Nawet nie zauważysz - ebook
Nawet nie zauważysz - ebook
Łatwo byłoby nie docenić Chloe Sevre… To zwykła dziewczyna z sąsiedztwa w legginsach, atrakcyjna studentka pierwszego roku. Tyle że ma wysoki iloraz inteligencji i jest… psychopatką. Wśród swoich zainteresowań mogłaby jednym tchem wymienić: jogalates, imprezy studenckie oraz – planowanie zabójstwa Willa Bachmana, kolegi z dzieciństwa, który wyrządził jej wielką krzywdę.
Pomiędzy studiowaniem, imprezowaniem i knuciem Chloe bierze udział w badaniu klinicznym na Wydziale Psychologii. Siedmioro studentów, uczestników tego programu, łączy brak empatii oraz niezdolność odczuwania takich emocji, jak strach czy wyrzuty sumienia.
Kiedy jeden z badanych pada ofiarą morderstwa, zaczyna się niebezpieczna gra pozorów, a Chloe z drapieżnika staje się tropioną zwierzyną. Ma niewiele czasu, by zidentyfikować zabójcę, a jednocześnie doprowadzić swój plan zemsty do końca. Będzie musiała zdecydować, kto z kolegów i koleżanek jest godzien zaufania. A przecież wiadomo, że psychopatom nie wolno ufać…
„Jeśli lubicie historie z gatunku true crime i fascynują was psychopaci, to nie mogę wam polecić lepszej lektury!”powiedziała o książce Very Kurian, Lisa Gardner. Również fani Holly Jackson, E. Lockhart, Kerri Maniscalco i Karen M. McManus z pewnością docenią ten odświeżająco inny, pełen napięcia thriller.
Nawet nie zauważysz zostało uznane przez redakcję „New York Timesa” za thriller roku 2021. Powieść byłą też nominowana do Nagrody Edgara w kategorii Najlepszy Debiut Powieściowy 2022.
„Ta książka jest odświeżająco inna, wciągająca i piekielnie inteligentna! Jeśli lubicie historie z gatunku true crime i fascynują was psychopaci, to nie mogę wam polecić lepszej lektury!” Lisa Gardner
„Inteligentny thriller inny niż wszystkie. Do pisarzy specjalizujących się w thrillerach psychologicznych dołączył nowy talent. Obserwujcie rozwój kariery Very Kurian!” Mary Kubica
„Wciągająca, pełna napięcia książka! Kampus uniwersytecki, czarujący psychopaci i przenikliwa, celna narracja – wszystko to znajdziecie w Nawet nie zauważysz. Zachwycający debiut utalentowanej pisarki”. Tess Gerritsen
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66555-99-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień 60.
Wyjrzałam przez okno, wypatrując go na dziedzińcu, gdy tylko zamknęły się za mną drzwi nowego pokoju w akademiku. Zobaczyłam rodziny targające różne manele w pudłach do przeprowadzek. Kilkoro studentów leniło się na trawie. Szanse na to, że akurat na niego trafię, były marne.
Lecz nagle! Jasna głowa pełna kędziorów w kolorze ciemny blond. Will. Otworzyłam usta, a ten ktoś się odwrócił. To jednak była tylko jakaś dziewczyna z fatalną fryzurą. Serio, mogłaby się bardziej postarać, zważywszy, że dziś studenci zjeżdżali na kampus.
Odwróciłam się od okna i omiotłam wzrokiem swój pusty pokój wyłożony ponurym linoleum. W myślach powtarzałam listę zadań do wykonania:
1. Pozbyć się mamy. Zrobione. Nie było jej tu już. Zapewne pędziła teraz drogą międzystanową, gratulując sobie, że wreszcie się mnie pozbyła.
2. Zająć korzystniejszą z dostępnych sypialni, zanim pojawi się moja współlokatorka Yessica.
3. Nawiązać sześć do ośmiu znajomości, zanim wybije czwarta.
4. Odbębnić obowiązkową wizytę na Wydziale Psychologii.
5. Namierzyć Willa.
Przypadła nam dwójka z dwiema oddzielnymi sypialniami, znacznie różniącymi się rozmiarem. Zwykle instynkt nakazywał mi zająć większe terytorium, ale tym razem było to niewskazane. Okna przestronniejszego lokum wychodziły wprost na dziedziniec. A co, jeśli będę chciała wyjść albo wrócić w środku nocy? Ludzie nagrywają dziś telefonami wszystko, co wyda im się choć trochę ciekawsze od widoku schnącej farby. Naprzeciw wznosiła się ściana drugiego dormitorium, również pełna okien, z których byłoby mnie widać jak na talerzu. Nie wspominając o salach wykładowych zlokalizowanych na parterze. Zbyt liczna widownia jak na mój gust.
