- W empik go
Naszyjnik z jarzębiny - ebook
Naszyjnik z jarzębiny - ebook
Kiedy Julian pojawia się u Bereniki, aby odebrać leczniczą nalewkę dla swojej matki, nie spodziewa się, że ta kobieta odmieni jego życie. Świat magicznych ziół, duchów i przesądów jest zupełnie obcy stąpającemu mocno po ziemi patomorfologowi. Jednak w wyniku niespodziewanych zbiegów okoliczności ścieżki tych dwojga co chwilę się krzyżują. W końcu Berenika zaprasza mężczyznę do domu i opowiada mu o swojej rodzinie – silnych kobietach i chłodnej matce, znanej neurochirurg. Dzięki starym zapiskom nieżyjących już przodków Bereniki wspólnie udają się w niezwykłą podróż do przeszłości, odkrywając nieznane dotąd prawdy i budując coraz bliższą relację. Któregoś dnia kobieta znajduje stary, tajemniczy naszyjnik po babci, za którym kryje się pewna niezwykła historia…
Jakie tajemnice skrywają rodziny Juliana i Bereniki?
Czy mimo przeciwności losu uda im się zbudować wspólną przyszłość?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8274-187-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę pod kocem w listki, obok na posłaniu pochrapują pies i kot, spleceni jak precel, a deszcz bije o szyby. Jesień powoli dobiega końca – druga od śmierci mamy, pierwsza od poznania Juliana, który od początku wydawał mi się nie na miejscu, niepasujący do tego surowego świata Śląska. Aż trudno uwierzyć, że tyle się wydarzyło, tyle zmieniło. Dom przy ulicy Maków zapełnił się życiem, choć miał zostać sprzedany, jedno życie zostało uratowane, inne stracone – taka kolej rzeczy. Opowiem wam, co się wydarzyło i co ma z tym wspólnego naszyjnik z jarzębiny…1
Jesień w Mysłowicach zawsze rozpoczynała się wraz z pierwszymi dymami z kominów na ulicy Prusa. Nawet jeśli trwało jeszcze kalendarzowe lato, gdy wieczory robiły się chłodniejsze, pan Madejski zaczynał palić w piecu. Jego żona, od lat chora na płuca, potrzebowała ciepła – tak przynajmniej głosiły przesądy. Często, kiedy przynosiłam im nalewkę z miodunki plamistej, która doskonale działa na drogi oddechowe, widziałam zarys jej sylwetki za firanką, jakby kobieta, wiedziona zazdrością, pilnowała, czy mąż mnie nie podrywa. Rozczulało mnie to, szczególnie że przeżyli razem pięćdziesiąt lat i nawet dostali kwiaty oraz gratulacje od prezydenta miasta. Państwo Madejscy mieszkali w niskim, parterowym budynku pokrytym farbą w kolorze budyniu waniliowego. Ich ogród przejęły we władanie jodły koreańskie, których pachnące gałązki dostałam w prezencie na święta.
Madejscy byli znajomymi mamy z dawnych lat, kiedy miała jeszcze czas na wizyty towarzyskie, zanim popadła w skrajny pracoholizm, który w końcu ją zabił. Odeszła szybko, w biegu, tak jak ją zapamiętałam z lat dziecięcych, z kubkiem mocnej kawy w ręce, z kromkami zapakowanymi w biały papier. Należała do tych kobiet, które pochłaniają pięć kanapek z szynką, serem i dodatkami, i nigdy nie tyją. A może to już wtedy rak zżerał ją od środka, sprawiał, że choćby chciała, nie umiała przytyć? Kiedy jeszcze żył ojciec, wspominał, że nawet w ciąży pozostała szczupła, z brzuszkiem wystającym niczym piłeczka, którą dzieci dla zabawy wkładają pod koszulkę. Jedna córka, ja, bo trzeba pędzić, rozwijać się, zarabiać i zdobywać kolejne stopnie naukowe, habilitacje, aby tylko mieć coraz więcej skrótów przed nazwiskiem. Mariola Rudzka stała się znanym, cenionym w kraju specjalistą od neurochirurgii, tym samym porzucając tytuł matki. Zwolniła tylko raz, kilka dni przed śmiercią, kiedy wyglądała już jak duch z przezroczystą skórą i cieniami pod oczami, które zagarnęły prawie całą powierzchnię policzków. Wtedy powiedziałyśmy sobie słowa, które na zawsze mnie zmieniły.
Przyspieszyłam. Rozdrapywanie ran bywało moją specjalnością, jednak pilnowałam, by nie działo się to zbyt często. Tego dnia miałam wolne popołudnie, mogłam poświęcić czas na porządki w ogrodzie, poczytać albo zebrać zioła, które wymagały suszenia. Słońce nadal mocno grzało, raziło w oczy, tak że szłam wzdłuż Prusa prawie po omacku, omijając dziury w chodniku. Przy niektórych furtkach szczekały na mnie rozwścieczone psy, aż cofałam się zlękniona, chociaż przecież wiedziałam, że tam są. Przemierzałam tę ulicę kilka razy dziennie.
Prawie dotarłam na miejsce. Lubiłam niskie zabudowania ulicy Maków i jej nazwę, bo kochałam te kwiaty najbardziej na świecie. Powrót do domu zawsze sprawiał mi przyjemność, szczególnie gdy czekał na mnie tata. Zawsze wiedział, o której kończę zajęcia albo pracę, bujał się na huśtawce ustawionej przy drzwiach i palił papierosa. Nawet teraz, gdy podeszłam do bramki, wydawało mi się, że widzę tam jego cień, rozmywający się w popołudniowych promieniach.
Jego wspomnienie budziło o wiele większą nostalgię niż widmo matki. Pracował na kolei, dopóki wagonik nie urwał mu ręki, prawej, co sprawiało, że denerwował się za każdym razem, gdy musiał zrobić coś lewą. Zapadł się w sobie, zmarniał i już tylko kołysał się na huśtawce, czasami do późnej nocy, coraz bardziej więdnąc. Wstydził się niepełnosprawności, tego, że nie potrafi sobie poradzić z najprostszą czynnością – rozlewał nawet wrzątek, gdy chciał zalać kawę, nie mówiąc o ukrojeniu chleba czy obraniu ziemniaków na obiad. Chował się w skorupie, coraz mniej jadł, nie rozmawialiśmy jak wcześniej, bo ojciec uważał, że nie jest już normalnym człowiekiem. Rozczulała mnie ta nieporadność, w moim zachowaniu nie wyczuł różnicy, ponieważ akceptowałam go, jakim był. Co innego mama, wymagająca i chłodna, roszczeniowa, ciągle przypominała, że już nie zarabia na rodzinę, role się odwróciły i że ten ład został zaburzony już dawno temu.
Kiedy umarł, odetchnęła z ulgą.
Weszłam do domu, przywitana głośnym miauczeniem Łaskotka. Zapachniało wrzosami, które kupiłam dzień wcześniej i zamierzałam dziś przesadzić. Najpierw jednak musiałam ugotować rosół i makaron, nakarmić mojego kota łakomczucha i się przebrać. Do babrania w ziemi najbardziej nadawały się stare ogrodniczki i luźna, rozciągnięta bluzka, kilka rozmiarów za duża. Zakrzątnęłam się i niebawem wyszłam do ogrodu, by powsadzać wrzosy do ozdobnych doniczek, znalezionych na pchlim targu i kupionych za grosze. Łaskotek wyszedł za mną i ułożył się w plamie popołudniowego słońca, w tym świetle jego ciemna sierść wydawała się gdzieniegdzie ruda.
Zabrałam się do pracy. Przed nocą miałam jeszcze kilka obowiązków, które nie mogły czekać.2
Julian stanął przy płocie i przez chwilę obserwował kobietę zajętą kwiatami. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, mówiła do siebie, a może do wrzosów albo czarnego kota, który skutecznie ją ignorował? Nie umiał rozróżnić słów, mamrotała zbyt cicho, jednak tonacja głosu układała się w miłą dla ucha melodię i mógłby tak stać i słuchać, gdyby nie to, że Dagny zaszczekała i czar prysł. Kot zerwał się i zasyczał, a później uciekł do domu, nieznajoma zaś wstała i otarła dłonią czoło, zostawiając na nim smugę ziemi.
– Dzień dobry – powiedział Julian. – Mama, to znaczy Daria Bujakowska, przysyła mnie po nalewkę, podobno ją u ciebie zamówiła?
– Taaak. – Zmarszczyła brwi i zastanowiła się przez chwilę. – Mam jeżynówkę, doskonale wpływa na układ krążenia i odtruwa serce, chyba o tę chodziło. Zapraszam.
Julian pchnął bramkę i wszedł do ogrodu, wspiął się po schodach i odnalazł kobietę w obszernej kuchni. Dagny biegała wokół jej nóg i szczekała na kota, skrytego na jednym ze staroświeckich kredensów. Pomieszczenie przypominało mu dom babci, ale ta dziewczyna nie pasowała do niego, zbyt energiczna i młoda. Pachniało ziołami i jeżynami, których dwa wiadra stały w kącie.
– Ta nalewka doskonale nadaje się też jako lek na przeziębienie i grypę, wystarczy dodać łyżkę, dwie do herbaty – tłumaczyła. Wyjęła ze spiżarki podłużną butelkę zdobioną liśćmi winogron, z fantazyjną szyjką. – Dołożę jeszcze tę z głogiem i miodem na spirytusie, bo widzę, że chorujesz. – Spojrzała mu prosto w oczy.
Opuścił wzrok, zanim mogła w nim wyczytać, że trafiła i że go to zirytowało. Niezrażona, nadal nuciła pogodnie pod nosem, więc znów zaczął ją obserwować. Nie wydawała się ani trochę skrępowana jego obecnością, a przecież w ogóle się nie znali.
– Masz dobrą aurę – powiedziała w końcu, kiedy skończyła pakować nalewki do papierowej torby. – Przeważa niebieski, to wspaniały kolor, ale widzę też smugi czerwieni i żółci. Martwią mnie szarości, coś cię gnębi, prawda? Jakaś poważna dolegliwość?
– Skąd wiesz? – zapytał zdziwiony.
W półmroku kuchni, z roziskrzonymi oczami, umorusaną ziemią twarzą i rozczochranymi włosami, wyglądała w tym momencie niczym wiedźma. Julian uśmiechnął się w duchu do tej myśli – przecież one nie istniały!
– Widzę – odpowiedziała po prostu i wzruszyła ramionami.
Podeszła do zlewu, opłukała twarz i wymyła dokładnie dłonie, wcześniej tylko obmyte, poprawiła włosy.
– Co to oznacza? – zapytał wbrew sobie, przecież nie wierzył w czary ani jakieś tam aury, w lecznicze nalewki i magię ziół, a jednak ta dziewczyna go zaintrygowała.
– Jesteś entuzjastą i myślisz raczej pozytywnie. Masz młode serce i tak będzie do końca życia…
Prychnął, nie mógł się powstrzymać, cóż za ironia. Popatrzyła na niego, ale nie skomentowała, mówiła dalej:
– Jesteś uczciwy i szczery, mówisz, co myślisz, choć czasami przysparza to kłopotów. Lubisz swobodę i różnorodność, nie cierpisz rutyny i ograniczeń. Bywa, że przejawiasz słomiany zapał.
Aż przeszedł go dreszcz.
– To jakieś banialuki – skomentował, by ukryć zmieszanie.
Ta kobieta określiła go zbyt dobrze, zbyt trafnie, by mógł to być przypadek. Drażniło go to, ponieważ nie rozumiał, skąd mogła wiedzieć.
– Nie musisz wierzyć. – Uśmiechnęła się lekko. – Muszę zanieść kolację pewnej pani, którą się opiekuję. Może pójdziesz ze mną? – zaproponowała.
Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedziała, nie wiedział też, dlaczego się zgodził. Chciał jeszcze przez chwilę ją poobserwować, poznać osobowość wypełniającą drobne ciało, czerpać z niej energię, której miała, wydawało się, w nadmiarze. W półmroku kuchni czuł się jak u siebie, jak nigdy w życiu w żadnym miejscu i zdziwiło go to, bo sądził, że już dawno odnalazł swój dom w pracy.
Kobieta wyjęła z rosołu udo kurczaka i, parząc sobie palce, oddzieliła mięso od kości, pokroiła marchewkę, następnie dodała do pudełka ugotowany makaron i wlała zupę. Zamknęła pojemnik, włożyła razem z kilkoma jabłkami i pomarańczą do plecionej siatki i skinęła na niego.
– Możemy iść – powiedziała. – W ogóle to nazywam się Berenika. – Wyciągnęła dłoń, którą uścisnął.
– Julian.
– Opiekuję się starszą panią – wyjaśniła, chociaż nie pytał. – Zresztą zobaczysz, to niedaleko, tuż za rogiem.
Zostawili Dagny w ogrodzie i poszli na Prusa. Julian obserwował, jak Berenika wyciąga z kieszeni spodni klucze, otwiera furtkę, a następnie obdrapane drzwi. Wszedł za nią do przedpokoju i aż się cofnął. Poznawał ten zapach – starości wymieszanej z nadchodzącą śmiercią, choroby przesączającej się przez pory skóry. Berenika zdawała się go nie zauważać, przeszła do jednego z pokojów, gdzie przy oknie z odsłoniętą firanką siedziała staruszka. Jasne włosy odcinały się od szarości pomieszczenia, od ciemnych ubrań i zmiętej pościeli pozostawionej na łóżku. Berenika uśmiechała się, chociaż starowinka zdawała się jej nie zauważać. Julian stanął w progu, oparł się o futrynę i obserwował, jak mówi łagodnie, jak siada na taborecie naprzeciwko i karmi kobietę zupą. To go w pewien niewytłumaczalny sposób wzruszało.
– To Magdalena Sierocka – szepnęła, aż drgnął zaskoczony. – Urodziła się w wielkiej rodzinie, zarówno ojciec, jak i matka posiadali liczne rodzeństwo, ona również miała braci i siostry, ich życie wypełniała miłość. – Otarła chusteczką rosół z podbródka staruszki i ciągnęła: – Opowiadała mi o wigiliach, świętach wielkanocnych i weselach. O wojnie, podczas której wspierali się, jak mogli; rozproszyli się wtedy po świecie, ale nadal trzymali się razem, kiedy zawierucha minęła. Jeszcze trochę, kochanie – zwróciła się do starowinki. Otarła łzę, która wymknęła się z kącika oka. – Magdalena miała rodzinę, późno zaszła w ciążę i to dziecko zmarło po porodzie, jej mała córeczka. Mąż odszedł do innej kobiety, a ona pozostała w tym domu, otoczona starociami i wspomnieniami. – Julian dostrzegł we wzroku Bereniki wzruszenie, jego też ścisnęło w klatce piersiowej. – Każdy pokój jest wypełniony pamiątkami, w kasetkach leżą stosy listów od rodziny, na które nigdy nie odpisała. Straciła wszystko, jej gałąź rodu wygasa, zniknie wraz z nią. Ma świadomość, że jej śmierć zakończy pewien etap, że rodzina już nigdy się nie odrodzi.
Berenika wstała, rozplotła Magdalenie włosy i przeczesała ozdobną szczotką. Staruszka, nadal nieporuszona, choć może oddychająca nieco szybciej, jak zauważył Julian, wpatrywała się w okno. Jakby na kogoś czekała, na kogoś, kto nigdy nie wróci. Julian zastanawiał się, czy w głowie tej kobiety córka dorosła i stała się nastolatką, a później dziewczyną idącą w świat.
– W tym domu znajduje się wiele skarbów: rodowe zastawy, sztućce, portrety, biżuteria. Magdalena, gdy ma dobry dzień, rozmawia ze mną o tych przedmiotach, bo każdy posiada własną historię. Spisałam niektóre, żeby nie przepadły, ale zupełnie nie mam pomysłu, co mogłabym z nimi zrobić. Może ktoś je kiedyś przeczyta i dzięki temu nie odejdą w zapomnienie?
Uśmiechnęła się, zabrała staruszkę do łazienki, a on czekał, aż dokonają ablucji. Nie sądził, że ten dzień skończy się w taki sposób, że wyląduje w domu obcej kobiety z dziewczyną pełną energii, podobną do czarownicy z tymi opowieściami o aurach i leczniczych właściwościach nalewek. Wydała mu się tajemnicza, chociaż przecież tak otwarta na obcego właściwie człowieka.
Berenika położyła Magdalenę do łóżka i zaśpiewała jej kołysankę. Julian znał tę melodię, przywoływała nostalgiczne wspomnienia z okresu, kiedy sam był dzieckiem i matka siadywała na skraju jego łóżka, by mu coś opowiedzieć albo zanucić. Kiedy podopieczna Bereniki zasnęła, wyszli po cichu, na palcach, jakby stąpaniem mieli zakłócić kruchy sen starowinki. Na zewnątrz zapadł półmrok, niebo pociemniało, a słońce stało się ledwo widoczne za drzewami. Pachniało palonymi w ogródkach liśćmi i ziemią, chociaż nie padało.
Julian miał właśnie o coś zapytać, kiedy rozdzwonił się telefon Bereniki. Odebrała z niegasnącym entuzjazmem i aż pisnęła, kiedy usłyszała rozmówcę. Zakończyła rozmowę i spojrzała na niego poważnie, chociaż usta drżały jej w powstrzymywanym uśmiechu.
– Julianie, wybacz, ale muszę pędzić do szpitala.
– Co się stało? – zapytał nagle zaniepokojony.
Szpitale jawiły się mu jako koszmar, nienawidził zapachu środka dezynfekującego i popękanych sufitów, ścian w mdłych kolorach i surowych twarzy lekarzy. Aż przeszły go ciarki. Nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek przejawia entuzjazm w związku z wizytą w takim miejscu. Ta kobieta wydawała mu się coraz bardziej niesamowita, jeśli nie szalona!
– Będę rodzić! – powiedziała Berenika i przyspieszyła kroku. – To znaczy nie ja, moja pacjentka, właśnie się zaczęło. Ach, ta praca jest taka ekscytująca! Chodź, musisz zabrać psa i nalewki. Szybko, dzidziuś nie będzie czekać!
– Ale…
– No?
– Czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytał zdezorientowany.
– Jestem doulą, między innymi, ale pogadamy o tym innym razem.
Ledwo zdążył odebrać zamówienie i zapłacić, a już go wygoniła, wyjęła z komórki rower i pojechała do szpitala. Julian, patrząc za nią, pomyślał, że nigdy nie spotkał tak barwnej postaci. Zaskoczyła go myśl, że chciałby poznać ją lepiej.3
Wróciłam do domu po drugiej. Prowadziłam rower ulicą Mikołowską, cieszyłam się chłodem nocy i kamykami chrzęszczącymi pod stopami, przyjemnie zmęczona. Pomarańczowe latarnie oświetlały drogę, na cmentarzu widziałam czerwoną poświatę zniczy, więc odmówiłam za dusze zmarłych krótką modlitwę, jak zawsze, gdy mijałam nekropolię.
Zapaliłam lampkę w kuchni, zaparzyłam herbatę w dużym kubku. Emocje po porodzie jeszcze nie opadły, buzowała we mnie adrenalina i nie chciało mi się spać, zabrałam się więc za jeżyny. Wysypałam owoce do zlewu, oczyściłam pod wodą i wrzuciłam do garnków, zasypałam cukrem i włączyłam gaz. Ustawiłam minutnik na starym porcelanowym zegarze babci, który pamiętał przedwojenne czasy. Zawsze zastanawiałam się, jakim cudem się uchował, jednak nigdy nie zapytałam ani matki, ani babki. Miałam półtorej godziny, wzięłam więc szybki, gorący prysznic, przygotowałam kakao i przyniosłam do kuchni książkę. Co jakiś czas wstawałam, żeby przemieszać owoce, których lepki, słodki zapach rozszedł się po pomieszczeniu. Kiedy minął czas gotowania, spróbowałam. Przyszły dżem okazał się idealny, zdjęłam więc pokrywkę, by wyparował sok. Babka po gotowaniu przecierała go przez sitko, by pozbyć się pestek, jednak ani mnie, ani klientom one nie przeszkadzały. Pod koniec gotowania wyparzyłam słoiki i do ciepłych jeszcze naczyń nałożyłam masę, zakręciłam i odwróciłam do góry dnem.
Dopiłam herbatę zapatrzona za okno. Mgła podpełzła tuż pod ganek, zrobiło się nieco jaśniej, dochodziła szósta. Zmęczenie opadło na mnie nagle, nie miałam czasu zastanowić się nad tym, co wydarzyło się tego dnia – i dobrze. Starałam się wypełniać każdą minutę, żeby pozbyć się zmor napierających z każdej strony. Tym razem się udało i mogłam spokojnie położyć się spać. Łaskotek ułożył się obok mojej głowy i uśpił mnie kołysanką kociego mruczenia.
Obudziłam się przed południem, zaskakująco wyspana. Do sypialni przez okno wpadały promienie słońca, a więc dzień zapowiadał się wspaniale. Zeszłam na bosaka do kuchni, pieszcząc stopy chłodem posadzki, i nakarmiłam zakwas. Kiedy rósł, skorzystałam z toalety, odświeżyłam się i przebrałam, gotowa zacząć nowy dzień. Właśnie parzyłam herbatę z dodatkiem owoców, kiedy do domu wpadła Daniela, przyjaciółka jeszcze z czasów podstawówki, którą widywałam rzadko, choć te spotkania zawsze były intensywne.
– Jesteś w mieście. – Rzuciłam się jej na szyję. – Kiedy przyjechałaś?
– Wczoraj, ale widziałam, że u ciebie ciemno, więc nawet nie zachodziłam.
Daniela usiadła na krześle, założyła nogę na nogę. Zawsze podziwiałam jej niewymuszoną, naturalną elegancję, która kryła się w doskonale dobranych strojach i długich blond włosach opadających na plecy.
– Rodziłam – wyjaśniłam i bez pytania przygotowałam przyjaciółce kawę siekierę, od której mnie pewnie stanęłoby serce. – Opowiadaj, co słychać w wielkim świecie.
– W sumie to nudy – powiedziała. – Ciągle jakieś konferencje, spotkania, z których niewiele wynika, wolałabym działać, rozwijać się, a nie słuchać głupot. Zdecydowanie preferowałabym cichą pracę nad rozpoznawalność – westchnęła przeciągle.
– Zawsze możesz do tego wrócić – zaproponowałam.
Wyjęłam z szafki misę, włożyłam do niej zakwas, resztę składników, zagniotłam ciasto i mięsiłam je przez kilka minut. Daniela przypatrywała mi się bez słowa, skupiona na popijaniu kawy, zamyślona, błądząca gdzieś myślami. Nigdy nie wiedziałam, czy obmyśla właśnie jakieś ważne rzeczy do pracy, czy po prostu się relaksuje. W jej aurze przeważał różowy, dążyła do celu i była zdeterminowana, a jako jeden z najlepszych polskich biotechnologów mogła zajść naprawdę daleko.
– Jak się trzymasz? – zapytała nagle.
Doskonale wiedziałam, do czego pije. Pytała o Henryka, a mnie aż przeszedł zimny dreszcz na myśl o człowieku, który nagle zniknął z mojego życia.
– Już nie czekam, jeśli to masz na myśli – odpowiedziałam, z pozoru tylko spokojnie, tak naprawdę spinałam ramiona, by nie poznała, jak bardzo drżą mi dłonie. – To już prawie rok.
Przełożyłam chleb do plecionego koszyka i zostawiłam do wyrośnięcia pod czystą ściereczką. Włożyłam do ust kilka pestek słonecznika, które upadły na kuchenny blat, umyłam ręce pod gorącą wodą, wszystko to, by nie patrzeć przyjaciółce w oczy.
– A jeśli wróci niespodziewanie?
– Odbyłyśmy tę rozmowę już wielokrotnie – uniosłam nieco głos.
Wytarłam dłonie w kraciasty ręcznik i odwróciłam się do niej. Pozostała poważna i skupiona, patrzyła na mnie wyczekująco, jakby spodziewała się, że powiem coś jeszcze, nie znajdowałam jednak słów. Nie rozumiałam postępowania Henryka, szczególnie że odszedł w jednym z trudniejszych momentów mojego życia, kiedy zostałam sierotą. Nie żyłam z matką blisko, jednak żałobę po jej śmierci musiałam przejść i potrzebowałam wsparcia.
– Ale jeśli?
– Coś się tak uparła? – odpowiedziałam pytaniem. – Na pewno do niego nie wrócę, jeśli o to ci chodzi. Nie mam zamiaru się bać, że znów zniknie bez słowa.
– To dobrze. – Wyraźnie jej ulżyło. – Widziałam twoją załamkę, nie chciałabym, żebyś znów to przechodziła. Muszę biec, kochana. – Dopiła duszkiem resztkę kawy, oblizała usta z fusów. – Dzisiaj wyjątkowo dzień wolny, ale później znów ruszam z kopyta.
Pocałowała mnie na pożegnanie i zostawiła z gorzkim osadem na ustach, chociaż przecież to nie ja piłam kawę, a ona. Wiedziałam, że to wspomnienie Henryka osiadło mi w głowie, zaprzątnęło myśli i miało tak pozostać aż do końca dnia. Mimo zajęć, nie umiałam go wygonić i nawet podczas wizyty u Magdaleny pozostawałam gdzieś poza ciałem, zatopiona we wspomnieniach.
Kiedy wyszłam, natknęłam się na Juliana, który spacerował z Dagny wzdłuż Prusa. Zdziwiło mnie to, bo wcześniej nigdy go tam nie spotkałam.
– Cześć – przywitał się nieco nieśmiało, kiedy Dagny obskoczyła mnie i obszczekała.
– Hej, nie spodziewałam się ciebie tutaj.
– Mamy różne trasy spacerów – wyjaśnił nieco speszony. Pomyślałam, że może czekał na mnie specjalnie?
Miła myśl, choć zupełnie absurdalna.
– Wpadniesz na herbatę? – zaproponowałam.
Za nic w świecie nie chciałam być sama tego wieczoru.
– Jasne.
Szliśmy w milczeniu. Z komina pana Madejskiego unosił się dym, rozpływając się w powietrzu. Pachniało palonym drewnem i Śląskiem, on ma charakterystyczny zapach, który zawsze kochałam. Niebo pokryły fioletowo-sine chmury, słońce zachodziło powoli, kryjąc się za drzewami. Co jakiś czas patrzyłam na Juliana, dopiero dzisiaj mogłam przyjrzeć mu się dokładniej, ze spokojem. Wydawał się zmęczony, blady, a cienie pod dolną powieką sprawiały, że jego niebieskie oczy nabierały głębokiej barwy. Półdługie włosy jasnymi kosmykami opadały na dość wysokie czoło, na twarzy miał kilkudniowy zarost.
– Czym się zajmujesz? – spytałam, kiedy usiedliśmy w kuchni.
Nastawiłam wodę, ukroiłam chleb i postawiłam na stole razem z wędliną, serem, masłem i konfiturą z wiśni. Przygotowałam dzbanek aromatycznej herbaty z lipą i skórką pomarańczy, dodałam łyżkę miodu.
– Jestem patomorfologiem. – Uśmiechnął się lekko, jakby go to bawiło.
– Świetnie! – powiedziałam z entuzjazmem. Podkurczyłam nogi i oplotłam je ramionami. – Opowiedz coś więcej! Ależ to fascynujące.
– Zazwyczaj ludzie reagują w inny sposób. – Spojrzał na mnie uważnie. Coś błysnęło w jego oczach, zadowolenie, radość? Nie umiałam odgadnąć. – Ten zawód ich odstrasza, biorą mnie za psychopatę. – Zaśmiał się bez wesołości.
Sięgnął po chleb, posmarował masłem i wgryzł się w kromkę, przymykając oczy z przyjemności. Wydawał się nie na miejscu w mojej kuchni, zupełnie różny od mężczyzn, których znałam. Było w nim coś fascynującego, czego nie umiałam jeszcze określić. Może chodziło o dziwny akcent? Albo pewną sztywność, która go charakteryzowała, jakby chciał kontrolować sytuację i ludzi, z którymi przebywał. Wyczuwałam dystans i podejrzewałam, że nie miał zbyt wielu bliskich osób.
– Ludzie zazwyczaj boją się śmierci i tego, co z nią związane – odpowiedziałam.
– Ty nie? – zapytał pomiędzy jednym kęsem a drugim.
– To naturalna kolej rzeczy. – Popatrzyłam machinalnie w kierunku pokoju, gdzie na półce stały zdjęcia rodziców, nie mogłam ich jednak dostrzec z tej odległości. – Przemijamy, jednak nie zamykam się na to, że się odrodzimy. Spójrz. – Wskazałam okno. – Jesień nadchodzi, chociaż jeszcze czuć ciepło lata. Ptaki odlatują, ich klucze można coraz częściej dostrzec na niebie. Liście żółkną albo czerwienieją, opadają pod stopy, gniją i stają się częścią gleby, wzbogacają ją w naturalny sposób. Wiosną znów zakwitną drzewa. – Popatrzyłam na Juliana, który przestał jeść i tylko się we mnie wpatrywał.
Aż się zaczerwieniłam pod jego spojrzeniem, uważnym i taksującym.
– Praca patomorfologa jest niezwykle ciekawa – zaczął opowiadać.
W kuchni zrobiło się prawie ciemno, ledwo widziałam jego sylwetkę na krześle naprzeciwko, ale taki półmrok sprzyjał rozmowie, nie chciałam rozpraszać go światłem.
– Ciało ma wiele do powiedzenia. I nie kłamie – dodał z pewną ironią. – Każde jest inne, jak żywy człowiek, i niesie ze sobą historię. Fascynujące jest odkrywać ją na nowo, szukać przyczyn zgonu… Lubię też przygotowywać ciało do pochówku, z szacunkiem, tak, aby rodzina zmarłego mogła go pożegnać i zapamiętać w odpowiedni sposób. To bardzo ważne.
– Masz w sobie pasję – odpowiedziałam po chwili. – To czuć w tym, co mówisz. Jak to się stało, że wybrałeś właśnie taki zawód? Długo nie umiałam się zdecydować, co chcę robić w życiu, dopiero niedawno znalazłam swoją ścieżkę.
– Opowiem ci o tym innym razem – obiecał.
Na jego twarzy pojawił się grymas, którego nie potrafiłam rozszyfrować. Wstał, zagwizdał na Dagny, która poderwała się ze snu, i wyszedł. Zostałam sama, otoczona zapachem chleba i konfitur, z wystygłą herbatą w wielkim kubku i ciemnością zalewającą coraz bardziej kuchnię. Na niebie widziałam pierwsze gwiazdy, świecące blado, odległe. Zastanawiałam się, czy rodzice wybrali katolickie niebo, czy może raczej inną formę energii, w którą zmieniamy się po śmierci. Siedziałam długo, jednak nie znalazłam odpowiedzi.
O Henryku już więcej nie myślałam.4
Julian wyjął serce z klatki piersiowej denata, zważył i opisał. Jak zawsze w takim momencie poczuł złość skumulowaną w okolicy mostka, odsunął ją jednak na bok, musiał skupić się na pracy. Młody mężczyzna popełnił samobójstwo, łyknął sporo leków i popił alkoholem, nie zapukał nikt na czas, jak śpiewał pewien polski zespół. Julian w skupieniu wykonywał poszczególne czynności, nagrywał uwagi na dyktafon i układał w głowie zdania do raportu po zakończeniu sekcji. Nie spieszył się, lubił ciszę i powtarzalność gestów, chociaż każde ciało mówiło coś innego. Minuty mijały, ale nie odczuwał upływu czasu, skoncentrowany na tym, by niczego nie przeoczyć. W końcu zaszył klatkę piersiową zmarłego, przykrył go prześcieradłem, poszedł się umyć. Dopiero teraz poczuł zmęczenie, osiadające na ramionach ciężarem, pulsujące w skroniach, szczypiące w oczy. Potarł palcami zmęczone powieki, westchnął i usiadł do raportu. Tym razem przyczyna śmierci okazała się jednoznaczna, nie musiał spekulować.
Po załatwieniu spraw wyszedł w ciemną noc, pachnącą zupełnie inaczej niż pomieszczenie, w którym pracował. Powietrze wypełniał aromat mgły, lekko duszący, i opadłych liści, a także deszczu, bo niedawno padało. Księżyc co rusz pojawiał się między chmurami, oświetlając ich brzegi złocistym światłem. Kasztany spadały mu pod stopy, za każdym razem strasząc, chociaż Julian nie potrafiłby określić, czego tak naprawdę się bał. Stawiał długie kroki, by jak najszybciej znaleźć się w domu, nagle zmarznięty, bo późny sierpniowy wieczór okazał się zbyt chłodny jak na marynarkę, którą założył. Wszedł na ulicę Mickiewicza i podziwiał pełnię, kiedy dostrzegł wychodzącą z cmentarza kobietę. W pierwszym odruchu chciał zawrócić, pójść inną drogą, by nie natknąć się na marę (choć przecież w nie nie wierzył), dopiero po chwili rozpoznał postać.
– Berenika? – szepnął, chociaż w ciszy nocy zabrzmiało to prawie jak krzyk.
– Julian? – odpowiedziała równie zdziwionym tonem. – Nie spodziewałam się ciebie o tej porze.
– Co robiłaś na cmentarzu, jest środek nocy!
Berenika uśmiechnęła się, mrugnęła okiem i wskazała księżyc.
– Nie umiem spać, kiedy to to tak jasno świeci. Zawsze wtedy łażę po mieście, jeśli akurat nie mam pracy – wyjaśniła.
Nic nie rozumiał.
– Ale żeby po cmentarzu? – Uniósł brwi.
Zaskakiwała go ta dziewczyna coraz bardziej.
– No tak – powiedziała powoli. – Nie mam kiedy się pomodlić nad grobami rodziców, to korzystam z okazji.
– Myślałem, że zamykają na noc?
– Bo tak jest. – Zaśmiała się krótko. – Ale mam klucz. Dorobiłam kiedyś przy okazji, kiedy się zgłosiłam do sprzątania, na wszelki wypadek. Dość często mi się przydaje, no i nie boję się, że mnie zamkną, kiedy zabawię za długo, i będę musiała skakać przez płot, co zdarzało się w przeszłości. No, a ty skąd wracasz?
– Z pracy. – Julian ziewnął. – Zeszło dłużej niż myślałem, ale chciałem mieć przygotowane papiery na rano.
– Rozumiem. Skręcam tu. – Wskazała uliczkę. – Do następnego!
I zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Julian został sam, czując ożywienie, które napełniło go nową energią. Berenika tak właśnie działała. Doszedł do domu na ulicy Astrów i aż zaklął pod nosem, kiedy zobaczył palące się w kuchni światło. Westchnął i wszedł do środka, nie było sensu zachowywać ciszy, skoro matka nie spała. Niedawno wróciła z Anglii i teraz nie mógł się cieszyć samotnym mieszkaniem. Mocno mu to ciążyło.
– I znów włóczysz się nocami. – Stanęła w progu, mocniej zaciskając dłonie na podomce w kwiaty. – Powinieneś bardziej o siebie dbać!
– Pracowałem, mamo – odpowiedział spokojnie.
Nie miał zamiaru się kłócić, nie w momencie, kiedy jedyne, o czym marzył, to gorąca kąpiel i sen. Chciał się położyć i pomyśleć o spotkaniu z Bereniką, ale dobre wibracje, które od niej przejął, uleciały, gdy tylko przekroczył próg domu i zetknął się z matką. Uderzyło go, jak Daria potrafi wpływać na jego nastrój. Zastanowił się, czy wcześniej też tak było, ale kiedy mieszkała za granicą, było nieco łatwiej stawiać granice. Podczas rozmowy telefonicznej zawsze mógł się rozłączyć, a z domu wyjść nie mógł, bo nawet jeśli by to zrobił, nie miałby się gdzie podziać.
– Nie musisz tego robić, ojciec zostawił spory spadek, na pewno można te pieniądze zainwestować. Miałeś przejąć je w momencie wejścia w dorosłość, dlaczego jesteś taki uparty i tego nie wykorzystasz?
Julian spojrzał na matkę ostro, aż cofnęła się o krok. Mimo że poruszali ten temat wielokrotnie, nadal nie rozumiała, a Julian nie znajdował już słów, by to wyjaśniać. Wiedział, że powoduje nią troska, jednak nie zamierzał się ugiąć. Kiedy wspominała o ojcu, rozdrapywała tylko stare, prawie już zabliźnione rany. Julian wiedział, że znów przyjdą sny, które nie pozwolą mu odpocząć, że znów cofnie się te kilkanaście lat wstecz i będzie przeżywał to samo, co tamtego wieczoru. A nie chciał do tego wracać!
– Jestem zmęczony, chciałbym się położyć – powiedział tylko, świadomy, co zaraz nastąpi, wolał jednak utyskiwania, niż przywoływanie dawno nieżyjącego ojca.
– Coś cię boli? Gorzej się czujesz? Może wezwać pogotowie!
– Mamo. – Julian podszedł do kobiety, chwycił jej dłonie i ścisnął lekko, a następnie pocałował ją w czoło. Nie wiedział, skąd czerpie siły, by zachować spokój, ale zdawał sobie sprawę, że tylko to podziała. – Nic się nie dzieje, po prostu muszę się przespać, zregenerować. Wiesz, że kocham swoją pracę, prawda?
– Ale ona cię zabija – chlipnęła.
– Jak życie – dodał i poszedł na górę.
Miał wyrzuty sumienia, że zostawia ją taką zafrasowaną, jednak nie mógł już dłużej odpowiadać za jej samopoczucie. Chciał w końcu uwolnić się spod matczynych skrzydeł, które przyduszały go i nie pozwalały oddychać, odkąd wróciła do kraju, nie mówiąc już o wzbiciu się w powietrze. Kiedy po szybkim prysznicu leżał nago w pościeli i patrzył w sufit, pomyślał, że może czas się w końcu wyprowadzić.