- promocja
- W empik go
Nauczyciel z getta - ebook
Nauczyciel z getta - ebook
Żywe i niezwykle poruszające świadectwo heroizmu człowieka, który jako lekarz, pedagog i pisarz w pełni poświęcił się dzieciom.
Warszawa, 1939 rok. Prowadzony przez Janusza Korczaka i Stefanię Wilczyńską Dom Sierot zostaje przeniesiony do warszawskiego getta. Jedną z nauczycielek zostaje Agnieszka Ignaciuk, wdowa, która wraz z dziesięcioletnim synem Henrykiem trafia tam prosto z ulicy, mimo że limit miejsc w sierocińcu jest już dawno wyczerpany. Zostaje prawą ręką Starego Doktora. Bierze udział nie tylko w opiece nad dziećmi, ale też w zdobywaniu datków od urzędów i darczyńców.
Naziści planują likwidację getta i pozbycie się jego mieszkańców. Janusz Korczak robi wszystko, aby zachować pozory normalności i uratować dzieci. Cudem zdobywa żywność i lekarstwa, a wraz z Ireną Sendlerową próbuje pozyskać fałszywe dokumenty dla dzieci. Towarzyszy swoim wychowankom aż do końca. Historia jednak nie urywa się w obozie zagłady w Treblince.
Agnieszce i Henrykowi udaje się uniknąć transportu. Stary Doktor powierza nauczycielce swój obszerny pamiętnik, który ona oddaje na przechowanie pisarzowi Igorowi Newerly’emu. Liczą na to, że po wojnie trafi on w ręce wydawcy, a prawda ujrzy światło dzienne
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67335-77-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W lipcu 2018 roku, zanim świat zamienił się w najbardziej niebezpieczne miejsce, wybrałem się do Limy w Peru, żeby wziąć udział w najważniejszych w tym kraju targach książki. To była moja pierwsza podróż do tego miasta. Na targach miałem szereg spotkań i rozmów, nie wiedziałem jednak, że ekipa z wydawnictwa HarperCollins Español przygotowała dla mnie niespodziankę. Pewnego poranka udaliśmy się do jednej z najważniejszych synagog w mieście. Po krótkiej wizycie w budynku zjawił się staruszek, którego mi przedstawiono. Był powściągliwy i uprzejmy, doskonale mówił po hiszpańsku, ale z polskim akcentem. Nazywał się Hirsz Litmanowicz, był ocalałym z Holokaustu, przebywał najpierw w Auschwitz, a później w Sachsenhausen. Razem z niewielką grupą dzieci był poddawany wszelkiego rodzaju eksperymentom przez bezwzględnych lekarzy SS. W ostatniej chwili zdołał się uratować i po strasznej tułaczce przez Niemcy i Francję dotarł do Peru. Część jego życia została przedstawiona w słynnym filmie Stevena Spielberga _Lista Schindlera_. Po wysłuchaniu jego wstrząsającego świadectwa obejrzeliśmy zorganizowaną w synagodze wystawę zatytułowaną _Janusz Korczak: życie poświęcone dzieciom_. Wziąłem jedną z broszur i schowałem do kieszeni.
Rok później, kiedy siedziałem w swoim gabinecie, popatrzyłem na tę broszurę z wizerunkiem Janusza Korczaka, którą postawiłem na regale. Ta szczupła twarz o ostrych rysach i smutnym spojrzeniu, z siwą brodą, przypomniała mi Don Kichota z La Manchy, legendarną postać opisaną przez Miguela de Cervantesa. Korczak wielokrotnie mówił o sobie: „syn szaleńca”. Zawsze się obawiał, że odziedziczy po ojcu chorobę psychiczną, tymczasem został obrońcą dzieci. W tamtym momencie postanowiłem opisać jego piękną i smutną historię.
Ten pedagog i lekarz, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Henryk Goldszmit, zrewolucjonizował pedagogikę pierwszej połowy XX stulecia, był znakomitym pisarzem, publicystą i autorem audycji radiowych, lecz za jego największe osiągnięcie uznaje się stworzenie domu dla osieroconych żydowskich dzieci w Warszawie. Praca Korczaka spotkała się z takim uznaniem, że jego postulaty stały się inspiracją dla Deklaracji praw dziecka, uchwalonej w 1959 roku.
Dwa lata po moim pobycie w Limie wyruszyłem w kolejną emocjonującą podróż. Tym razem do Warszawy z okazji nominacji do Bestsellerów Empiku w kategorii literatura piękna – nagrody przyznawanej dla najlepiej sprzedających się książek. Przed galą Empiku razem z rodziną odwiedziłem budynek, w którym mieścił się sierociniec Korczaka. Za tą prostą białą fasadą pedagog realizował swoje marzenie o stworzeniu szczęśliwego, wolnego dzieciństwa, a przede wszystkim o ukształtowaniu kobiet i mężczyzn zdolnych ulepszać swój świat.
Wieczorem otrzymałem nagrodę Empiku podczas gali transmitowanej w telewizji ogólnokrajowej. Kiedy wzruszony wchodziłem po schodach na podium, przypomniałem sobie, ile wycierpiało polskie społeczeństwo podległe okupantom, przede wszystkim dyktaturze nazistowskiej i sowieckiej. Pomyślałem, że postać Korczaka mogłaby rozświetlić ciemność, i powtórzyłem w myślach słowa Stefana Zweiga opisującego swoje burzliwe czasy:
„Lecz przecież i cień zrodzony jest ze światła, a tylko ten, kto przeszedł przez jasność i mrok, wojnę i pokój, wzloty i upadki, ten tylko żył naprawdę”*.
_Nauczyciel z getta_ to znacznie więcej niż życie Janusza Korczaka i sierociniec prowadzony przez niego w getcie warszawskim – to przede wszystkim wspomnienie tych, którzy w najmroczniejszych czasach, gdy wydawało się, że zło zagości w Europie na zawsze, walczyli o to, żeby z tego piekła, jakim było getto, uczynić miejsce godziwe i znośne. Tak jak w kadiszu, żydowskiej modlitwie za zmarłych, ta książka ma ocalić od zapomnienia nazwiska wielu, którzy cierpieli w imię umiłowania wolności.