Wybrałam mniejszy pokój. Współlokatorka obdarzy mnie sympatią z powodu tej wspaniałomyślności, ale najważniejsze było to, że za oknem miałam tu mur z cegieł i metalowe stopnie wyjścia przeciwpożarowego. Mogłam łatwo się ulotnić i równie niezauważona się wślizgnąć. Super. Zagraciłam pokój kilkoma z moich pudeł i zasłałam łóżko, na wierzchu kładąc pluszowego wieloryba – jasny sygnał, że to miejsce jest zajęte. Z głębi akademika wzywały mnie czyjeś głosy. Nadszedł moment, by zaprezentować się wszystkim w odpowiednim świetle.
Przed wyjściem pośpiesznie przejrzałam się w lustrze, nałożyłam świeżą warstwę błyszczyku i poprawiłam włosy. Musiały wyglądać, jak należy. Były splecione w luźny francuski warkocz na boku głowy, który zdawał się niedbały, ale kosztował mnie sporo wysiłku. Dziewczyna musi sprawiać wrażenie, jakby nie zależało jej za bardzo, jakby po prostu wstała rankiem z łóżka, od razu wyglądając oszałamiająco, a jednocześnie skromnie. Jeśli spełniasz określone standardy urody, ludzie myślą, że jesteś więcej warta. Bystrzejsza, ciekawsza, bardziej godna istnienia niż w rzeczywistości. Właściwy wygląd w połączeniu z właściwym sposobem bycia tworzą skuteczną broń.
Dormitorium Brewsera składało się z jednego długiego korytarza z pokojami po obu stronach. Wetknęłam głowę do pokoju obok, w którym dwie brunetki właśnie wyciągały koc z plastikowego pokrowca. Ciężko im szło.
– Cześć! – zaświergotałam. – Jestem Chloe!
Potrafię być kimkolwiek. W ich oczach byłam akurat tą osobą, którą chciały zobaczyć: imprezowiczką, kandydatką na najlepszą przyjaciółkę, kimś, komu można się zwierzyć, siedząc do północy nad miską chipsów. Tego typu interakcje wymagały ode mnie tylko odegrania krótkiej etiudy aktorskiej, ale jeśli trzeba, potrafiłam też zbudować długotrwałą iluzję. Umiem wyglądać młodziej, jeśli zechcę – wkładam wtedy luźne ubrania, które ukrywają moje kształty, i nadaję spojrzeniu blask głupkowatej naiwności. Wskakuję w kostium niewiniątka. Potrafię też dodać sobie lat za pomocą kosmetyków i starannie dobranych ciuchów, błyskając golizną w razie potrzeby.
To łatwe, bo ludzie zwykle widzą to, co chcą zobaczyć.
Wędrowałam od drzwi do drzwi. Pokój 202.
– Ojejku, ale mi się podobają twoje włosy! – wyznałam przebojowej blondynce, moim zdaniem mającej zadatki na popularność.
Pokój 206.
– Nie jesteście chyba braćmi, co? – spytałam nieśmiało.
Dwóch byczków z uniwersyteckiej drużyny sportowej (niezłe ciała, ale dziecinne twarze, stanowczo nie byli w moim typie) wyszczerzyło się w odpowiedzi. Obaj wbili wzrok w moje cycki, próbując powiedzieć coś błyskotliwego. Żadnemu się ta sztuka nie udała.
Pokój 201 zajęły dwie niezgrabne dziewczyny. Byłam dla nich miła, ale bez przesady, bo wiedziałam, że nigdy nie będą się tu specjalnie liczyć.
Przedstawiłam się jeszcze paru ludziom, wypatrując osoby, która najprawdopodobniej zaangażuje się w życie organizacji studenckich. Will należał do jednej z nich – SAE. Zamiar dostania się w jej szeregi widniał na mojej liście.
Sportowe chłopaki zdążyły już wyleźć na korytarz, głośno rozprawiając o planowanej wieczornej wyprawie do klubu. Świetnie się składało – wspólne wyjście! A te byczki wyglądały mi na takich, którzy zapiszą się do bractwa.
– Kocham tańczyć – wyznałam wyższemu z dwóch Jakimtam, muskając palcami koniuszek warkocza.
– To najlepszy sposób, żeby kogoś lepiej poznać. – Uśmiechnął się w odpowiedzi, przyjaźnie mrużąc oczy.
