- W empik go
Naszyjnik z turmalinem - ebook
Naszyjnik z turmalinem - ebook
Florentyna Sulimirska nie spodziewała się, że zwykły służbowy wyjazd może zmienić całe jej życie. Miała jedynie wziąć udział w lokalnym festiwalu sztuki regionalnej, a okazało się, że trafiła do miejsca, w którym czekano na nią od lat.
W tysiącletniej Łysej Górze, gdzie w zgodzie z mieszkańcami żyją duchy przeszłości, a w rodowych artefaktach drzemie magiczna moc, Florentyna odkryje tajemnice, które naprowadzą ją na trop zagmatwanej rodzinnej historii. Pomoże jej w tym plejada niezwykłych postaci, a także... nieustraszony wilk. Wkrótce okaże się, że przyszłość, jaką zgotowali jej pradawni, w zadziwiający sposób łączy się ze starym pałacem, płytą orantów i brakteatem Jaksy z Miechowa.
Franciszek Sulimirski zamknął kopertę i głęboko odetchnął. Było jeszcze wcześnie rano i upał nie zdążył przybrać na sile. Zresztą morska bryza i tak łagodziła jego skutki. Sulimirski wyszedł na taras i spojrzał na roztaczający się wokół bezkresny ocean. Zawsze lubił ten widok i dla niego kilkanaście lat temu kupił tę willę. Z tarasu nie widać było nic oprócz oceanu. (…)
Sulimirski głęboko wciągnął świeży powiew, obracając sygnet na palcu. Srebrny gryf uniósł się na tylnych łapach i zatrzepotał skrzydłami. Jego ostry krzyk przywrócił Sulimirskiego do rzeczywistości. Za chwilę James przyniesie mu czarną kawę i gazetę. Jak zwykle. Jak przez ostatnie dwadzieścia lat. Lekarze dali mu trzy miesiące życia, więc postanowił nic w nim nie zmieniać. Z wyjątkiem testamentu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-579-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kluczyk od skrzynki zaginął, jak zawsze. Teraz nadchodziło najgorsze, bo skoro nie było go w kieszeniach, mógł leżeć w czeluściach torebki. Wszystko udało się wyłożyć na parapet, zanim wydobyła go na światło dzienne. Dosłownie wszystko. Na parapecie leżała góra innych kluczy, portfel, szminka, notatnik, kalendarz, telefon, iPad (znowu zapomniała go wyjąć, po co iPad, skoro i tak wszystko zawsze notowała), ogryzek, chusteczki, okulary w ilości sztuk cztery, grzebień, puder, kosmetyczka, książka w twardej oprawie, bilety do teatru sprzed miesiąca i czapka.
Oczywiście połowę zawartości skrzynki, którą w końcu udało się otworzyć, stanowiły reklamy okien i drzwi, gąbek naturalnych oraz maszyn rolniczych na kredyt i samych kredytów bez maszyn. Pod stertą papierów leżał chudy list, który natychmiast, bez otwierania, wylądował w torbie. Wyglądał na urzędowy, a urzędowych listów Florentyna nie lubiła najbardziej. Wolała ich nie widzieć, wtedy zawsze jakoś uspokajała myśli, że nie spotka jej nic nieprzewidzianego, a zatem nieprzyjemnego. Nieprzewidywane równa się nieprzyjemne. W końcu była Koziorożcem, a według jej własnej, skutecznie powtarzanej teorii Koziorożce miały pecha. Nie wierzyła w zabobony, choć przed wejściem na scenę musiała się przeżegnać. Florentyna Sulimirska składała się z samych sprzeczności.
Jeszcze wczoraj wieczorem wiedziała, że dziś rano wyjedzie na zasłużony odpoczynek. Założenie było proste. Daleko, bez ludzi i bez internetu. Pogoda mogła być dowolna. I tak nie zamierzała nic robić. Ruch na świeżym powietrzu mógł się ograniczać do minimum. Po sześciu miesiącach pracy ruch nie był tym, o czym najbardziej marzyła. To było jednak wczoraj wieczorem. Telefon o dwudziestej trzeciej trzydzieści wyrwał ją z błogiego stanu lenistwa i mniej błogiej furii pakowania.
– Flo?! – zagrzmiało w słuchawce.
– Nie wrzeszcz, Marek. – Skrzywiła się, a że akurat ziewała, wyszedł z tego dość nieoczekiwany dźwięk.