_Madryt, 22 czerwca 2020 roku_
------------------------------------------------------------------------
* Stefan Zweig, _Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka_, przeł. Maria Wisłowska, PIW, Warszawa 1958, s. 525.PROLOG
_Warszawa, 22 czerwca 1945 roku_
Podobno gdy wypowiada się imiona zmarłych, przywraca się ich do życia. Czytając sekretny pamiętnik Nauczyciela, zastanawiam się, czy nie taka w gruncie rzeczy jest nasza rola jako wydawców; może naszą misją jest przywracanie do życia historii zapomnianych przez czas i niedolę. Obserwując przez okno zrujnowane budynki mojego ukochanego miasta, zawsze smutnego i osaczonego przez śmierć, zastanawiam się, czy ta historia będzie w stanie wydobyć nas wszystkich z rozpaczy. Lato zwiastuje pokój, jednocześnie jednak kajdany na powrót zaciskają się na nadgarstkach i kostkach naszego narodu. Jakże krótko trwała nasza radość!
Zaledwie kilka dni temu Agnieszka Ignaciuk opowiedziała mi historię tego pamiętnika. Książki powstają na długo przed tym, zanim wydawca dostarczy je do drukarni, a księgarze – zapalonym czytelnikom. Każda historia ma własną duszę, dlatego zawsze poprzedza papier zadrukowany tuszem, starannie oprawiony grzbiet i okładkę ze złotym tłoczeniem. Agnieszka zdołała uciec przed horrorem getta i przez resztę wojny ukrywała się w domu na obrzeżach Krakowa. Ona i jej syn byli jednymi z nielicznych niemych świadków, którzy przeżyli, lecz ich świat zniknął całkowicie, jak gdyby wiele galaktyk przestało lśnić na firmamencie, pozwalając, żeby światło ich gwiazd zmieszało się ze straszliwą ciemnością panującą na świecie w ciągu ostatnich pięciu lat. Teraz, w środku nocy tej koszmarnej zimy ludzkości, ta drobna, piękna kobieta o przenikliwym spojrzeniu zostawiła mi rękopis doktora Janusza Korczaka. Wyglądało to tak, jakby wręczała mi zakazany owoc, który definitywnie wyciągnąłby mnie z małego raju, w jaki w tamtych dniach zamieniło się moje życie. Po przetrwaniu nazistów, ucieczce przed rozstrzelaniem i uratowaniu się z masakry, jaką okazało się powstanie w czterdziestym czwartym, teraz wracałem do swojego zawodu, chociaż nie miałem jeszcze świadomości, że wszystko uległo całkowitej zmianie.
Rozwiązałem jutowy sznurek, którym był przewiązany rękopis; niecierpliwie odsunąłem spowijający go papier kraftowy pełen śladów wilgoci, popiołu i plam po kawie; pogładziłem pierwsze pożółkłe strony z postrzępionymi i nieco zagniecionymi rogami. Zanim jednak oddałem się lekturze, przypomniałem sobie Nauczyciela. Wszyscy znali go jako Starego Doktora, który zyskał dużą popularność dzięki swoim audycjom radiowym, powieściom i opowiadaniom dla dzieci, ale dla mnie był Nauczycielem, którego poznałem na letnich koloniach na długo przed wojną, kiedy byłem jeszcze marzycielem i wierzyłem, że życie to długa wspinaczka ku chwale.
Zacząłem czytać pierwsze strony i poczułem gulę w gardle. Litery zniknęły i usłyszałem jego mocny i stanowczy głos, słodki i mądry. Wszystko dookoła mnie przestało istnieć: lato przynoszące mi złe przeczucia, zniszczone budynki, z których zostały tylko fasady, leje po pociskach, które zamieniły ulice w niebezpieczne miejsca, dzieci w łachmanach i kobiety wychudzone z powodu głodu i napaści sowieckich żołnierzy. Byliśmy tylko on i ja pośrodku zrujnowanego świata.ROZDZIAŁ 1
PTAKI NAD WARSZAWĄ
_Na obrzeżach Warszawy, 1 września 1939 roku_
Moi uczniowie wzbraniali się przed zakończeniem lata niczym rozbitek, który chwyta się szalupy w środku sztormu. W tym wieku, kiedy życie wydaje się wieczne, nic nie zaspokaja młodych umysłów gotowych cieszyć się wszystkim aż do ostatniej sekundy, skłonnych wycisnąć czas do ostatniej kropli, tak jak sok z pięknych pomarańczy, które tamtego popołudnia przyniosła pani Stefania. Gdy tylko zjawiła się nad rzeką, my, dzieci i wychowawcy, odwróciliśmy się w jej stronę. Miała już za sobą ten okres, kiedy piękno widać tylko na zewnątrz, chociaż ja zawsze uważałem, że jest ładna. Poznaliśmy się trzy dziesięciolecia wcześniej. Jej czarne włosy zaczynały siwieć, a na twarzy odbijał się nieustanny wysiłek, jaki poświęcała dzieciom. Rok wcześniej przebywała w Palestynie. Obydwoje od czasu do czasu zastanawialiśmy się nad pozostaniem tam, choć zakrawało na ironię, że dwoje polskich Żydów przywykłych do zimnego północnego wiatru chciało wrócić na gorącą ziemię swoich przodków. Znowu połączyły nas dzieci, a teraz, kiedy lato zaczynało leniwie dobiegać końca, a pogłoski o wojnie zamieniły się w larum, Stefania wydawała się tak pełna spokoju i miłości jak zawsze.
– Serwus, dziewczęta i chłopcy, przyniosłam ich więcej – powiedziała, rzucając pomarańcze małej grupce starszych wychowanków.
Złapali je w locie i zaczęli szybko obierać. Następnie Stefania podeszła do mnie, a ja nie bez trudu podniosłem się z kamienia, na którym siedziałem. Potrzebowałem kilku sekund, żeby się oprzeć na moich zmęczonych nogach, a potem udaliśmy się na spacer wzdłuż rzeki, aby wilgoć nas nieco odświeżyła.
– W Warszawie zaczyna się robić nieciekawie. Słyszy się okropne rzeczy.