Liceum nauczyło mnie jednego: życie towarzyskie to gra. Polega ona na tym, żeby uplasować się na odpowiednim miejscu w hierarchii. Bądź dziewczyną, którą faceci chcieliby przelecieć, albo staniesz się dla nich niewidzialna. Bądź kimś, kogo inne dziewczyny wolą mieć na oku – z powodu przyjaźni lub wręcz przeciwnie – albo skończysz gdzieś w kącie, kompletnie nieistotna i porośnięta kurzem.
Te krótkie interakcje wystarczyły mi, by stwierdzić, że nie ma w tym dormitorium nikogo z naszych. Nigdy dotąd nie poznałam kogoś takiego jak ja, ale wyobrażam sobie, że musi to wyglądać jak spotkanie dwóch wilków nocą. Oto dwie bestie obwąchujące się wzajemnie, z których każda wie, kim jest przeciwnik. Wątpię, żeby umieścili dwoje takich jak my pod jednym dachem. Musieli rozsiać te siedem osób po całym kampusie, żeby uniknąć wojen.
A potem musiałam już iść, porzucając swoich nowych znajomych. Musiałam się zameldować w programie.
Wydział Psychologii mieścił się po przekątnej dziedzińca. Można go było dostrzec z okien wspólnego pokoju. Dziedziniec porastała bujna trawa poznaczona ceglanymi ścieżkami. Na każdej z cegieł wyryto nazwisko jednego absolwenta – John Smith, rocznik 2003. Zabawne, że Will nie doczeka się własnej cegły, podczas gdy ja owszem. Fasadę jednego z większych dormitoriów – to nosiło imię Tylera Halla – zdobił wielki transparent z napisem: „WITAMY PIERWSZOROCZNYCH!!!”. Przystanęłam przed nim, żeby strzelić sobie selfie na tym tle. Patrzcie, oto podekscytowana nowa studentka zajęta rzeczami, które studentki zwykle robią.
Fakt, że wylądowałam w murach Uniwersytetu Johna Adamsa, można nazwać przeznaczeniem. Koniecznie musiałam się znaleźć w Waszyngtonie i dlatego aplikowałam na uczelnię w Georgetown, Uniwersytet Amerykański, Uniwersytet Jerzego Waszyngtona, Uniwersytet Johna Adamsa, Katolicki Uniwersytet Ameryki i do Trinity College – wszystkie placówki w obrębie stolicy. W odwodzie miałam jeszcze niezbyt odległe opcje w rodzaju Uniwersytetu George’a Masona czy Uniwersytetu Marylandu. Dostałam się wszędzie oprócz Georgetown. Serio. Pierdolić ich. Moje podanie to było szczere złoto. Mam sto trzydzieści pięć punktów IQ – tylko o pięć mniej niż geniusze – a poza tym świetne wyniki egzaminów i znakomite stopnie. Większość studenckiej garderoby zafundowałam sobie sama za pieniądze z pisania podań innym uczniom. Kto wie, ilu z nich dostało się na studia dzięki wzruszającej historyjce o tragicznie zmarłej babci, która nigdy nie istniała.
Propozycje stypendiów spłynęły z różnych stron, ale ci z Adamsa przebili wszystkich hojnością. Mogłabym odmówić udziału w programie, a i tak przypadłyby mi tłuste stypendia, stworzone, by zwabić uczniów mojego kalibru w mury nierankingowej uczelni o artystycznym profilu. Miałam to wszystko gdzieś – na Adamsie zależało mi najbardziej z powodu Willa. Lokalizacja szkoły była kolejnym atutem. Waszyngton to tętniące życiem miasto, w którym morderstwa zdarzają się stosunkowo często. Kampus uniwersytecki leżał w dzielnicy Shaw, która właśnie zaczynała się piąć w miejskim rankingu, na wschód od snobistycznego Logan Circle, a na południe od U Street, popularnego celu wieczornych wypadów. Taka dzielnica pełna dobrych restauracji, w której mimo to zdarzają się pijackie bójki na noże, a przechodniów kroi się z portfeli. Policjanci mieli pełne ręce roboty w związku z bezustannymi protestami, międzynarodowymi konferencjami czy wizytami dyplomatów. Zapewne żaden nie zwróci uwagi na osiemnastolatkę z iPhone’em w garści i niewinnym wyrazem twarzy.
Budynek Wydziału Psychologii przypadł mi do gustu. Z wyglądu przypominał posępne zamczysko. Bluszcz porastał ściany z czerwonej cegły, a okna o staroświeckim wyglądzie miały parapety z poczerniałego żelaza. Wewnątrz panował półmrok rozjaśniany tylko przez mrugające bursztynowo żarówki żyrandola. Przepastne foyer pachniało starymi książkami. Wyobraziłam sobie kamerę filmową śledzącą moje kroki. Widzowie pewnie martwiliby się, co złego mnie tu spotka. Byliby po mojej stronie.
Kręte schody zaprowadziły mnie na szóste piętro, gdzie miałam się odfajkować w związku z programem. Pokój 615 znajdował się na końcu korytarza, z daleka od innych. Plakietka na drzwiach głosiła: „Dr Leonard Wyman” i „Elena Torres, doktorantka”. Znałam te nazwiska – przewinęły się w dokumentach, które mi dostarczono.
Zastukałam do drzwi. Po kilku sekundach otworzyły się z impetem. Stała w nich jakaś kobieta.
– Ty musisz być Chloe Sevre! – powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę.
Pewnie mieli tu cały katalog na mój temat. Swego czasu odbyłam kilka rozmów telefonicznych z selekcjonerami, a potem z samym Wymanem. Przepytali też moją matkę i psychologa z liceum.
Jej dłoń była koścista, za to sucha i ciepła w dotyku. Kobieta miała oczy koloru czekolady. Nie było w nich lęku.
– Jestem Elena. Robię tu doktorat. – Uśmiechnęła się i gestem zaprosiła mnie do środka.
Potem przeprowadziła mnie przez zagracony pokój przyjęć, koło biurka zarzuconego papierami, na którym stały trzy laptopy, i dalej korytarzem, na końcu którego znajdował się drugi, mniejszy gabinet. Zapewne należący do niej.
Zamknęła za nami drzwi.
– Zaraz się u nas zadomowisz. Fundusz Pomocy Finansowej nie sprawiał żadnych kłopotów w związku z twoim przyjazdem?
Byłam jedną z siedmiorga podopiecznych programu, którym uniwersytet Johna Adamsa ufundował bezpłatne studia. W zamian musiałam tylko zostać całodobowym zwierzątkiem doświadczalnym w ich Multidyscyplinarnym Panelowym Programie Badania Psychopatii.
Pokręciłam głową, rozglądając się po pomieszczeniu. Półki uginały się od książek i wydruków. Dojrzałam trzy różne wersje Diagnostycznego i statystycznego podręcznika zaburzeń psychicznych. Całe tomy poświęcone „nieprawidłowej” psychologii i książkę Psychopaci są wśród nas Roberta D. Hare, którą czytałam.
– Świetnie – powiedziała Elena, otwierając jakiś plik na komputerze.
Podniosła słodką bułkę poniewierającą się na jej podkładce pod myszkę i odgryzła kęs, żując hałaśliwie.
Ze swoją oliwkową skórą i kształtnymi obojczykami była całkiem ładna jak na doktorantkę. Łatwo było mi ją sobie wyobrazić, jak zakochuje się w jakimś tyczkowatym nerdzie i próbuje mieć z nim dzieci, choć było już na to za późno.
– Proszę bardzo! – Kliknęła parę razy i w jej drukarkę wstąpiło życie.
Kiedy wstała, żeby zabrać wydruk, wyciągnęłam szyję, starając się dojrzeć zawartość ekranu, ale miała założony filtr prywatyzujący. Nie wiedziałam, czy to miała być tajemnica, ale udało mi się dowiedzieć, ilu studentów bierze udział w programie. Okazja nadarzyła się, kiedy pracownik szkolnej administracji załatwiał sprawy związane z moim stypendium. Umierałam z ciekawości, jaka okaże się pozostała szóstka. Dziwolągi, a zarazem wybrańcy.
Elena wręczyła mi stos papierów spiętych spinaczami. Były tam formularze zgody na udział w programie, zapewnienia, że moje dane pozostaną poufne, że ryzyko związane z udziałem w komputerowych testach jest minimalne, że krew będzie mi pobierał wykwalifikowany specjalista i tak dalej. Było też sporo dokumentów dotyczących prywatności, śledzenia lokalizacji (te akurat przeczytałam z uwagą) oraz oświadczenie, że prowadzący program mają prawny obowiązek zgłosić mnie odpowiednim organom, gdybym groziła, że zrobię sobie – albo komuś – krzywdę. No, błagam. Nie miałam najmniejszego zamiaru afiszować się z groźbami.
Kiedy już podpisałam tę stertę, