Gorst nie jest sam, ale jeśli mi się poszczęści, wszyscy na górze okażą się na tyle pijani, że nikt nie zauważy, jak się wymykam.
— Szybciej, pospiesz się! — szepczę do gwieździka. Muszę zamknąć za sobą skarbiec, ale jeśli zostawię ślady krwi, Gorst może się domyślić, że ktoś tu był. Albo, co gorsza, pobierze próbkę i zaniesie ją do maga, a wtedy się wyda, że to ja.
Głosy stają się coraz głośniejsze, a po chwili kroki słychać już na schodach.
Nie mam wyboru. Odrywam gwieździka od krwawej uczty i pospiesznie wsuwam do kieszeni torby.
Na kamienną posadzkę rozbryzguję nieco wody z manierki i zamykam skarbiec.
— Przyniosę następną butelkę! — krzyczy Gorst ze szczytu wiodących do piwnicy schodów. Znam ten jego głos aż za dobrze. Kiedyś sprzątałam w jego burdelu. Jeszcze miesiąc temu myłam mu podłogi i szorowałam toalety, aż próbował mnie zapędzić w kozi róg i zmusić do pracy w całkiem innym charakterze.
Ostatnich dziewięć lat spędziłam, kierując się dwiema zasadami: nie okradam tych, którzy zapewniają mi uczciwą pracę, i nie pracuję dla tych, którzy okradają mnie. Tamtej nocy dopisałam do tej listy jeszcze trzecią: nie pracuję dla tych, którzy szantażem usiłują nakłonić mnie do prostytucji.
Każde szurnięcie ciężkich buciorów coraz bardziej go do mnie przybliża, sama jednak staram się poruszać płynnie i miarowo.
Zatrzaskuję pierwszy zamek. Klik-klik.
Szur-szur.
Drugi zamek. Klik-klik.
Szur-szur.
Trzeci…
— Co, do diabła?!
Klik-klik.
— Te świetliki są do bani — rozlega się gderanie u podnóża schodów.
Oddycham najciszej jak się da i przywieram plecami do ściany w miejscu, w którym mrok jest najgęstszy.
— Creighton, no idziesz ty czy nie? — dobiega z góry kobiecy głos, a wraz z nim pijacki chichot. — No chodźże już, znaleźliśmy tę flaszkę tutaj.
— Dobra, to idę, idę — stęka Creighton, gramoląc się z powrotem. Ja zaś, uważnie licząc jego kroki, przysuwam się dyskretnie bliżej schodów. Facet jest zalany. Być może dziś wieczorem szczęście jest po mojej stronie.
Nasłuchuję uważnie dłuższą chwilę… Odgłosy kroków z wolna słabną i wreszcie w kwaterach służby, znajdujących się nade mną, zapada cisza. Jedyne hałasy dobiegają teraz od frontu. Nie mogę zaryzykować ponownego otwarcia skarbca, aby usunąć resztki śladów krwi. Nie, dziś w nocy nie ma już na to szans.
Bezszelestnie ruszam schodami w górę, tą samą drogą, którą przyszłam.
Dopiero na zewnątrz zauważam, że mam zesztywniałe z napięcia mięśnie. Pod chłodnym nocnym niebem zalewa mnie fala wyczerpania. Nie zamierzam poddać się w tej chwili, ale fakt faktem, w tym tygodniu narzuciłam sobie za ostre tempo i nie dam rady dłużej oszukiwać organizmu.
Muszę się wyspać. Zjeść. A rano może nawet bezmyślnie pogapić się na Sebastiana trenującego na dziedzińcu za posiadłością Madame Vivias. To ostatnie może się okazać nawet lepsze i od jedzenia, i od snu.
Ta myśl działa niczym zastrzyk adrenaliny. Dzięki niej zmuszam się, by dokończyć dzisiejszą misję. Posiadłość Gorsta opuszczam w towarzystwie cieni. Wiodą mnie labiryntem między drzewami i krzewami. Ze światłem księżyca gram w chowanego.
Brama od frontu stoi otwarta na oścież i choć zmęczone mięśnie błagają o skorzystanie z nadarzającej się okazji, ryzyko jest za duże. Wyciągam z torby linę i przerzucam przez mur trochę dalej. Włókna wpijają mi się w spierzchniętą skórę dłoni, a ramiona zdają się krzyczeć z każdym podciągnięciem w górę.
Wreszcie zeskakuję po drugiej stronie i ląduję miękko na kolanach. Siostra mawia, że tym bezurazowym skakaniem z drzew i dachów przypominam kota. Sama myślę o sobie bardziej jak o cieniu — niedostrzeganym przez nikogo, a jednocześnie znacznie bardziej użytecznym, niż ludziom się wydaje.
Od domu dzieli mnie zaledwie dziesięć minut drogi. Prawie uginam się pod ciężarem dzisiejszego łupu. Tak łatwo byłoby po prostu wręczyć Madame Vivias należną płatność, wskoczyć do łóżka i spać przez bitych dwanaście godzin.
Ale tak nie mogę zrobić. Nie po tym, co zobaczyłam na ostatnim stosie kontraktów.
Zamiast w stronę domu ruszam więc uliczką prowadzącą obok butiku, w którym pracuje moja siostra Jas. Za rogiem, między tawerną Gorsta a śmietnikiem, z którego wszystko aż się wysypuje, mijam pospiesznie wejście do bloku „mieszkań socjalnych”. Śmiechu warte. Czteropiętrowy budynek z dwunastoma dwupokojowymi mieszkankami. Kuchnie i łazienki wspólne, po jednej na każdym piętrze. To schronisko — fakt, lepsze od wielu, ale kontrast z olbrzymią posiadłością Gorsta jest tak uderzający, że na tę niesprawiedliwość bierze mnie obrzydzenie.
Drzwi do mieszkania mojej przyjaciółki Nik są uchylone, a ze środka dobiega szloch. Przez wąską szczelinę widzę jej córkę, Fawn, zwiniętą w kłębek pod ścianą. Z ramionami owiniętymi wokół kolan kołysze się lekko w tył i w przód. Ciemną karnację i loki ma po matce. Pewnego razu Nik wyznała mi, że po urodzeniu córki wszystko uległo dla niej diametralnej zmianie — od tamtej pory liczyło się tylko to, żeby być jak najlepszą matką dla Fawn. Nawet jeśli miałoby to oznaczać przekraczanie granic, których przekroczenia w przypadku córki absolutnie by sobie nie życzyła.
Wchodzę do środka; Fawn niemal wpada w popłoch.
— Ćśśś, to tylko ja, kochanie — szepczę, kucając obok. — Gdzie twoja mama?
Fawn unosi głowę, a po policzkach spływają jej łzy. Szloch przybiera na sile; dziewczynka trzęsie się na całym ciele, jakby rozpaczliwie próbowała zachować równowagę na falach niewidzialnego sztormu.
— Skończył mi się czas — mówi, a ja nie muszę nawet pytać, o co chodzi. Wiem. Słyszę kroki i odwracam się; Nik staje tuż za mną, ze skrzyżowanymi ramionami i malującym się na twarzy przerażeniem.
— Zrobiła to, żeby mnie ocalić — odzywa się chrapliwie, jakby dopiero co skończyła płakać i osuszyła łzy czystą siłą woli. — Dostała pieniądze od Gorsta, żeby kupić dla mnie lekarstwo od uzdrowiciela.
— Byłaś o krok od śmierci — przypomina Fawn, gniewnie ocierając łzy, po czym przenosi spojrzenie na mnie. — Nie miałam wyboru.
— Owszem, miałaś. Powinnaś mi powiedzieć. Nie pozwoliłabym ci podpisać tego kontraktu.
Biorę przyjaciółkę za dłoń i ściskam mocno. Desperacja — to ona odbiera możliwość dokonania właściwego wyboru z listy dostępnych opcji. W tym problem. Nik zdaje sobie z tego sprawę równie dobrze, jak wszyscy inni.
— Idę zamiast ciebie, rozumiesz? — mówi do córki, a stanowczość widoczna na jej twarzy łamie mi serce.
— A ze mną co się stanie? — pyta Fawn.
Żałuję, że dorosła już na tyle, by rozumieć, o co chodzi. Nik, ofiarowując się w jej miejsce, skazuje ją na los, którego trudno pozazdrościć. W Fairscape nikt nie chce dodatkowej gęby do wykarmienia. Jedyni ludzie, których stać na dobroczynność, są zbyt chciwi i pazerni, by w ogóle było sens zawracać im głowę.
— Brie, weźmiesz ją do siebie, dobrze? — prosi Nik. — Wiesz, że nie prosiłabym cię o to, gdybym miała jakikolwiek wybór. Weź ją.
Kręcę bezradnie głową. Chciałabym to zrobić, lecz gdyby Madame Vivias odkryła, że Fawn mieszka z nami w tej piwnicznej klitce, konsekwencje byłyby przerażające.
Nie tylko dla nas dwóch, lecz także dla Fawn.
— Na pewno kogoś macie.
— Nikogo innego nie ma i dobrze o tym wiesz — odpowiada Nik bez cienia zgryźliwości w głosie. Słychać tylko rezygnację.
— Ile jest winna?
Nik krzywi się i odwraca wzrok.
— Za dużo.
— Ile. Jest. Winna.
— Osiem tysięcy raqonów.
Wysokość kwoty sprawia, że aż się wzdrygam. Tyle wynoszą opłaty dla Madame Vivias za dwa miesiące, łącznie ze wszystkimi jej „karami”. Nie wiem, ile dokładnie udało mi się buchnąć ze skarbca Gorsta, ale istnieje spora szansa, że to, co mam w torbie, wystarczy na pokrycie należności.
Fawn patrzy na mnie tymi swoimi olbrzymimi oczami, od których wziął się jej przydomek, Sarenka. Wzrokiem błaga o ratunek. Brak pomocy z mojej strony oznaczać będzie koniec życia Nik, a może też jej córki. W najlepszym przypadku Fawn skończy jako służka bogatej szlachcianki. W najgorszym? O najgorszym nie chcę nawet myśleć.
Nik pragnęła dla córki czegoś więcej. Szansy, by się jakoś wybić, szansy na lepszy los. Jeżeli ja nie ureguluję najbliższej płatności należnej Madame V, naszej sytuacji to nie zmieni. W długach i tak siedzimy aż po uszy. Nasze życie jest zbyt mocno splątane z wiedźmą, na której łasce znalazłyśmy się po śmierci wujka Devlina. Mnie i Jas dzisiejsza zdobycz nie ocali, ale Fawn i Nik — owszem.
Sięgam więc do torby i wyciągam dwie sakiewki.
— Proszę.
Oczy Nik omal nie wychodzą z orbit.
— Skąd to wzięłaś?
— Nieważne, bierz.
Nik z wytrzeszczonymi oczami i szczęką w okolicach podłogi zagląda do środka i z niedowierzaniem potrząsa głową.
— Brie, nie możesz tego zrobić.
— Mogę i właśnie robię.
Nik przez dłuższą chwilę wpatruje się we mnie, a w jej oczach rozgrywa się walka między strachem o mnie a czystą desperacją. Wreszcie łapie mnie w objęcia i mocno przytula.
— Odwdzięczę ci się. Kiedyś w jakiś sposób ci się za to odwdzięczę. Przysięgam.
— Nie jesteś mi nic winna — zapewniam i wyślizguję się z jej uścisku. Marzę już tylko o tym, żeby wrócić do domu i doprowadzić się do ładu. Rozpaczliwie potrzebuję snu. — Gdybyś mogła, dla mnie i Jas zrobiłabyś to samo.
Oczy Nik wypełniają się łzami. Patrzę, jak jedna spływa wolno po policzku, rozmazując makijaż. Ale gdy wzrok przyjaciółki pada na moją zakrwawioną rękę, wdzięczność natychmiast zastępuje troska.
— Co się stało?
Zaciskam pięść, aby ukryć poharataną dłoń.
— Nic takiego, zwykłe skaleczenie.
— Zwykłe skaleczenie, co? Tylko patrzeć, aż wda się infekcja.
Skinieniem głowy wskazuje na sypialnię.
— Chodź, opatrzę cię.
Wiedząc, że nie ma co się szarpać, idę za nią do maleńkiego pokoiku — stoją w nim rozklekotana komoda i łóżko, na którym śpi z córką. Siadam na jego brzegu i patrzę, jak Nik najpierw starannie zamyka drzwi, a potem zaczyna znosić wszystko, co potrzebne.
Kuca przede mną i rozprowadza maść po ranie.
— Skaleczyłaś się, zdobywając te pieniądze. — To stwierdzenie, nie pytanie. Nawet się nie trudzę, żeby skłamać. — Wszystko w porządku? — pyta z troską.
Staram się siedzieć prosto, gdy maść wnika w skórę. Swędzi w miejscu, w którym ściąga poszarpaną ranę.
— Tak. Muszę po prostu coś zjeść i się zdrzemnąć.
Momentalnie ląduje na mnie sceptyczne spojrzenie ciemnych oczu.
— Zdrzemnąć? Brie, jesteś tak wyczerpana, że wątpię, czy cokolwiek z wyjątkiem śpiączki przywróci ci siły.
Śmieję się — a w każdym razie próbuję. Dźwięk, który wydobywa się z moich ust, przypomina raczej żałosne miauczenie. Jestem tak potwornie, potwornie zmęczona.
— Znów zbliża się termin płatności ciotce, co? — zgaduje Nik.
— Jutro.
Czuję, jak na samą myśl w gardle rośnie mi gula. Chociaż mam dopiero siedemnaście lat, jestem związana magicznym kontraktem. Zważywszy na tempo, w jakim się wydłuża, nie wypłacę się z niego Madame Vivias do końca życia. Niewolniczy kontrakt podpisałyśmy z siostrą dziewięć lat temu, po tym, gdy wujek Devlin zmarł, a mama nas zostawiła. Płatności, których Madame V oczekiwała w tamtym czasie, wydawały się rozsądne — bijąc na głowę niepewny los, jaki czekałby sieroty — ale jako małe dziewczynki nie rozumiałyśmy takich zawiłości jak procent składany czy podstępna pułapka, jaką stanowiły te jej kary. Podobnie jak i Fawn nie w pełni zdawała sobie sprawę z tego, jaki kontrakt podpisała z Gorstem.
— I przez nas — mówi Nik, sięgając po gazę — znów ci nie wystarczy.
— Warto było to zrobić — zapewniam ją szeptem.
Nik zamyka oczy.
— Co za popieprzony świat. — Fawn nie ma szans usłyszeć naszej rozmowy, jeśli nie podsłuchuje tuż pod drzwiami, lecz Nik i tak ścisza głos. — Mam znajomego, który mógłby załatwić ci pracę.
Marszczę brwi.
— W jakim charakterze? — Nie ma takiej pracy, w której mogłabym zarobić tyle, ile nam potrzeba. Po prostu nie ma. Z wyjątkiem… — Gdybym miała pójść na taki układ, równie dobrze mogłabym pracować dla Creightona Gorsta — stwierdzam ponuro.
— Creighton zabrałby ci połowę zarobku. — Nik ujmuje mnie za dłoń, smutno się przy tym uśmiechając. — Są fae skłonni płacić ekstra za towarzystwo pięknej przedstawicielki rodzaju ludzkiego, a jeszcze więcej, jeśli zgodzi się zostać dla nich na wyłączność. Mówimy o kwotach znacznie większych niż to, co mógłby ci zaoferować Creighton.
— Fae? — Kręcę głową. Już szybciej zgodzę się na tych obłapywaczy Creightona, niż oddam w ręce fae.
Mój lud wierzył niegdyś, że fae są naszymi opiekunami. Zanim podzielili niebo i otworzyli portale, odwiedzali nas o zmierzchu w swych duchowych formach — jako cienie lub niewyraźne kształty między drzewami, wyglądające na coś żyjącego.
Mój lud zwał je aniołami. Ludzie modlili się do nich, na klęczkach prosząc je o opiekę. Błagając, by przybyły, by czuwały nad chorymi dziećmi. Kiedy jednak portale się otworzyły i „anioły” zjawiły się na ziemi, okazało się, że z ochrony nici.
Fae bowiem bynajmniej nie są aniołami. O nie, to demony, które przybyły, aby nas wykorzystywać. Aby wykradać dzieci i zrobić z nas niewolników i stado hodowlane. Podstępem zmusiły tysiące śmiertelników, aby poświęcili życie, walcząc w ich wojnach.
Dopiero gdy Magiczna Siódemka Elory — siedmiu najpotężniejszych magów naszego świata — połączyła siły, udało nam się zabezpieczyć przed nimi portale. Teraz mogą przejąć ludzkie życie wyłącznie w przypadku, gdy zostało uczciwie kupione lub dobrowolnie darowane. Miało to stanowić pewien rodzaj magicznego zabezpieczenia, które jednak sprytni fae szybko nauczyli się obchodzić na setki sposobów. W praktyce chroni więc tylko bogatych i tych, którzy mają władzę.
„Lepsze to niż nic”, powtarzają zwolennicy Magicznej Siódemki. „Zawsze to jakiś początek”. Albo jeszcze gorzej: „Jeśli nie chcesz, żeby cię sprzedano fae, nie zaciągaj niespłacalnych długów”.
— Ale czemu w ogóle płacą, skoro mogą po prostu nałożyć na kobietę czar, żeby dostać wszystko, czego zechcą? — pytam przyjaciółkę.
— Ciszej! — upomina mnie Nik, wykręcając szyję, żeby się upewnić, czy drzwi za nią nadal są zamknięte. — Nie wszystko, co o nich słyszysz, jest prawdą. A mój znajomy naprawdę może…
— Nie ma mowy — oponuję twardo. — Znajdę inny sposób.
Jeśli jest coś, czego jestem absolutnie pewna, to fakt, że nigdy nie zaufam fae.
— Martwię się o ciebie — mówi Nik. — Jedyną siłą, jaką mamy na tym świecie, jest nasza autonomia. Nie pozwól nikomu zapędzić się w kozi róg. Nie pozwól, aby to desperacja podejmowała decyzje za ciebie.
Tak jak się to stało w przypadku Fawn.
— Dobrze — obiecuję, co brzmi płytko, jakby mój głos z góry wiedział, że to kłamstwo. Pracuję przecież bez wytchnienia i kradnę na tyle dużo, na ile tylko może ujść mi płazem, a i tak kompletnie nie wyrabiam.
Nawet gdybym nie miała nic przeciwko handlowaniu własnym ciałem — a tak nie jest — nie chcę mieć do czynienia z fae. Nie obchodzi mnie, ile pieniędzy mogą mi zaproponować. W życiu są ważniejsze rzeczy niż pieniądze. A nawet ważniejsze niż wolność i swoboda. Jak na przykład opieka nad dwiema małymi dziewczynkami. Opieka, a nie porzucenie ich na rzecz kochanka fae.
— Abriello, słyszę, że to ty — woła śpiewnie Madame Vivias dokładnie w tej samej chwili, w której moja dłoń pada na klamkę drzwi prowadzących do piwnicy.
Mocno zaciskam oczy. Trzeba było wejść przez drzwi piwniczne. Jest już po północy, a ja nie mam ani grama siły na jakiekolwiek zadanie, jakie ciotka mi niechybnie zleci. Spuszczając głowę, odwracam się do niej i kłaniam jak należy.
— Dobry wieczór, ciociu V.
— Dobry wieczór. Jutro pełnia — przypomina.
— Tak, ciociu.
— Masz pieniądze? — pyta, biorąc się pod boki.
Zerkam na jej upierścienioną dłoń. Każdy z tych pierścieni spokojnie wystarczyłby na uiszczenie należności za ten miesiąc. Nie podnoszę głowy. Nie zamierzam dać jej satysfakcji z dostrzeżenia w moich oczach strachu.
— Jutro będę miała.
Madame V milczy tak długo, że w końcu ośmielam się podnieść wzrok. Ciotka patrzy na mnie groźnie i poprawia grube sznury lśniących klejnotów zdobiące szyję.
— Skoro nie masz dzisiaj, to jakie są szanse, że będziesz miała jutro?
Niezbyt duże. Ale dopóki termin oficjalnie nie upłynął, nie zamierzam przyznać tego na głos. Za każdym razem, gdy nie mamy tyle, ile trzeba, kontrakt się wydłuża, a należność rośnie. Błędne koło, z którego nie sposób się wyrwać.
— Zapłacę jutro — powtarzam.
— Abriello! — Ze szczytu schodów dobiega tymczasem piskliwy głos mojej kuzynki Cassii. Siłą woli powstrzymuję się przed wzdrygnięciem. — Trzeba mi wyprać sukienki!
— Masz w pokoju czyste kreacje, uprasowałam je dziś rano.
— Żadna z nich się nie nadaje. Nie mam nic odpowiedniego na jutrzejszą kolację!
— Trzeba sprzątnąć u mnie w pokoju — woła w międzyczasie jej siostrunia Stella, bo przecież uchowajcie bogowie, żebym poświęciła jednej więcej uwagi niż drugiej. — Ostatnim razem tylko wpadła i wypadła — skarży się matce — i już się zaczyna robić brudno.
Madame V marszczy czoło i odwraca się do mnie na pięcie.
— Słyszałaś je, dziewucho. Bierz się do roboty.
Sen będzie musiał poczekać jeszcze parę godzin. Prostuję się i ruszam do kuzynek.ROZDZIAŁ DRUGI
GDY TYLKO WCHODZĘ DO NASZEJ SYPIALNI, Jas rzuca się na mnie już od progu.
— Brie! Nareszcie jesteś!
Nasz pokój niewiele różni się od schowka, tyle że w środku stoi łóżko. Na początku, kiedy tylko Madame V nas tu przeniosła, ściany z pustaków budziły we mnie klaustrofobię, ale z czasem jakoś się tu urządziłyśmy. Nad łóżkiem wisi jeden z ręcznie wykonanych gobelinów Jas, a na chwiejącej się komodzie stoi kolekcja naszych osobistych skarbów: niecodzienne kamienie i błyszczące skrawki tkanin, które mają wartość tylko dla nas.
Mocno przytulam siostrę, napawając się bijącym od niej świeżym zapachem lnu. Może i jest zaledwie trzy lata młodsza ode mnie, ale w pewnym sensie zawsze będzie tą samą kruszynką, którą wyniosłam na rękach z płonącego domu.
Jas robi krok w tył i uśmiecha się szeroko. Jej brązowe oczy lśnią, a gładkie kasztanowe włosy ma związane w kucyk na czubku głowy. Różnimy się od siebie jak ogień i woda. Jas — uosobienie subtelnej urody, odzwierciedlającej radosny charakter. Ja — uparta, nieprzejednana i o twardych rysach, z włosami o barwie płonącego ognia, tak jak wściekłość, jaką w sobie noszę.
— Słyszałam cię na górze. Przybiegłabym ci pomóc, ale szyję właśnie nowe stroje dla Stelli i Cassii — wyjaśnia siostra i skinieniem głowy wskazuje na suknie wiszące w kącie na wieszaku.
— A co jest nie tak z pozostałymi osiemdziesięcioma, które mają w szafach?
— „Ależ one się nadają!” — przedrzeźnia Jas, idealnie naśladując jazgotliwy falset kuzynek.
Chociaż wydawało mi się, że jestem za bardzo wycieńczona, by się śmiać, nie mogę się powstrzymać. Bez względu na wszystkie poniesione dzisiaj straty, bez względu na nowe kary, jakie Madame dołoży jutro za nieuregulowanie kolejnej płatności, cieszę się, że jestem w domu, z Jas, która swoją drogą coś strasznie ćwierka jak na tak późną porę. Mrużę oczy.
— A ciebie co tak podjarało, co?
— To ty nic nie słyszałaś? — O Jas można powiedzieć wiele, ale nie to, że ma pokerową twarz. Szeroki uśmiech zdradza, że ma ekscytujące wieści.
Cały dzień spędziłam w pracy. Nie licząc krótkiej wieczornej wizyty u Nik i Fawn, nie zamieniłam ani słowa z żywą duszą. Mocodawcy, dla których pracuję, wychodzą z założenia, że służba powinna być niewidzialna i niesłyszalna.
— Czego nie słyszałam?
Jas aż podskakuje.
— Jutro królowa Arya otworzy bramę do Dworu Słońca i zapewni ludziom po naszej stronie bezpieczną przeprawę do Faerie na uroczystości w jej pałacu.
— A z jakiej to okazji?
— Chce znaleźć dla syna narzeczoną z rasy ludzkiej.
Chrząkam z obrzydzeniem.
— No jasne, że chce kogoś od nas.
Fae są świetni w wielu rzeczach, ale akurat rozmnażanie do nich nie należy. A bez potomstwa linie wymierają — zwłaszcza że tak wielu nieśmiertelnych zginęło w Wielkiej Wojnie Fae. I krzyżyk na drogę.
— Czyli ty naprawdę o niczym nie słyszałaś! — ekscytuje się Jas. — Dziewczyny w pracy gadały o tym cały dzień. Bal w Faerie! Jesteśmy totalnie zawalone pilnymi zamówieniami na nowe kreacje.
— Będziesz musiała mi przypomnieć, żebym trzymała się z dala od portali.
Cyniczna uwaga wywołuje u Jas chichot.
— Brie! Ale tu chodzi o Świetlisty Dwór. To dobrzy fae! Istoty światła i radości!
— Nie wiesz tego — rzucam krótko. — Nie wiesz, czy są dobrzy.
Uśmiech siostry gaśnie. Ale ze mnie wiedźma.
Ostatnie, o czym teraz marzę, to awantura.
— Przepraszam, Jas, jestem po prostu zmęczona. Tak straszliwie zmęczona.
— Spójrz na swoje ręce. — Jas przesuwa kciukiem po moich popękanych kostkach. Poraniona skóra piecze od środków odkażających. — Czy ty naprawdę chcesz tkwić w tej piwnicy do końca życia?
— Jas, te z dziewczyn, które tam pójdą, ewidentnie pragną śmierci. Zdajesz sobie z tego sprawę równie dobrze co ja: nie ma dobrych fae. Istnieją tylko stopnie zła i okrucieństwa.
— Wobec tego nie różnią się zanadto od ludzi — odpowiada siostra i puszcza moją dłoń. — Słyszałam twoją rozmowę z Madame V. Wiem, że zbliża się termin następnej opłaty i pomimo wszystkich twoich starań, żeby utrzymywać mnie w nieświadomości…
— Nie chcę, żebyś się martwiła.
Bo tak jest naprawdę: jedyne, czego pragnę, to chronić moją siostrzyczkę, z całym tym jej optymizmem i radością. Jas kocha mnie nawet wtedy, kiedy staję się nienawistną, zrzędzącą jędzą. Czasem mam wątpliwości, czy w ogóle na nią zasługuję.
— Znam treść kontraktu tak samo dobrze jak ty. Madame nalicza jedną karę po drugiej. O ile nie nastąpi jakiś cud, w życiu się nie wyplączemy z tego kołowrotka.
— I tym cudem, na który tak liczysz, mają być dobroczynni fae? Większe szanse będziemy mieć, próbując szczęścia w kartach w podziemiu hazardowym.
Jas odwraca się w stronę lawendowej sukienki i wygładza tkaninę wokół głębokiego dekoltu.
— Jedna z dziewczyn, z którymi pracuję, ma kuzynkę, której przyjaciółka zakochała się w arystokracie fae ze świetlistego rodu. Wpada czasem do rodziny z wizytą. Jest szczęśliwa.
— To zawsze przyjaciółka przyjaciółki, nie zauważyłaś? — Tym razem staram się powstrzymać od uszczypliwości w głosie. — Jakoś nigdy nie słychać opowieści z pierwszej ręki o kimś, komu się rzekomo poszczęściło z tymi „dobrymi fae”.
Jas odwraca wzrok od sukienki i patrzy na mnie spod ściągniętych brwi.
— Dobrych fae jest więcej niż złych. Tak samo jak w przypadku ludzi.
Cóż, co do tego też nie byłabym tak do końca przekonana.
— No dobrze, ale nawet jeśli, to od razu bal? Wymyślne suknie, wdzianka, szyk i elegancja? Pomijając już te wszystkie bzdury związane z fae jako takimi, mam spróbować zrobić wrażenie na jakimś nadętym księciu? Może weź mnie od razu powieś za paznokcie u stóp, co?
Jas wywraca oczami i siada na brzegu łóżka.
— Ty nie musisz iść, ale ja bym chciała.
Upór w jej głosie mi nie umyka. Jas pójdzie na ten bal, czy mi się to podoba, czy nie. W maleńkiej sypialni nie muszę zrobić więcej niż pół kroku, żeby też znaleźć się na łóżku. Padam na plecy i wbijam wzrok w sufit.
— Nie podoba mi się to, Jas, serio.
— O, tak myślałem, że może jeszcze jesteście na nogach.
Jas i ja podrywamy się raptownie, a widok postawnej sylwetki stojącego w drzwiach Sebastiana uwalnia niewielką dawkę adrenaliny, jaka mi jeszcze pozostała. Puls przyspiesza, krew staje się gorętsza, a głęboka tęsknota sprawia, że żołądek skręca mi się w supeł. Sebastian to tylko przyjaciel, w życiu nie zobaczyłby we mnie czegoś więcej, lecz bez względu na to, ile razy powtarzam to własnemu sercu, ono ewidentnie nie chce słuchać.
Sebastian pochyla głowę, wchodzi do środka i opierając się o framugę, oczami o barwie morskiej zieleni bada otoczenie, jakby nie był tu już setki razy wcześniej. Madame V przeniosła nas do piwnicy niedługo po śmierci wuja Devlina, twierdząc, że w ten sposób będziemy miały więcej prywatności. Ale obie z Jas już wtedy wiedziałyśmy, że zimny, ciemny pokój z betonowymi ścianami, bez okien i o metrażu pozwalającym na niewiele więcej niż wstawienie podwójnego łóżka i komody, miał nam pokazać, gdzie nasze miejsce.
Niski sufit nie stanowi problemu dla żadnej z nas. Sebastian jednak, wysoki na ponad sześć stóp, uderzył się nie raz i nie dwa. Na szczęście nie powstrzymuje go to przed odwiedzinami. Odkąd dwa lata temu rozpoczął praktykę u sąsiadującego z ciotką V maga Trifena, raz po raz ukradkiem nas odwiedza. To on otwiera nam drzwi i przemyca wodę oraz jedzenie, kiedy kuzynki bierze na okrutność i zamykają nas na klucz.
— Wciąż na nogach. — Pomimo nagłego przypływu energii, jaki poczułam na jego widok, nie mogę się powstrzymać od ziewnięcia. — Ale już niedługo.
— Co ci się nie podoba? — pyta Sebastian, marszcząc brwi. — O czym rozmawiałyście, jak wszedłem?
— Jas chce zostać narzeczoną księcia fae — odpowiadam, przesuwając się na łóżku, żeby też mógł usiąść.
Policzki siostry barwi szkarłat.
— Dzięki, Brie. Wielkie dzięki — cedzi.
Sebastian siada między mną a Jas, po czym kopniakiem zamyka drzwi. Mruczy pod nosem jakieś zaklęcie i pstryka palcami. Na twarzy wykwita mu uśmiech pełen samozadowolenia, gdy zasuwa po naszej stronie wpada na swoje miejsce. Czarodziejska popisówa.
Kuzynki miały używanie z powodu sympatii, jaką Sebastian darzy mnie i Jas. Gdy przyłapały go u nas po raz pierwszy, szantażowały nas przez kilka miesięcy. Wiem, że są rozgoryczone, bo Sebastian, skromny uczeń maga, nie traci czasu, żeby bodaj zaszczycić je spojrzeniem. Braki w złocie i koneksjach rodzinnych nadrabia wyglądem. Wysoki, barczysty, o lśniących białych włosach, które spina na wysokości karku, i o oczach wyglądających jak szalejące morze, jest najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam.
Obiektywnie rzecz ujmując, oczywiście.
Za dwa dni wyrusza, aby odbyć kolejną część praktyki czarodziejskiej, a ja już nie będę mogła wyczekiwać tych jego późnowieczornych odwiedzin. Po siostrze to właśnie one stanowią drugi z najjaśniejszych punktów w moim życiu. Co prawda Sebastian wyjeżdżał na takie wypady już wcześniej, ale tym razem nie będzie go przez kilka dobrych miesięcy. Ta myśl napawa mnie lękiem.
— Wcale nie chcę zostać żadną narzeczoną! — zapiera się Jas, sprowadzając moje myśli z powrotem na przedmiot bieżącej dyskusji. — Ja tylko… — Kręci bezradnie głową. — Nie o to mi chodzi.
Unoszę brew.
— Czyżby? A więc po co chcesz tam iść? — Kiedy Jas wbija wzrok we własne dłonie, odpowiedź na to pytanie uderza mnie tak mocno, że gwałtownie wypuszczam powietrze z płuc. — Masz nadzieję, że natkniesz się na mamę.
— Jeśli te wszystkie historie, jakie nam opowiedziała, są prawdziwe, i fae, którego poślubiła, pochodzi z wysokiego rodu, zapewne pojawią się na balu.
— No okej, Jas, ale nawet jak się pojawią, to co potem? Sądzisz, że gdy nas zobaczy, to nagle zmieni zdanie i zapragnie być inną matką? Ona nas zostawiła.
— Wiedziała, że w Faerie nie byłoby dla nas bezpiecznie.
Posyłam jej ostre spojrzenie. Jas unosi ręce w obronnym geście.
— Stanęła w obliczu okropnego wyboru i nie mówię, że postąpiła słusznie. Nie twierdzę nawet, że nie jest egoistką. Mówię po prostu, że to nasza mama, i gdyby tylko wiedziała, jak żyjemy, gdyby wiedziała o kontrakcie z Madame V… — Jas znów kręci bezradnie głową. — Sama nie wiem. Może nie ma forsy. Może ten arystokrata, który podobno tak ją kocha, też nie ma ani forsy, ani ziemi, ani niczego, co mogłoby nam pomóc. Ale a nuż coś ma. A mama być może żyje w przekonaniu, że jesteśmy szczęśliwe, zadbane i niczego nam nie brakuje.
Żołądek skręca mi się w supeł. Nie mam pojęcia, jakim cudem Jas wciąż ma w sobie takie pokłady nadziei, choć wszystko, co nas do tej pory w życiu spotkało, już dawno powinno ją ich pozbawić.
— Gdyby faktycznie jej na tym zależało, nie sądzisz, że w ciągu ostatnich dziewięciu lat sprawdziłaby, jak się mamy?
Jas przełyka głośno ślinę.
— Więc zagramy poczuciem winy. Nawet jeśli jej nie obchodzimy, może przynajmniej poczuje się zobowiązana, by nam pomóc. Musimy spróbować. Nie możemy tak dalej żyć. — Bierze mnie za drugą rękę i wpatruje się ponuro w bandaż. — Ty nie możesz tak dalej żyć.
Gryzę się w język, by nie zaoponować. Co do jednego siostra ma rację — coś się musi zmienić. Ale ja naprawdę nie jestem jedną z tych, które szukałyby pomocy u fae. Odwracam się do Sebastiana.
— A ty co tak nagle zamilkłeś?
Sebastian wstaje i zaczyna się przechadzać po niespełna metrowej przestrzeni oddzielającej łóżko od drzwi. Gdyby jego twarz nie była poorana zmarszczkami ze zmartwienia, wyglądałoby to niemalże komicznie.
— To niebezpieczne — stwierdza krótko.
Jas wyrzuca ręce w powietrze.
— Przecież tam będą tysiące osób z naszego świata! Dziewczyny gotowe umrzeć za samą szansę poślubienia księcia fae.
— Gotowe umrzeć, świetnie powiedziane — mamroczę pod nosem. Ale Jas ma rację. Chociaż część dziewczyn będzie szydzić z tych, które wybierają się na bal, co najmniej dwa razy tyle wystroi się w najlepsze ciuchy i ustawi w kolejce z nadzieją na zostanie księżniczką fae.
— Złota królowa jest potężna — mówi Sebastian, zakładając ręce za głowę w ten tak typowy dla siebie sposób, gdy się nad czymś głęboko zastanawia. — Przy pomocy magii zapewni ochronę śmiertelnikom przebywającym w pałacu, ale nie podoba mi się wizja, w której wędrujecie we dwie po całym Faerie, poszukując matki. Zbyt wiele stworzeń tylko czyha, by porwać takie istoty przy pierwszej nadarzającej się okazji i zaspokoić nikczemne pragnienia.
Chichoczę, patrząc w sufit, a po chwili przewracam się na bok, żeby spojrzeć na Jas.
— Pamiętasz, jak Cassia zakradła się kiedyś na uroczystość przesilenia u złotej królowej i goblin buchnął jej wszystkie włosy?
Jas wybucha serdecznym śmiechem.
— Och, bogowie, ależ koszmarnie wyglądała z tą łysiną! A te peruki, które V jej kupowała, kiedy włosy odrastały…
— Okropne — zgadzam się.
Nawet jeśli mówienie w ten sposób o kuzynkach czyni mnie płytką i złośliwą, to mam to gdzieś. Zamieniły nasze życie w piekło, gdy tylko matka oddała nas wujowi Devlinowi pod opiekę. To dwie okrutnice, które każdemu życzą wszystkiego najgorszego. Trudno się nie cieszyć, gdy od czasu do czasu coś złego spotyka kogoś takiego jak one.
— Mówię o stworzeniach znacznie gorszych od goblinów — wzdycha Sebastian.
Wie, że tych się nie boimy. Gobliny są posłańcami między Faerie a naszym światem; to jedyne stworzenia, którym wolno między nimi swobodnie podróżować. Przywykłyśmy do nich. Nawet Madame Vivias ma jednego — mieszka na piętrze pod schodami. Chciwa kreatura, która żąda okupu za wyjawienie jakiegoś sekretu i ma tak imponującą kolekcję ludzkich włosów, że człowieka aż przechodzą ciarki.
— Wiem — przytakuję mu, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ma rację co do stworzeń zamieszkujących w Faerie; roi się tam od złych fae, dzikich bestii i potworów, których istnienia nigdy sobie z Jas nawet nie wyobrażałyśmy. Oba światy są od siebie oddzielone nie bez powodu — i być może nie bez powodu mama zostawiła nas po tej stronie.
Po chwili Sebastian dodaje nieco ciszej:
— Gdyby dorwały was fae z Cienistego Dworu…
— „Ze srebrnymi oczętami się nie targujemy ani nie bratamy” — śpiewamy z Jas unisono.
Bo owszem — fae cieni są na tyle niebezpieczne, że dzieci uczą się o nich piosenek.
— Myślę, że powinnyśmy zaryzykować — mówi Jas. — Wiem, że to niebezpieczne, ale jeszcze niebezpieczniejszym byłoby pokładanie ślepej wiary w ochronie zapewnianej przez królową. Pójdę tam, mając oczy przez cały czas szeroko otwarte, i znajdę mamę.
— Naprawdę sądzisz, że uda ci się ją wypatrzeć w tym dzikim tłumie, jaki się tam zjawi? — pytam z powątpiewaniem w głosie.
— To nadal poszukiwania zawężone do jednego pałacu, a nie całej krainy. — Wzrusza ramionami. — A nawet jeśli nie znajdziemy mamy, pomyśl tylko, na jakie skarby możemy się tam natknąć.
Wiele z tego, co wiem o Faerie, pochodzi z bajek na dobranoc, które mama opowiadała nam przed snem.
Pewnego razu złota księżniczka fae zakochała się w królu cieni. Ich królestwa jednak od stuleci znajdowały się w stanie wojny, a rodzice księżniczki byli zapamiętałymi wrogami mrocznego króla i jego królestwa…
Reszta mojej wiedzy pochodzi z legend, które znają wszyscy — mieszaniny przesądów i okruchów prawdy, przekazywanych wśród ludzi z pokolenia na pokolenie. Jednym z takich okruchów jest opowieść o królowej Świetlistego Dworu i gromadzonych przez nią klejnotach.
— Jesteś szalona, jeśli sądzisz, że jej strażnicy pozwolą ci się choćby na krok zbliżyć do tych skarbów — mówi Sebastian, dostrzegając podstępny uśmieszek malujący się na mojej twarzy.
— Pozwolić — owszem, nie pozwolą — stwierdza z namysłem Jas, mierząc mnie uważnie wzrokiem. — Znam tylko jedną osobę, która byłaby zdolna przeszukać to miejsce niezauważona.
Sebastian z powątpiewaniem kręci głową.
— To niemożliwe.
Uśmiecham się do niego.
— Ale jaką frajdą byłoby spróbować.
Sebastian z dezaprobatą unosi brew i odwraca się do Jas.
— No i widzisz, co żeś najlepszego narobiła?
— Ale Jas ma rację — popieram siostrę. — Rzeczywiście potrafiłabym to zrobić.
A jeśli dreszczyk emocji, który czuję na myśl o buchnięciu królewskich skarbów fae, napawa mnie większą satysfakcją niż perspektywa odnalezienia matki, to co z tego?
— W dalszym ciągu jest coś, o czym obie zdajecie się zapominać. — Sebastian osuwa się po ścianie i siada na podłodze. Opiera łokcie na kolanach i patrzy to na mnie, to na Jas.
— Co takiego? — pyta siostra z irytacją.
Sebastian napotyka mój wzrok. W jego niewzruszonym spojrzeniu dostrzegam troskę.
Biorę Jas za rękę i ściskam lekko.
— Sebastianowi chodzi o to, że być może mama nie żyje. Niewykluczone, że to dlatego nigdy nie wróciła.
Jas zbywa tę uwagę wzruszeniem ramion.
— Na taki stan rzeczy zawsze można mieć nadzieję. Byłby to jedyny usprawiedliwiony powód, dlaczego po nas nie wróciła. — Jas mówi to tak lekko, że gdybym jej nie znała, dałabym się nabrać. Ale znam ją lepiej niż ktokolwiek inny i wiem, że wcale nie życzy sobie, aby taka była prawda. Nie, wolałaby raczej wybaczyć kobiecie, której nie było przy nas przez najbardziej kształtujące lata w naszym życiu, niż zaakceptować fakt, że już jej więcej nie zobaczy.
Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie żywię żadnych nadziei. Nigdy. Nadzieja uzależnia i człowiek zaczyna na niej polegać. Tak że nie — nie będę liczyć na oparcie, nie w tym okrutnym świecie.
— Byłoby dobrze poznać prawdę — przyznaję. — Ale w dalszym ciągu nie uważam, aby podróż do Faerie leżała w naszym najlepszym interesie. W końcu jesteśmy śmiertelniczkami. Nawet matka, mimo tego całego romantyzowania fae, ostrzegała, że ich świat jest dla nas niebezpieczny.
Jas przygryza wargę; rozbiegane oczy błyszczą jak świetliki.
— Ale może…
— W tej chwili nie mogę podjąć żadnej wiążącej decyzji.
Zbyt długo odwlekałam sen i wyczerpanie spowija mnie niczym ciężki koc. Ziewając, wyciągam ręce wysoko ponad głowę i zwijam się na łóżku w kulkę.
— Niech ktoś zgasi świece. Albo i nie. Mam to gdzieś. Ja śpię.
— Abriello! Jasalyn! — dobiega z góry głos Cassii. — W moim pokoju jest robal!
— Ja się tym zajmę — mówi Jas, ściskając mnie za ramię. — Śpij już, Brie.
— Dzięki — mamroczę, nie otwierając oczu. Ledwo rejestruję jej wyjście, kroki po schodach, a później delikatne dmuchnięcie. Świece gasną.
— Dobranoc, Brie — słyszę łagodny głos Sebastiana.
— Dobranoc — mamroczę już na wpół przez sen.
Wtem czuję na czole dotyk Sebastiana. Chwilę później gładzi mnie po włosach i leciutko muska wargami ucho, łaskocząc odrobinkę.
— Nie idźcie na ten bal — prosi.
Uśmiecham się. To takie słodkie, że się o nas martwi.
— Nie bój się, nie chcę mieć z tym miejscem nic wspólnego.
I wtedy czuję na skórze pocałunek. Na ułamek sekundy usta Sebastiana przywierają do mojego czoła.
Gdy otwieram oczy, widzę już tylko zarys kurczącej się sylwetki, zmierzającej ku wyjściu z piwnicy.
Senność opuszcza mnie w jednej chwili.
Ciąg dalszy w wersji pełnej