– Droga pani Stefanio, nie ma powodu do niepokoju. W ciągu ostatnich lat mieliśmy straszliwą wojnę, powstanie wolnego kraju, bitwę warszawską z Sowietami, przeżyliśmy mnóstwo nieszczęść. Naród polski jest przyzwyczajony do cierpienia. Każde pokolenie powtarza cykl życia. My dwoje znajdujemy się u kresu naszego, ale już wkrótce inni zajmą nasze miejsce na świecie.
Stefania zmarszczyła brwi, nie lubiła tego zdumiewającego spokoju, jakim najwyraźniej emanowały moje słowa. Uważała, że zawsze wszystko analizuję, jak gdyby ludzkie serce potrafiło przewidywać. Następnie podniosła wzrok. Niebo było tak jasne, że wydawało się, iż nic nie może zmącić tego spokoju.
– Każde pokolenie jest niczym jedna z pór roku i to się powtarza w niekończącym się cyklu. To wieczne odrodzenie, które rozpoczyna się wiosną, kiedy wszystko wydaje się solidne i trwałe i ludzie uważają, że tak będzie zawsze. Później przychodzi lato, budzi się kolejne pokolenie, kreatywne i prowokacyjne, które wywraca wszystko do góry nogami, podważa ustalony porządek, a potem ustępuje miejsca jesieni. Wtedy to następne pokolenie na nowo odkrywa indywidualizm i zdolność człowieka do osobistych osiągnięć, ale zaniedbuje spójność społeczną, aż wraz z zimą nadchodzi najbardziej destrukcyjne i niebezpieczne pokolenie, niespotykany dotąd kryzys społeczny, niszczenie tego, co wydaje się solidne, oraz chaos. Bez sensu stawiać czoło czemuś, co jest nieuniknione.
Moja przyjaciółka przystanęła i obserwowała srebrzyste błyski na spokojnych, lecz będących w nieustannym ruchu wodach rzeki.
– Chcesz powiedzieć, że to, co się wydarzy, jest nie do powstrzymania, że nie możemy nic zrobić, by temu zapobiec?
Nachyliłem się, dotknąłem mojej niezbyt gęstej brody i przez chwilę patrzyłem na swoje odbicie w rzece. Byłem zaskoczony, widząc siebie tak wymizerowanego, jakby upływ czasu bezlitośnie poorał moją wysuszoną twarz i starł zaróżowione policzki z czasów młodości.
– Mam już sześćdziesiąt lat, sześciokrotnie byłem dzieckiem i nie wiem, czy będę nim kolejny raz. Wcześniej czy później wszyscy znikniemy, pani Stefanio, to tylko kwestia czasu. Wszelka pamięć jest zawsze ponura, ponieważ zwiastuje nieuchronną śmierć. Pomyśl o wielkich ludziach naszych czasów. Władcy, przemysłowcy, wybitni przywódcy rewolucyjni, wszyscy oni pokonali setki przeszkód, żeby dotrzeć na szczyt i co im to dało? Dekadę chwały, w przypadku największych szczęśliwców dwie lub trzy, żeby na koniec ich dni pozostało jedynie poczucie wyczerpania. Starość to zmęczenie, człowiek kładzie się wycieńczony i wstaje zdyszany.
Stefania zaczęła się śmiać. Zawsze tak reagowała, kiedy filozofowałem. Wiedziała, że mogła mnie tym zirytować albo wyprowadzić z równowagi.
– Wszystkie rozmowy kończą się tak samo. Nigdy nie poznałam nikogo, kto tak bardzo by kochał i nienawidził samego siebie. Może i jesteśmy już starzy, ale co będzie z nimi? Co im powiesz, kiedy naziści zajmą Polskę? Że to cykl pokoleniowy? Że ty walczyłeś w Wielkiej Wojnie, a teraz oni muszą cierpieć?
– Lepiej wracajmy do dzieciaków. Pozwól, żeby naziści robili to, co mają zrobić. Zdaje się, że wojna jest nieunikniona, ale teraz nie ma takiego samego entuzjazmu jak w tysiąc dziewięćset czternastym i jest on o wiele mniejszy niż w tysiąc dziewięćset dwudziestym. Nie sądzę, żeby była bardzo długa, i mam nadzieję, że znowu dostaną to, na co zasługują.
Ruszyliśmy powoli z powrotem w stronę grupy wychowanków. Podczas gdy starsi rozmawiali o polityce, młodsi beztrosko wskakiwali do rzeki. Miałem ochotę pójść w ich ślady. Dorastanie to ciągłe przejmowanie się tym, co się może stać, i tym, co się nam nie podoba na świecie, jak gdybyśmy tak naprawdę nie mogli niczego zmienić. Przystanęliśmy naprzeciwko nich. Zjedli już pomarańcze i rzucali skórki, jakby były pociskami.
Hanna podeszła ze swoim dziesięcioletnim synem. Był u nas od niedawna, ale natychmiast przystosował się do zwyczajów panujących w Domu Sierot – ośrodku, którego zbudowanie i utrzymanie tak wiele nas kosztowało i który pewne konserwatywne gazety nazywały „pałacem biedoty”.
– Doktorze Korczak, słyszał pan plotki? Zanim dziś rano wyjechaliśmy z miasta, w radiu mówiono o…
– Hanno, plotki krążą od wielu miesięcy. Wygląda na to, że Hitler jest zdeterminowany, by odzyskać Gdańsk, ale tak naprawdę pragnie zająć całą Polskę, a później Europę, jeśli Chamberlain mu to umożliwi. Najlepiej po prostu pozwolić, żeby sprawy toczyły się swoim torem. Będzie tak, jak Bóg zechce.
Chłopcy zaczęli się emocjonować, jakby krew burzyła się w ich żyłach. Chociaż byli wśród nich komuniści, którzy pragnęli, by kraj stał się sowiecką republiką, a także kilku syjonistów opowiadających się za powrotem Żydów do Ziemi Obiecanej, wszyscy jednakowo pogardzali narodowymi socjalistami.
– Wystarczy! – wykrzyknąłem, podnosząc ręce. – Tego właśnie chcą faszyści, byśmy taki piękny dzień jak dziś, piątek, tuż przed końcem tygodnia, spędzili na rozprawianiu o ich wojennych i okupacyjnych aspiracjach. Już od trzech lat wstrzymujemy oddech. Co ma być, to będzie.
Moje słowa jeszcze bardziej podsyciły ich chęć do dyskusji. Przewróciłem oczami, zdjąłem okulary i usiadłem na kamieniu.
– Tylko Sowieci mogą powstrzymać nazistów. Stalin będzie nas bronił – stwierdził jeden ze starszych wychowanków.
– Tak samo jak Hiszpanii w wojnie domowej? W końcu ich wystawił. Teraz biedna republika jest na wygnaniu, a generał Franco rządzi żelazną ręką. Musimy czekać na pomoc Anglików i Francuzów – oznajmił drugi.
Kiedy kontynuowali swoją ożywioną dyskusję, podszedł do mnie Łukasz, syn Agaty, i pokazał mi żabę, którą złapał w pobliżu rzeki. Położył mi ją na dłoni, a ja patrzyłem na nią dłuższą chwilę.
– Myślisz, że jeśli ją pocałuję, zamieni się w pięknego księcia? – zażartowałem.
– Nie, doktorze, to żaba.
Zmarszczyłem brwi. Klątwa dorosłości znowu spełniała się na moich oczach.
– Nie, drogi Łukaszu, to książę, ma na imię Igor i jeśli znajdzie piękną księżniczkę, odzyska swój dawny wygląd i swoje królestwo.
Chłopiec zrobił się bardzo poważny, jak gdyby fantazja była najgorszym z przestępstw, i jakby czuł, że sobie z niego żartuję.
– Nie możesz tracić wyobraźni. Świat nigdy nie powinien być tym, co narzucają nam rozum, dorośli, społeczeństwo. Musimy cały czas patrzeć na świat ich oczami – powiedziałem, wskazując najmłodsze dzieci, które w tym momencie toczyły zaciętą bitwę.
Jednym susem znalazłem się koło dzieciaków. Natychmiast się do mnie uśmiechnęły, uściskały mnie i zaczęły ciągnąć za ręce, prosząc, żebym się do nich przyłączył. W dzieciństwie nigdy nie bawiłem się z innymi dziećmi, a teraz mogłem się cieszyć ich towarzystwem przez cały czas.
– Doktorze, pan będzie po naszej stronie – obwieścił Paweł. Był u nas od kilku miesięcy. Tramwaj przejechał jego ojca, kiedy pijany przechodził przez ulicę, i chociaż nie powinienem tak mówić, uważałem, że to było najlepsze, co temu chłopcu mogło się przytrafić.
– Pewnie, będę jednym z was.
Kacper pociągnął mnie za rękaw.
– Nie! Będzie walczył z nami! Jest nas mniej i jesteśmy mniejsi.
Kacper zawsze potrafił mnie rozczulić. Z lokami i czarnymi, blisko osadzonymi oczami przypominał cherubina. Mówił dziecięcym językiem, a jego żwawość sprawiała, że wszyscy mieliśmy przy nim pełne ręce roboty.
– Myślę, że mały cherubin ma rację, muszę pomóc słabszym.
Ostatecznie dołączyłem do tych mniejszych i zaczęliśmy walczyć mieczami z patyków, obrzucać się szyszkami i ukrywać wśród zarośli. Wojna zawsze była najciekawszą zabawą okresu dzieciństwa.
Wtem z błękitnego nieba dobiegło coś jakby grzmot, ale brak chmur sprawił, że uważnie popatrzyłem w stronę horyzontu. Wtedy zobaczyłem srebrzyste ptaki, które w szyku kierowały się w stronę Warszawy.
W tym momencie dzieci znieruchomiały, wychowawcy i koledzy wstali i zapanowała długa cisza, przerywana silnikami junkersów. Obserwowałem je ze złością płonącymi oczami i z zaciśniętymi zębami.
Pomyślałem o Zaratustrze, fałszywym proroku Nietzschego, tym szaleńcu, który umarł w rozterce ze światem i na wpół obłąkany. Jego przepowiednie o nadludziach zdawały się spełniać, ale nie to czyniło go fałszywym, tylko widok twarzy Kacpra, na której malowały się przerażenie i dezorientacja. Uczepił się moich nóg, jakbym mógł powstrzymać tę przeklętą wojnę. To wtedy postanowiłem, że pokonam te potwory, które zamierzały podbić mój świat. Później wyszeptałem _Pieśń poranną_ Franciszka Karpińskiego: „A człowiek, który bez miary obsypany Twemi dary, coś go stworzył i ocalił…”.
Chłopiec podniósł wzrok i słysząc moje mamrotanie, znowu zaczął się uśmiechać, mimo że silniki nadal groźnie ryczały. Wtedy, będąc w podeszłym wieku, po latach poszukiwań, wiedziałem, gdzie jest moje miejsce na świecie. Zacisnąłem dłonie w pięści i poczułem się najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. Byłem to winien moim małym pisklakom. Gwiazda, którą babcia zawsze widziała na mojej dziecięcej twarzy, musiała błyszczeć, kiedy niebo pustoszało i wszystko na powrót przykryła ciemność.ROZDZIAŁ 2
SKACZĄCE PŁOMIENIE
Nuda jest głodem duszy, dlatego my, którzy nigdy się nie nudziliśmy, mamy szlachetną duszę – czas i dola nie zniechęciły jej całkowicie. Kiedy wszyscy spali, ja czuwałem. Jednoczesny dźwięk oddechu dzieci przywodził mi na myśl morskie fale, jak gdyby ich wdech był falą, która się wznosi, po czym opada wraz z wydechem. W sierocińcu nigdy nie panowała absolutna cisza, co uwielbiałem. W moim domu, w pięknej kamienicy, w której się urodziłem, cisza trwała niemal przez cały dzień. Zawsze przyrównywałem ją do śmierci, teraz zaś, gdy zaczęły się pierwsze bombardowania Warszawy, kojarzy mi się z życiem. Ryk silników warczących na ciemnym polskim niebie przywodził na myśl skrzeczenie kruków, które całymi stadami przelatywały zimą nad katedrą. Później pojawiały się świsty niby przeciągające się znaki zapytania. Zapowiadały śmierć, aż wybuch rozbijał szyby i uszkadzał bębenki w uszach, powodując, że serce się ściskało, a strach kradł nam nudę i jednocześnie powodował w nas inny głód duszy – rozpacz.
Gdyby bombardowania nie przerażały, byłyby piękne; przypominały mi sztuczne ognie z czasów dzieciństwa. Noc się rozświetlała, przenikliwy dźwięk wyrywał ze snu, biegło się do okna i przeklejało nos do szyby, a źrenice odbijały się w zimnym i wilgotnym szkle.
W czasie bombardowań Stefania i ja czuwaliśmy na zmianę. Nasz sierociniec znajdował się z dala od centrum miasta, w pobliżu dzielnicy robotniczej i chociaż w tej okolicy bomby prawie nie spadały, to ogień było widać z daleka, co przywodziło na myśl niekończącą się noc świętojańską. W ostatnich dniach jednak wojna się rozszerzała niczym kręgi na jeziorze po wrzucenia kamienia w sam jego środek.
Wszyscy sądzili, że Polska znowu dokona cudu, jak w przypadku bitwy z Sowietami w 1920 roku, kiedy mieszkańcy Warszawy uratowali młody naród przed czerwonym niebezpieczeństwem. Ja miałem pewne wątpliwości, lecz z nikim się nimi nie dzieliłem… żeby nie zostać gderliwym, złowróżbnym prorokiem. Powtarzałem sobie, że w tamtym momencie moje ukochane miasto przeżywa ten sam sen, co kilka lat wcześniej Wiedeń, kiedy wszyscy śpiewali wersy Anzengrubera¹: „Nic nie może ci się stać”. To było przekleństwo dawnych imperiów oraz miast, które spotykało tysiące nieszczęść; wydaje się, że nieustannie pocieszały się tym, iż po burzy zawsze nadchodzi spokój. Ale naziści nie byli zwyczajną burzą ani nawet zimowym frontem, który wstrząśnie starą Europą, aż ją wykończy. Niemcy pod wodzą Hitlera stanowili wieczną zimę, po nich nie mogło wyrosnąć już nic.
Czułem, jak drży podłoga i pojawia się wiatr o zapachu fosforu i prochu, przywiewający liście przedwczesnej jesieni, a później usłyszałem złowieszcze skrzeczenie zbliżających się bombowców, podobne do odgłosów ptaków, które uciekają na południe przed mroźną zimą. Wtedy wziąłem koc, ale zanim zdążyłem wyjść, by obudzić panią Stefanię, ona biegła już do mojego pokoju w koszuli nocnej. Przywarła do mojego boku i razem patrzyliśmy przez półokrągłe okno, jak ogień zbliża się coraz bardziej. Nie odzywaliśmy się słowem, wiedzieliśmy, co się za chwilę wydarzy.
Pomruk zamienił się w huk, ochrypłe silniki ryczały wściekle nad naszymi głowami, zanim rozległy się świsty zwiastujące szczęście lub cierpienie kolejnych niewinnych istnień.
Bomby zapalające zaczęły znaczyć ogniem dachy pobliskich budynków, ludzie wybiegali na ulice. Nie było schronów dla biednych warszawian, jedynie jakaś piwnica w starym kościele i nieodległej fabryce.
– Budzimy dzieci?
Pytanie Stefanii wydało mi się tak retoryczne, że tylko się uśmiechnąłem, jakby to był żart. Cały sierociniec nie spał, oprócz Pawła, który zasnął, chociaż świat obok stał w płomieniach.
Ujrzeliśmy błyski opadające w naszą stronę niczym ogon Feniksa, podnieśliśmy wzrok, a następnie głowy i zobaczyliśmy, jak ogień rozprzestrzenia się na dachu.
– Będzie lepiej, jak dzieci zejdą do piwnicy!
Stefania, zostawiwszy koc, pobiegła do podopiecznych, którzy byli w samych koszulach, i poprosiła wychowawców, żeby zabrali ich do piwnicy, ja tymczasem wyszedłem przez okno i dostałem się na dach. Ogień pojawił się po mojej lewej stronie, dusiłem go kocem raz i drugi, ale opierał się moim wysiłkom i po podniesieniu koca rozpalał się na nowo.
Nad budynkiem przeleciał samolot. Znajdował się tak blisko, że mogłem dostrzec swastykę i poczuć zapach oleju napędowego. Żar zaczął ogarniać zimne dachówki, a ja przyklękałem raz za razem, żeby ugasić płomienie. Po chwili zjawiło się wielu wychowawców oraz Stefania, która umieściła już dzieci w bezpiecznym miejscu.
– Nie gaśnie! – zawołała zdesperowana.
– Zaraz zgaśnie! – odpowiedziałem zdenerwowany.
Ten budynek został postawiony dwadzieścia sześć lat wcześniej, wznosił się dumnie pośrodku dzielnicy. Wolałem, żeby dzieci żydowskie i chrześcijańskie żyły razem, dawno bowiem zrozumiałem, że jedynym sposobem na burzenie murów uprzedzeń i nienawiści do innego człowieka jest sprawienie, żeby wszyscy mieszkali razem, zaprzyjaźniali się i kłócili, a potem godzili na nowo.
Bolały mnie stawy. Ciało w jakiś okrutny sposób staje się bardziej obecne w życiu staruszków, jak gdyby zapowiadało rezygnację z życia oraz zmęczenie, jakby chciało, żeby jego lokator miał świadomość, jak niewiele zostało mu czasu, którym może się cieszyć.
Poparzyłem sobie ręce, ogień muskał moją twarz, czułem na sobie skaczące płomienie, które próbowały się buntować. W końcu samoloty odleciały i wiatr ustał, podobnie jak ten piekielny dźwięk zwiastujący śmierć. Ugasiliśmy ogień i wyczerpani wróciliśmy do domu.
– Kolejna bezsenna noc – narzekał Feliks. Jego żona zeszła do kuchni, żeby przygotować nam gorącą kawę. Zebraliśmy się wokół stołu i na początku nikt się nie odzywał. Piliśmy kawę małymi łykami, rozgrzewając sobie przemarznięte dłonie.
– Powinniśmy wysłać dzieci na wieś? – zastanawiał się głośno Zalewski, nasz chrześcijański dozorca.
– Front przemieszcza się bardzo szybko, nigdzie nie jest bezpiecznie – odrzekłem niechętnie, choć powinienem podnosić wszystkich na duchu i nie pozwolić, żeby stracili nadzieję.
– Armia będzie stawiać opór – powiedział jeden z najmłodszych nauczycieli, jak gdyby entuzjazm to jedyne, co zostało, nim rozpacz przerodzi się w panikę.
– Najważniejsze, byśmy trzymali się razem. Alianci w końcu zaczną działać i wtedy będzie lepiej.
Moje słowa zabrzmiały wiarygodniej, niż sądziłem. Wszyscy oprócz Stefanii skinęli głową; ona zbyt dobrze mnie znała. Potem rozeszli się z filiżankami w dłoniach. Za dziesięć minut trzeba było obudzić dzieci. Należało utrzymać harmonogram dnia i rytm życia, w przeciwnym razie wszystko by się rozpadło. Jedynym sposobem na schwytanie normalności było udawanie, że jest, aż wszyscy w nią uwierzą.
– Alianci nie zjawią się na czas, i dobrze o tym wiesz, doktorze – odezwała się moja przyjaciółka. W jej głosie nie było jednak wyrzutu, jedynie mnie ostrzegała, chciała, żebym jej wierzył. Byłem ojcem mnóstwa dzieci i kilku dorosłych, ale nie jej.
– Nie zjawią się na czas – powtórzyłem, spuszczając głowę, jakby rzeczywistość mną wstrząsnęła.
– Co zrobimy, kiedy naziści zajmą Warszawę?
To pytanie zadawałem sobie wiele razy, lecz nie zdołałem znaleźć odpowiedzi.
– To samo, co do tej pory. Jesteśmy tu, żeby się troszczyć o dzieci, zapewnić im bezpieczeństwo. Robimy to przez całe życie. Muszą być chronione, dopóki same nie będą w stanie o siebie zadbać.
Stefania nie wyglądała na zbyt przekonaną, ale mnie rozumiała. Tamtego dnia zacząłem pisać pamiętnik. Nie traktowałem tego jako autobiografii, nie uważałem, aby w moim życiu było coś ważnego do odnotowania, ale wskazówki zegarów poruszały się coraz szybciej, a Sfinks spoglądał na mnie wyzywająco. Nie zostało już dużo czasu.
------------------------------------------------------------------------
1 Ludwig Anzengruber (1839–1889) – austriacki pisarz i poeta.ROZDZIAŁ 3
MOC SŁÓW
Od wielu dni prawie nie opuszczałem sierocińca. Chciałem zapamiętać Warszawę taką, jaka była przed wojną, z łagodnym światłem w środku dnia; chciałem zapamiętać to jaśniejące miasto, które zaczęło lśnić w ciągu tych niewielu lat swojej niepodległości. Zawsze o wiele łatwiej jest żyć wspomnieniami, aniżeli zanurzyć się w duszącą i toksyczną rzeczywistość. Z wieszaka przy wejściu zdjąłem kapelusz, wziąłem laskę i już miałem przekroczyć próg, gdy dobiegł mnie słodki głos Stefanii proszącej, bym pospacerował z nią chwilę w ogrodzie, zanim udam się do centrum. Początkowo przechadzaliśmy się w milczeniu, słuchając szeleszczących pod stopami pierwszych suchych jesiennych liści. Później usiedliśmy na zimnej ławeczce i spojrzeliśmy na zachmurzone niebo grożące deszczem.
– Może powinniśmy wyjechać z dziećmi.
– Zapomnij, moja droga. Brytyjczycy nie przyznali mi wizy, dzieci też ich nie mają. Powinnaś była zostać w Palestynie. Niedługo Niemcy wejdą do miasta, a już wiemy, co robią Żydom. Przyjaciele informują nas o tym, co się dzieje w Niemczech, ale jeszcze gorsze represje były w Czechach i Austrii.
– Może przesadzają – powiedziała przyjaciółka, lecz w jej oczach dostrzegłem prawdę. Była tak samo świadoma jak ja, że naziści upokarzają i wywłaszczają Żydów. W rzeczywistości to nic nowego. My, Hebrajczycy, od wieków byliśmy prześladowani w Europie, oskarżani o zabicie Chrystusa, roznoszenie zarazy czy nieurodzaje. Zasadnicza różnica polegała na tym, że większość Hebrajczyków żyjących w dwudziestym stuleciu nie rozumiała, dlaczego nas prześladowano, podczas gdy nasi protoplaści i ojcowie mieli świadomość swojego cierpienia. Znaczna część współczesnych Żydów, pogardzanych za przestrzeganie prawa i wiary przodków, przestała wierzyć, że należy do narodu wybranego, i nie czciła Boga Abrahama i Jakuba. Tamci Żydzi żyli i umierali z dumą, ponieważ czując się wybranymi, każde cierpienie wydawało im się nieistotne. Kiedy prawo naciskało na ich wychudzone klatki piersiowe, nie obchodziło ich, że są wrzucani w płomienie albo przeganiani z kraju. W głębi serca tęsknili za lepszym, za swoją utraconą Jerozolimą.
– Wiesz, że nie. Nigdy nie przesadzają. Przyjaciele opowiadali mi w listach o nadużyciach Niemców oraz samych Austriaków wobec naszych braci w Wiedniu. Trzynastego marca trzydziestego ósmego roku wściekły tłum polował na naszych. Najpodlej potraktowano tych najdostojniejszych. Rabinów zaciągnięto za brody do synagog, żeby krzyczeli przed Torą: „Heil Hitler!”, podczas gdy inni zmusili najbardziej światłych wiedeńczyków do sprzątania na kolanach ulic albo ubikacji w kwaterach SA. Co wtedy zrobił świat? Nic. I teraz też nic nie zrobi. Kiedy naziści wejdą do Warszawy, wielu z tych, którzy dzisiaj witają się z nami na ulicy i posyłają nam uśmiechy, jako pierwsi dołączą do tłumu, żeby ośmieszyć nas publicznie.
– A zatem przyznajesz mi rację. Uciekajmy stąd. Jeszcze jest droga ratunku w stronę morza. Wsiądziemy na statek do Anglii, a stamtąd do Palestyny, gdzie wpuszczą nas jako uchodźców².
Spojrzałem na fasadę sierocińca – była nieco osmalona z powodu bombardowań, ale jeszcze nienaruszona. Tam mieściło się całe moje życie, więcej: w tych ścianach znajdowało się sto istnień, które trzeba ocalić.
– Będziemy ratować dzieci.
– Powoli je stąd wyciągniemy. Nie sądzę, by naziści odważyli się na tak wiele, to przecież tylko niewinne istoty, ale ty jesteś osobą publiczną i już wiesz, jak się lubują w upokarzaniu i niszczeniu każdego, kto im się sprzeciwia.
– Pamiętasz, co było trzy lata temu? Polskie władze nie pozwoliły, żeby moja audycja dla dzieci pojawiła się na antenie, oskarżyły mnie o to, że jestem syjonistą i ukrywam swoją żydowską tożsamość pod polskim nazwiskiem Korczak. W kraju już jest mnóstwo ludzi, którzy nas nienawidzą, nawet nas nie znając. Dzisiaj natomiast błagali, bym wrócił, ale nie po to, żeby robić takie programy jak w zeszłym roku na temat Pasteura, tylko podnieść morale mieszkańców.
Wstałem, nie chciałem się spóźnić. Stefania stanęła naprzeciwko, miała smutne spojrzenie. Spuściłem głowę, włożyłem kapelusz i ruszyłem żwirową ścieżką w stronę wyjścia. Nie chciałem się oglądać za siebie, zafrasowana twarz przyjaciółki przygnębiłaby mnie, a przed rozmową w radiu musiałem się czuć w miarę dobrze.
Kiedy przemierzałem ulice dzielnicy robotniczej, mój nastrój się psuł. Twarze warszawian były blade i wychudzone, ale w miarę jak zbliżałem się do centrum, przerażenie mnie nieomal sparaliżowało. Ja, który widziałem miasto w 1920 roku po ataku Sowietów, z trudem pojmowałem to, co ujrzały moje oczy. Bombardowania trwały od wielu dni, a z tego, co słyszałem, większość władz cywilnych i wojskowych, razem z dowódcą sił zbrojnych Edwardem Rydzem-Śmigłym, uciekła do Rumunii z żołnierzami i amunicją, niezbędnymi do obrony miasta. Kontrolę przejął prezydent Stefan Starzyński, przekazując mieszkańcom broń i tworząc Straż Obywatelską. Krążyły pogłoski, że Niemcy zbliżają się od południowego zachodu, od strony dzielnicy Ochota.
Po godzinie wycieńczony dotarłem na ulicę, przy której znajdowało się radio. Po nocnym bombardowaniu niektóre budynki nadal dymiły. Kilkanaście ciał leżało w rzędzie, przykryte białymi prześcieradłami, które zabarwiły się krwią. Niektóre z nich były bardzo małe i na ten widok ścisnęło mi się serce. Z trudem wszedłem po schodach, popchnąłem drzwi i wparowałem do środka bez pukania.
– Spóźnił się pan, doktorze!
Zdjąłem kapelusz i nie odpowiadając, udałem się do studia. Obrazy z ulicy dalej wstrząsały moim sumieniem. Należało jak najszybciej zakończyć tę wojnę. Spiker spojrzał na mnie kątem oka, musiał być pod wrażeniem mojego wyrazu twarzy.
– Dobrze się pan czuje?
Upiłem łyk wody ze szklanki stojącej na moim stoliku, żałując, że to nie była wódka.
– Tak, zaczynajmy.
Spiker podniósł rękę, żeby realizator techniczny wpuścił nas na antenę. Odchrząknąłem i popatrzyłem na zapalone czerwone światełko.
– Tu Radio Warszawa Dwa, głos Polski! Kilka dni temu nikczemni naziści zbombardowali stację nadawczą w Raszynie, ale wciąż nadajemy z naszego skromnego studia. Dzisiaj gościmy słynnego doktora i dyrektora Domu Sierot Janusza Korczaka. Dziękujemy, że współpracuje z nami w tej jakże czarnej godzinie.
– Dziękuję. Umiłowani mieszkańcy Polski, drodzy warszawianie. Przez blisko dekadę powtarzano hasło: „Pokój na nasze czasy”. Robotnicy przestali kopać okopy i zaprzestano budowy kolejnych schronów przeciwbombowych. Ludzie wydawali się całkowicie przekonani, że nasze pokolenie nie zobaczy nowej wojny. I nagle Adolf Hitler zaczął się domagać kolejnych terytoriów w zamian za ten niepewny pokój, którego trzymaliśmy się wszyscy. W tamtym momencie nie obchodził nas los mieszkańców Terytorium Saary, które zostało zaanektowane w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku, ani życie Żydów i komunistów prześladowanych przez nazistów po przyłączeniu Austrii. Nawet czeskie Sudety, a później cała Czechosłowacja poddały się w obliczu nienasyconego apetytu Hitlera i synów Trzeciej Rzeszy, a w tym czasie Europa przyglądała się bezczynnie i za wszelką cenę pragnęła pokoju, pokoju na nasze czasy, podczas gdy ofiary musieli ponosić inni. Wtedy wygłodniałe oczy nazistowskiego przywódcy skierowały się na Gdańsk, żeby pożreć kolejny kawałek Europy, a my, Polacy, staliśmy się następną ofiarą.
Zaczerpnąłem powietrza, rozluźniłem nieco krawat i kontynuowałem swoją przemowę:
– Wówczas gorzki smak przemocy dotarł do naszych ust. Teraz los wybrał nas i nie mogliśmy już patrzeć w inną stronę. Niemiecka machina wojenna zaczęła nas miażdżyć, a nasze marzenie o wolności się rozpływa. Kiedy tu szedłem, patrzyłem na swoje odbicie w rozbitych witrynach pustych i zakurzonych sklepów. Przed niektórymi z nich stały niekończące się kolejki kobiet, które chciały przynieść do domu trochę chleba, myśląc z pewnością o zbliżającej się zimie. Widziałem wycofujące się kolumny żołnierzy ze spuszczonymi głowami i w podartych mundurach. Przed wejściem do radia ułożone w rzędzie ciała ostatnich ofiar bombardowań odpoczywały w pokoju, już z dala od zmęczenia i strachu. Wtedy postanowiłem, że zmienię to, co zamierzałem państwu powiedzieć. Chciałem poprosić, żeby stawiali państwo opór, czekali na przybycie Francuzów i Brytyjczyków, chwycili się ostatniej szansy niczym tonący brzytwy. Pomyślałem, że przeczytam państwu wiersze poetów, którzy zachęcali nas do wyzwolenia spod okupacji niemieckiej, austriackiej i rosyjskiej, ale teraz tego nie zrobię. Polacy to silny naród, który wytrzyma inwazję Niemców i Trzeciej Rzeszy. Przetrwamy w popiołach naszych miast i zbierzemy nową patriotyczną armię, ale teraz lepiej porzucić broń. Nie proszę, byście się państwo poddawali, nie zrozumcie mnie źle, teraz nadchodzi najtrudniejsza godzina. Trzeba się bronić, kochając życie; trzeba się bronić, nie pozwalając, żeby toksyczne idee nazistów wkradły się do naszych umysłów i szkół; trzeba się bronić, kiedy ciemiężyciele chcą, abyśmy się stali wspólnikami ich obrzydliwości. Stawiajcie opór, a zwyciężycie.
Spiker spojrzał na mnie zdezorientowany – nie wiedział, czy bić brawo, czy wykopać mnie ze studia. Miał szkliste oczy i oddychał ciężko, jak gdyby po raz pierwszy od dłuższego czasu usłyszawszy prawdę, nie mógł znieść jej brzmienia. Wtedy to ja zacząłem się trząść. Zjadliwy przekaz Hitlera, tego fałszywego proroka, zdołał zatruć już wszystko. Próbowałem wierzyć w to, że pokój, tak samo jak wojna, nie jest przegrany.
------------------------------------------------------------------------
2 Taka droga ucieczki nie była wówczas możliwa.ROZDZIAŁ 4
BARBARIA
Moja znajomość z Agnieszką Ignaciuk nie rozpoczęła się najlepiej. Czasami potrafię być bardzo nieuprzejmy, nie zważam na słowa ani na to, jak mogą je odebrać inni. Agnieszka była bardzo ładną kobietą, jedną z tych wiejskich piękności, które można spotkać tylko w Polsce. Miała kocie oczy o głębokim spojrzeniu, owalną twarz, a włosy związane w kucyk, który nie zdołał ukryć, że po rozpuszczeniu są kręcone. Do sierocińca trafiła wcześnie rano. Jej mąż zmarł na tyfus w wiosce w pobliżu granicy z Niemcami. Kobieta sprzedała niewielkie gospodarstwo, z którego nie mogła wyżywić siebie i syna Henryka, i przyjechała do Warszawy z nadzieją na rozpoczęcie nowego życia. W gruncie rzeczy była naiwna, jak wiele jej podobnych, wierząc, że stolica da jej szanse, których odmawiało życie. Po paru tygodniach nie miała już grosza przy duszy, była sama ze swoim małym i zdesperowana. Gotowa na wszystko, nie narzekała, jeśli mogła pracować, szorując schody albo opiekując się staruszkami, mimo że przed ślubem studiowała, by zostać nauczycielką.
Maria Falska znalazła ją pewnego dnia leżącą na ulicy i żebrzącą ze swoim synem. Jej różowa sukienka była podarta na strzępy, a ubranie dziecka wcale nie prezentowało się lepiej. Zabrała ich do swojego sierocińca, pomogła chłopcu i pozwoliła, by kobieta doszła do siebie. Kiedy się dowiedziała, że są Żydami, pomyślała, że lepiej im będzie u nas. Przysłała ich z listem polecającym i chyba właśnie to sprawiło, że byłem wobec nich zbyt nieufny.
Maria Falska i ja pokłóciliśmy się kilka lat wcześniej z powodu stosowanych metod pedagogicznych, każde z nas miało inną wizję. Młoda wdowa Agnieszka nie wiedziała o tym, kiedy pierwszy raz przekroczyła próg naszego sierocińca.
Sabina, nauczycielka szycia, przyprowadziła ją do mojego pokoju na poddaszu. W tym momencie byłem bardzo zajęty, zastanawiałem się nad tym, jak wyżywię wszystkie dzieci. Sytuacja w mieście się pogarszała i kolejne dwie gęby do wykarmienia to ostatnie, czego potrzebowałem.
– Doktorze Korczak, ta pani przyniosła list.
Podniosłem wzrok i spojrzałem na kobietę sponad okularów. Za jej szarą spódnicą chował się chłopiec. Przez chwilę przypomniał mi mnie; też byłem takim malcem, który zawsze czepiał się spódnicy matki albo babki.
– Dzień dobry – odezwałem się chłodno. Zwykle bywałem bardziej uprzejmy, ale nasze zapasy jedzenia miały nam wystarczyć tylko na dwa dni, a stali darczyńcy uciekli z miasta albo niechętnie dawali nam pieniądze w obawie o własną przyszłość.
– Doktorze Korczak, nazywam się Agnieszka Ignaciuk, a to mój syn Henryk.
Pomyślałem, że to matka, która chce, żebym się zajął jej dzieckiem, wiedziałem jednak, że nie dam rady wyżywić jeszcze jednej osoby. Poza tym dzieci nie uczęszczały już do szkoły, a moi współpracownicy mieli mnóstwo pracy.
– Miło mi, ale obawiam się, że nie mamy miejsca dla Henryka. Miasto jest w stanie wojny.
Kobieta drążącą ręką położyła list na stole, jej palce były smukłe niczym u pianistów, postawa elegancka mimo nędznych ubrań, spojrzenie żywe jak u ludzi, którzy dostąpili przywileju odebrania starannego wykształcenia.
Nożykiem do listów rozerwałem fioletową kopertę. W tym momencie nie pamiętałem, że to ulubiony kolor mojej przyjaciółki Marii Falskiej.
_Drogi Januszu,_
_mam nadzieję, że miewasz się dobrze, zwłaszcza w tych czasach, w jakich przyszło nam żyć. Słyszałam, że sytuacja w Domu Sierot staje się coraz trudniejsza; nam też jest bardzo ciężko._
_Młoda kobieta, która przyniosła Ci ten list, to pani Ignaciuk, której towarzyszy syn Henryk. Znalazłam ich w opłakanym stanie na ulicy w centrum. Spędzili u mnie tydzień, ale kiedy się dowiedziałam, że są Żydami, pomyślałam, że wygodniej będzie im w Twoim domu._
_Przykro mi z powodu naszego zatargu. Mam nadzieję, że kiedyś się pogodzimy._
_Zawsze Twoja_
_Maria Falska_
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_