– Co? – Po drugiej strony słuchawki zapadła nieoczekiwana cisza.
– Nie wrzeszcz, mówię. Co się dzieje? I kogo innego się spodziewasz, dzwoniąc do mnie?
– Nie rozumiem – zafrasował się Marek.
– Nieważne. Co się dzieje? Dochodzi północ, dzwonisz i wrzeszczysz, więc zapewne masz jakiś powód. I lepiej, żeby był ważny. Jestem na urlopie.
– Ty nie masz urlopu, Flo. Jesteś wolnym strzelcem i nie masz urlopu.
– Marek! – warknęła ostrzegawczo.
– Niemożeszmiećurlopubokonieczniemusiszjechaćdotakiej jednejdziuryznaczymiasteczka bosięIrenarozchorowałaatamjestkonkurstańca! – zaszumiała słuchawka Marka Baryłki, dyrektora bardzo ważnego departamentu w bardzo ważnym ministerstwie. Gdyby Florentyna w porę nie przypomniała sobie tego faktu, uznałaby, że facet po drugiej stronie słuchawki właśnie stracił rozum. Przynajmniej na tę chwilę. Oczywiście nie mogła tego wykluczyć, ale to jednak nie licowałoby z godnością urzędnika państwowego. Ci, zamiast rozumu, najczęściej tracili twarz. Twarz Baryłka miał prawdopodobnie na miejscu, natomiast to, co właśnie wypowiedział i w jakim stylu, świadczyło raczej o mocno nadszarpniętym systemie nerwowym.
– Nie mogę jechać na urlop, bo co? – upewniła się, że dobrze usłyszała.
– Bo jest jakiś konkurs tańca i tysiąclecie miasta. W dziurze… To znaczy w miasteczku – zaszemrała słuchawka z siłą trzciny w bezwietrzny dzień.
– Ale dlaczego ja?! – Usiadła przypadkowo w otwartej walizce.
– Bo nikt inny tam nie wytrzyma – wypalił Baryłka. – To jest straszna dziura z dala od cywilizacji. Mają natomiast bardzo poważne ambicje kulturalne i to trzeba docenić.
– To dajcie im medal. Albo statuetkę. Teraz wszyscy dostają medal albo statuetkę. Może być wydrapana w pleksi według najnowszych trendów. Po co zaraz robić konkurs tańca? Zresztą po tym, co właśnie usłyszałam, zastanawiam się, jakiego tańca konkurs?
– Nie czepiaj się, Flo. – Głos Baryłki przybrał ton typowego urzędowego nadęcia. Zawsze kiedy wiedział, że jest na straconej pozycji, przyjmował dwie strategie: albo się łasił, albo grzmiał z piedestału. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na Sulimirską nie działa żadna z tych wersji, ale czuł się usprawiedliwiony przynajmniej przed sobą. – Chciałaś jechać w głuszę odpocząć, chciałaś mieć spokój, to jedź. To idealny układ. I jeszcze ci za to zapłacą.
– Jak się nazywa ta dziura? – Florentyna czuła, że coraz bardziej chce jej się spać. Zwykle potrafiła zasnąć nawet w połowie wypowiadanego przez siebie zdania, więc chciała zebrać jak najwięcej szczegółów. – GPS ją znajdzie? W atlasie zaznaczyli czy tylko w podaniach ludowych?
W słuchawce zapanowała na moment cisza.
– Halo? Jesteś tam? Zasięg ci pada? Halo… – Florentyna potrząsnęła komórką.
– Łysa Góra się nazywa… – odpowiedział telefon z powagą.
– Jaja sobie robisz?
– Nie, naprawdę tak się nazywa.
– Konkurs tańca na Łysej Górze?! – Senność nagle się ulotniła.
– Nie „na Łysej Górze” tylko „w Łysej Górze”. O co ci chodzi? Są różne nazwy miejscowości w Polsce. – Znów się napuszył. – Swornegacie na przykład albo Złe Mięso. Na pewno będziesz się świetnie bawić, to piękne dziewicze tereny. A teraz już dobranoc, bo chyba jest późno.
– Marek, a Irena naprawdę się rozchorowała? – zapytała Florentyna, ale po drugiej stronie słuchawki panowała już głucha cisza.
Tak było wczoraj. Dziś było mało czasu, a koncepcja pakowania uległa kompletnemu przeobrażeniu.
Florentyna, wchodząc do mieszkania, zamknęła biodrem drzwi i ciężko usiadła na kuchennym stołku. Torba wylądowała na blacie obok niedomkniętego słoika z ogórkami, a z niej wysunął się tajemniczy list. „Złowieszczo się wysunął” – przemknęło przez myśl Florentynie. Wepchnęła list z powrotem i zasunęła zamek. Torby czekały spakowane, walizka zamknięta, osiem wieszaków z ubraniami, które „mogą się przydać, bo nigdy nie wiadomo”, grzecznie dyndało na kuchennym żyrandolu. Mieszkanie w starej kamienicy było dość duże jak dla jednej osoby, niemniej zbyt małe dla osoby, która miała zamiłowanie do rzeczy pięknych, aczkolwiek nie zawsze przydatnych.
Florentyna zamarła bez ruchu z oczami utkwionymi w przypadkowy punkt. Siedziała tak dobre parę minut – była na tyle wyłączona z rzeczywistości, że nie słyszała wibrującego od dłuższej chwili telefonu.
– Kierunek Łysa Góra – westchnęła, budząc się z odrętwienia, i odruchowo rzuciła wzrokiem w kierunku ukrytej za lodówką miotły. – Lecimy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja.
***
Właściwie nie był to taki prawdziwy Wschód. Kiedyś tętniąca życiem i handlem kraina, bogata w majątki ziemskie, przytulała zbłąkanych pisarzy i poetów, którzy zapatrzeni w delikatną linię gór jak w subtelną linię kobiecych bioder, zyskiwali tu natchnienie i wytchnienie. Od czasu zaborów ziemia ta stała się synonimem biedy i zacofania, a dworzec w pewnym powiecie został synonimem siły wiatru i chłodu, ale tamtejsi mieszkańcy przyjmowali to z uśmiechem. Oni od wieków żyli w symbiozie z siłami natury, potężniejszymi niż cokolwiek na świecie, i krzywda stać im się nie mogła. Obok przydrożnych kapliczek słowiańskie boginki spokojnie hasały po łąkach, plotąc bajki i badziewne wianki z kwiecia, uboża wypijały mleko z miseczek zostawianych na progu i przewracały garnki, a co złośliwsze czasem w nie sikały, płanetnicy mieszali w pogodzie, a gospodynie domowe, odkurzając w garażach najnowsze modele samochodów niemieckich marek, z czułością gładziły także stojące w kątach brzozowe miotły, zaparkowane tam po sąsiedzku przez Siostry z Gór… Słowem lud tamtejszy w zgodzie żył z przyrodą. Od wieków.
***
Wśród lesistych łagodnych zboczy, u stóp prasłowiańskiej Świętej Góry, którą dla świętego spokoju i porządku przemianowano na Święty Krzyż, przycupnęła miniaturowa wieś Sulimierzyce. Kiedyś był to potężny majątek, miasto nieledwie, które na równi z Krakowem i Sandomierzem było stawiane, ale wszelkie wojny, potopy, a szczególnie ostatnia wojna pozostawiły po nim jedynie pamięć. Kiedy opadły bitewne pyły, oczom nielicznych, ale nadal przerażonych i zdumionych mieszkańców Sulimierzyc ukazały się ruiny i zgliszcza popalonych chałup, zdemolowanych zagród i zniszczonych obejść. Na szczęście grupie wykwalifikowanych w bandyckim procederze „wyzwolicieli” nie udało się zniszczyć ani klasztoru, którego pamięć sięgała jeszcze wypraw krzyżowych dobrego księcia Henryka zwanego Sandomierskim, ani pałacu, który zaszył się w mrocznym starodrzewie. Ponoć coś przestraszyło śmiertelnie zabobonnych Kałmuków, którzy z kagańcem nowej wiary i porządku wdarli się w dworskie obejście. Postrzelawszy sobie zatem dla kurażu do marmurowych rzeźb zdobiących parkowe aleje, opuścili chyłkiem Sulimierzyce, odbijając sobie niepowodzenie na kilku sąsiednich wsiach. Po ich wyjściu spokój na nowo zapanował w okolicy. Co rusz któryś z gospodarzy, czyniąc znak krzyża i wystawiając za próg miseczkę z mlekiem i miodem, z niedowierzaniem spoglądał na opustoszałe okolice, ale zaraz, z wdzięcznością oczy do nieba podnosząc, zabierał się za doprowadzenie do porządku naruszonych wojenną kurzawą gospodarstw.
Tak mijały lata.
Upadł niezniszczalny system, a wraz z nim z sulimierskiego pałacu wyprowadziła się jedynie słuszna władza, która po wojnie obrała sobie to miejsce za siedzibę. O dziwo pałac przetrwał. Może dlatego, że na dwunastowiecznym fundamencie był pobudowany i bardziej twierdzę niż faktyczny pałac przypominał. No, może nie był to już ten dawny, przedwojenny majątek i rozmach, ale i mury ocalały, i wnętrza, które uwiedzionym marzeniami o elitarności przedstawicielom powojennego systemu sprzyjały w umacnianiu się na stanowiskach. Z czasem z komnat poznikały niektóre co lżejsze meble, ale pałac przynajmniej pozostał. Podobno od czasu do czasu coś w nim straszyło, ale reprezentanci materialistycznego oglądu świata nie bardzo chcieli się do wiary w zabobon przyznać, a miejscowi tylko wzruszali ramionami. Oni wiedzieli swoje. Pałac od wieków należał do von Hoymów, i tylko oni mogli, nienarażeni na zaświatowe wizyty, spokojnie w nim zamieszkiwać.
Nastał czas przemian i wolności, a potem dobra zmiana nastała, a w Sulimierzycach nadal nie było właścicieli. Dlatego pewnego dnia, kiedy mądrzy gospodarze z Sulimierzyc poszli do gospody o wdzięcznej nazwie „Kaprys Krystyny”, żony ich i nie tylko żony zebrały się na zapleczu zamkniętego sklepu prowadzonego przez Ewę Doktor, którą z oczywistych przyczyn Doktor Ewą nazywano.
– Dalej tak nie może być! – zagrzmiała Halina Busz, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich, które niedawno Europejskim Kołem mianowane zostało. Kobiety zgodnie pokiwały głowami i zaszemrały z uznaniem. – Dalej tak nie może być, bo chociaż za władzy ludowej tłumaczono, że wszelka własność prywatna powinna być państwowa, to ten porządek nijak w Sulimierzycach się nie przyjął. Ja tam za powszechnym uwłaszczeniem nigdy nie byłam, bom kobieta światła i swój rozum mam, a w Radzie Narodowej niejednemu krwi napsułam, na co świadków wszędzie znajdę. Wszystko na opak się dzieje. Ja tam w siły nadprzyrodzone nie wierzę za bardzo i do kultu nie jestem nawykła, z czego mnie tu, kobiety, znacie, ale co przez park dworski idę, to mnie ochota na żegnanie się przychodzi, taka tam atmosfera wisi. I powiadam wam, wisi ta atmosfera i wisi, i człowiek spokojnie do chałupy dojść nie może, bo go o tak za gardło łapie coś i ciągnie. – Halina Busz z choreografią świadczącą o ukrytym talencie dramatycznym chwyciła się za udekorowaną koralami szyję.
– Słusznie! – przyszła jej w sukurs Marianna Montwiłłowa Laudańska. – Mój brat, jak raz poszedł obok zamku, to go tak w rów prasło, że pozbierać się nie mógł. Naprzód myślał, że na rybie się przewrócił, bo tam obok sklep i może ktoś zawiedziony zły towar wyrzucił, ale nie. Jak raz żadnej ryby na ścieżce nie było.
– O! A Montwiłła przewrócić sztuka duża. – Halina Busz uniosła dłoń. – Do klasztoru pięć razy na mszę dawałam, ale nie z powodu kultu, bo ja za kultem nie jestem, ale żeby do roboty się wzięli. Kto to widział przecież. No w końcu, myślę, pójdę, dam, o wstawiennictwo władzę niebieską poproszę, a władza z władzą zawsze się dogada. Ich tam co prawda trzech na krzyż, ale zawsze to dominikanie i jakaś siła jest. Opata Baltazara wszyscy znamy, że człowiek mądry, skupiony, byle czego nie gada. Uśmiechnął się tylko i pomóc obiecał.
Ponowny szmer aprobaty przetoczył się przez sklep. Edwina Konaszewiczowa zmarszczyła czoło i poprawiła chustkę w róże. Halina Busz miała rację.
– Dlatego myślmy, kobiety, myślmy, bo jak my nic nie wymyślimy, to nikt nie wymyśli.
– Trzeba prawników wynająć i dziedziczkę odnaleźć, co to prawnuczką pani Olgi, ostatniej właścicielki Sulimierzyc. jest, inaczej nie da rady. Tak mówiły mi siostry ze Świętej Góry. Pies Pana przyjdzie nam z pomocą. A dwa plasterki tego salcesonu to mogę wziąć na skosztowanie? – zabrzmiało jak dzwon w śmiertelnej ciszy, która zapadła po słowach Haliny Busz, mimo że był to szept cichutki jak tchnienie wiatru. Należał on do Jadwisi Dowmuntówny, która miała sto pięć lat i była najstarszą mieszkanką Sulimierzyc. I zabrzmiał ten szept, i zawisł w jasnym, ciepłym wnętrzu sklepu Ewy Doktor.
– Siostry mówiły? – odważyła się po dłuższej chwili zapytać Halina Busz, rozglądając się po sklepie. Jadwisia Dowmuntówna jak gdyby nigdy nic wcinała przezroczysty jak ona sama plasterek salcesonu.
– W trąbkę krzycz. – Edwina Konaszewiczowa kiwnęła głową, wskazując urządzenie do poprawiania słuchu, które Jadwisia trzymała w ręku.
– Siostry mówiły? – gruchnęła w trąbkę Halina Busz z siłą tak wielką, że stojące bliżej kobiety cofnęły się do drzwi. Na Jadwisi nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Uśmiechnęła się promiennie i doprosiwszy dziesięć deko mortadeli, skierowała się ku wyjściu.
– Mówiły – szepnęła, otwierając drzwi, po czym zniknęła w ciemności.
Tej nocy zapadła decyzja. Plan był. Znaczy – poprzewracany od półwiecza świat wreszcie miał szansę stanąć na nogi.
Wkrótce miało się okazać, że nieznośny chichot historii dopiero teraz odbije się grzmiącym echem po sulimierskim majątku.
ROKSANA GAWRYLUK poprawiła leżące na stole ołówki i ułożyła je w równy szereg. Wszystkie były świeżo zatemperowane i miały szpice, którymi w razie napadu można by zadźgać terrorystę. Terrorystów w Łysej Górze nie odnotowano od czasów tatarskich, ale Roksana Gawryluk i tak miała to pod kontrolą. Jak wszystko. Za plecami jej biurka w Ośrodku Kultury w Łysej Górze piętrzyła się ściana segregatorów, ułożonych chromatycznie według odcieni. Jak zdyscyplinowani marines segregatory pyszniły się prostymi grzbietami i mieściły wszystko, co według Roksany potrzebne było do życia, czyli – regulaminy.
– Pani coś ode mnie chciała? – W otwartych drzwiach zawisł dyrektor Ośrodka Kultury w Łysej Górze Antoni Mierzwa. Słowo „zawisł” było najlepszym określeniem, ponieważ dyrektor Mierzwa bujał się na otwartym skrzydle, nie zamierzając ani na chwilę puścić klamki. Dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Roksana Gawryluk miała w zwyczaju zasypywanie go bardzo istotnymi problemami natury kadrowej, a jak wiadomo, żaden dyrektor nie lubi problemów. Szczególnie natury kadrowej.
– Panie dyrektorze, dobrze, że pana widzę. Chciałam powiedzieć, że koleżanka Zgnilna znowu nie…
– Aha, nic pani nie chciała, to ja będę w powiecie jakby co. – Drzwi zamknęły się szybciutko.
– Debil – mruknęła niefachowo Roksana i poprawiła naruszoną przeciągiem roletę. – Gdyby nie utrudniał mi zarządzania, wszystko tutaj wyglądałoby inaczej. – Roksana Gawryluk nie miała co prawda żadnych kompetencji do zajmowania kierowniczego stanowiska, ale konsekwencja i upór, z jakimi pozbywała się kolejnych osób, które mogły ten smutny fakt zdemaskować, ulokowały ją na szczycie drabiny zawodowej w Ośrodku Kultury w Łysej Górze. Po kątach szeptano, że zapewne „ma coś” na Mierzwę, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że ten stworzył dla niej stanowisko „kierowniczki kancelarii w biurze”? Zwłaszcza że kancelaria w biurze składała się z Reni Zgnilnej, która zajmowała się wszystkim oraz robiła dokumentację fotograficzną, i Maciusia Kaletki piastującego stanowisko sekretarza. Reszta osób zatrudnionych w Ośrodku nie podlegała jurysdykcji Roksany Gawryluk, nad czym personalna bolała od lat. Niemniej jednak szeptano tylko po kątach, ponieważ za Gawryluk stał całą swoją zwalistą posturą Leon Krupa – capo di tutti capi w powiecie. Krupa uwielbiał Gawryluk, darzył ją ślepą i niewytłumaczalną miłością pańszczyźnianego chłopa do robotniczej córki, czyli synergią przekonań. Leon Krupa wrzeszczał, walił pięścią i trząsł gminą od czasów Rady Narodowej. System upadł, ale przyzwyczajenia zostały. Nikt Leonowi Krupie w drogę wchodzić nie chciał, a od kiedy dostał się cudem do rady gminy – tym bardziej. Zresztą dwie gorliwe działaczki rady – Ola Lesińska i Ela Drewniak – na pewno by na to nie pozwoliły.
Antoni Mierzwa umykał schodami w dół do schowka na szczotki. W towarzystwie wiader i środków czystości, mopów oraz mioteł miał zamiar przez chwilę, w ciszy i spokoju, poszperać w internecie. Zasięg w Łysej Górze szwankował jak cholera, ale o dziwo w schowku szalał jak burza. Antoni Mierzwa dawno już powtarzał informatykom, że należy poprawić działanie wi-fi i udrożnić kanał 5G, ale oni tylko bezradnie wzruszali ramionami i powtarzali, że nawet gdyby położyć kable grube jak przedramię Pudziana, to w Łysej Górze internet i tak działałby tak samo, po czym znacząco zerkali w kierunku Góry, co jak na przedstawicieli nauk ścisłych było dość dziwne.
Mierzwa zaklął w duchu. Musiał dzisiaj sfinalizować transakcję, więc potrzebował chwili spokoju, a nie interwencji słownych kierownik Gawryluk, która przez najbliższe dwie godziny wyłuszczałaby mu istotę regulaminu wydawania artykułów piśmiennych oraz regulaminu opuszczania biurek, podnoszenia biurek, podnoszenia się z ziemi oraz spożywania towarów przyniesionych z zewnątrz. Mierzwa nie miał teraz czasu na artykuły. Koniecznie musiał kupić śmigiełko do najnowszego modelu, który od dwóch dni oczekiwał na sklejenie. Pasją dyrektora było modelarstwo. Nie była to pasja wstydliwa, wszyscy w ośrodku kultury widzieli, jak do szefa napływają ze wszystkich stron świata paczki z częściami, ale w jakiś sposób Mierzwa nie lubił dzielić swojej pasji z innymi pracownikami. Modelarstwo uważał za rzecz nieomal świętą. Dlatego kiedy na drodze do schowka wyrosła znienacka Mariola Dziubdzińska, specjalistka do spraw kontaktów z mediami, nie mógł pohamować irytacji.
– Dlaczego pani śpiewa po korytarzach?! – zagaił nieuprzejmie.
– Przepraszam, ale nie siedzę przy biurku, więc śpiewam po korytarzach. Z toalety wracam – odparła Dziubdzińska, unosząc dumnie głowę. – Jestem wolnym człowiekiem, jeśli był pan łaskaw zauważyć. A w schowku na szczotki siedzi Boguś i rozmawia przez telefon. Już drugą godzinę. Jak pan zapuka, może pana wpuści, ale nie wiem, bo szeptem rozmawia i nie słychać, o czym – dodała triumfalnie i odpłynęła w głąb korytarza, ciągnąc za sobą nieco zbyt ostentacyjny zapach perfum Euphoria.
***
Jadąc szosą numer siedemset siedemdziesiąt sześć w kierunku Kazimierzy, Florentyna z żalem i pewnym zażenowaniem odkryła, że zupełnie nie zna Gór Świętokrzyskich.
Jako uczennica szkoły podstawowej została tu zawleczona siłą w ramach szkolnej wycieczki pod nic niemówiącym tytułem „Góry Świętokrzyskie”, która znajdowała się w programie nauczania, tak samo jak wycieczka „Warszawa”, „Szlakiem Orlich Gniazd” i „Muzeum Auschwitz”. Florentyna należała do pokolenia, które wycieczki szkolne zaliczało podobnie, jak obszerny program nauczania. „Góry Świętokrzyskie” zawierały więc w programie Góry Świętokrzyskie, w tym Święty Krzyż z mumią Jeremiego Wiśniowieckiego, Oblęgorek z pokłonem Sienkiewiczom oraz muzeum Stefana Żeromskiego. Przeciw Sienkiewiczom nie miała absolutnie nic, gdyż od dziecka wielbiła prozę Mistrza Henryka, Żeromski stał jej kością w gardle w postaci Ludzi bezdomnych, a na Święty Krzyż ledwo weszła.
Takie wspomnienia towarzyszyły jej teraz, kiedy mknęła wśród pól ziemi kazimierskiej, zacnej i historycznie utrwalonej części Małopolski, w kierunku miejscowości o dumnej nazwie Łysa Góra. Krajobraz był jak z powieści dla dorastających panien. Błękit nieba, zieleń pól, Puszcza Jodłowa szumiała wokół. Po dwóch godzinach jazdy Florentyna pogwizdywała dziarsko, tankując paliwo i delektując się piątym kubkiem kawy. Być może kawa w papierowym kubku nie zasługuje na określenie „delektować się”, ale Florentyna zbyt była zajęta snuciem planów na lekki i przyjemny urlop z dala od cywilizacji. W ramach urlopu konkurs sztuk wszelakich nie wydawał się czymś, co mogłoby zmącić jej spokój. Pójdzie gładko, szybko i sprawnie.
Flo włożyła kluczyk do stacyjki i włączyła zapłon. Do Łysej Góry zostało zaledwie pół godziny drogi. Nic nie wskazywało na opóźnienie.
Lecz niespokojny duch, który od dziecka opiekował się zdolną jedynaczką Sulimirskich, bacząc, by przypadkiem nie była w życiu naznaczana nudą i przeciętnością, wylazł z szafy, kichnął na skutek zapylenia i wsadził swój spirytualny paluch prosto w drzwi samochodu Florentyny. W takich chwilach ojciec Florentyny, spokojny inżynier konstruktor wszystkiego, czego według NASA skonstruować się nie da, zwykł mawiać, że uaktywniła się jego antenatka – ciotka Eufrozyna Zbaraska, kobieta o sile charakteru pułku dragonii. Ciotka Eufrozyna polatywała w czasoprzestrzeni, objawiając się w chwilach nadzwyczaj wartkich i brzemiennych w skutki.
Silnik zaskoczył i Florentyna skierowała się na drogę główną, odprowadzona rozmarzonym wzrokiem pracownika stacji paliw BP.
***
Ośrodek Kultury w Łysej Górze wyglądał jak zły sen pijanego cukiernika. Florentyna zakręciła przed różowo-zielonym budynkiem ozdobionym wymyślnymi białymi balustradami, które sprawiały wrażenie, jakby były posypane cukrem pudrem. Całość wyglądała jak komunijny tort dla dziewczynki, która ma zamożnych rodziców i bardzo lubi słodycze. Wrażenie było tym głębsze, że po drugiej stronie placu rozparła się dostojnie przepiękna surowa bryła gotyckiej kolegiaty. Kontrast tych dwóch budowli był kolosalny, ale świadczył o fantazji mieszkańców.
Land rover miękko pokonał krawężnik i zatrzymał się na podjeździe. Florentyna oparła ręce na kierownicy i zastygła, wpatrzona w niesamowitą wizję. Nie założyła okularów, więc aura wzniosłości i blask bijący od balustrad oślepiały ją w dwójnasób. Dopiero po kilku minutach udało jej się odzyskać funkcje życiowe i wysiąść z auta.
– Fajowa dwójeczka!
– Jezus Maria! – Omal nie upuściła kluczyków. – Ale mnie pan… ksiądz… przestraszył. – Prawie się przeżegnała na widok wysokiej chudej postaci w białym habicie, która wyrosła jak spod ziemi tuż przy tylnym błotniku land rovera.
– Brat Dominik, ale proszę mówić po prostu Dominik. Jestem furtianem w tutejszym klasztorze. – Wskazał ręką za siebie. – Widzę, że spodobał się pani nasz budynek. Wywołuje w przybyszach odruch kontemplacyjny. Czasem myślę, że gdyby nasz klasztor pomalować w takie barwy, przeor nie musiałby się martwić o zachowanie ciszy i memento mori, chociaż to nie jest nasza reguła. – Mrugnął. – Pani też na zebranie?
– Na zebranie?
– Widzę, że rejestracja z Krakowa, pani nietutejsza, do nas znowu tak często turyści nie zaglądają, a szkoda, więc od razu poznaję. Wójt co prawda mówił, że będzie ktoś z Warszawy w sprawie festynu i konkursu tańca, a pani figura wskazuje na tancerkę, więc skojarzyłem, że…
– Już rozumiem, co brat skojarzył. – W tym momencie Florentyna poczuła, że czas przerwać potok słów wesołego braciszka. Za nic w świecie nie chciała się dowiedzieć, co oznaczała powitalna „fajowa dwójeczka”, a rozmowa wyraźnie przybierała charakter towarzyski. Co prawda brat Dominik nie wyglądał na zamaskowanego erotomana gawędziarza, a wręcz przeciwnie – na chłopaka z sąsiedztwa. Mógł mieć około trzydziestki, jego wesołe niebieskie oczy patrzyły inteligentnie i ufnie. Miał niesamowicie gęstą jasną czuprynę i zabawny dołek w policzku. Gdyby nie przeraźliwa długość i chudość, można by go uznać nawet za przystojnego, przemknęło Florentynie przez myśl, ale szybko i ze skruchą przegoniła to spostrzeżenie.
– Dzień dobry! – zagrzmiało tuż obok. – A ty, Dominik, już do roboty nic nie masz? Matce byś pomógł, nie na ulicy wystawał, skoro w klasztorze nudy! – Głos należał do niskiej korpulentnej kobiety, która, nie czekając na odpowiedź, dziarsko przemknęła obok nich, a następnie, przesadzając po dwa stopnie, dopadła drzwi ośrodka kultury. – Nic, ino nudy i nudy, darmozjady jedne… – leciało echem za znikającą we wnętrzu kobietą.
– Pani Halina – westchnął Dominik. – Przewodnicząca Europejskiego Koła Gospodyń w Łysej Górze. Też na zebranie.
– Skoro brat uważa, że ja też, to chodźmy. Robi się ciekawie. – Florentyna zamknęła samochód.
– Tu nikt nie ukradnie. – Dominik pokiwał głową. – Ale rozumiem, miejskie przyzwyczajenia. – Uśmiechnął się rozbrajająco, puszczając Florentynę przodem.
Wewnątrz budynku panował histeryczny porządek. I cisza. Nie było słychać nawet charakterystycznego dla urzędu stukania klawiatur komputerowych czy odgłosów obcasów. Nic. Świecące jak lustro posadzki sprawiały wrażenie, jakby człowiek znalazł się niechcący w beczce śmiechu. Po raz kolejny tego dnia Florentyna poczuła, że ma ochotę się przeżegnać, choć nie robiła tego dobrowolnie przez ostatnie dwadzieścia lat.
– To na pewno tu? – szepnęła.
– Tak, pokój numer sześć – odpowiedział również szeptem Dominik. – Wszyscy już są.
Pokój numer sześć okazał się dużą przestronną salą konferencyjną ustrojoną kwiatami doniczkowymi w postaci paprotek. Paprotki stały na środku każdego z sześciu parapetów, w równych odstępach od każdej framugi. Florentyna mogłaby przysiąc, że dla każdej rośliny zastosowano specjalny algorytm. Tak jak przewidział Dominik, kilka osób siedziało przy długim stole prezydialnym, zupełnie się do siebie nie odzywając. Na widok Florentyny dwie siedzące obok siebie kobiety wymieniły zaskoczone spojrzenia, ale uprzejmie skinęły głowami na powitanie. Pani Halina, która tuż przed wejściem przemknęła jak petarda obok Florentyny i Dominika, podniosła się z krzesła i wyciągnęła rękę:
– Busz Halina z domu Bodzek. Z Bodzków z Sulimierzyc.
– Ale ja nie wiem, panie wójcie, czy te odpowiedzi już przyszły – dobiegł zza uchylonych drzwi wysoki męski głos załamujący się w charakterystyczny dyszkant. – Poza tym nie jestem przekonany, czy te stroje są na pewno z epoki. One wyglądają strasznie… niegustowne takie, no paskudne.
– To pan mi to zbada w internecie, a potem wyślemy pana Bogusia, żeby stwierdził namacalnie. Pan mnie potem będzie łączył – odpowiedział niski baryton. – Poza tym pan tu jest sekretarką… Sekretarzem – poprawił się – a nie krytykiem mody, więc bez dyskusji. – W drzwiach stanął Gerard Łoś, wójt gminy Łysa Góra.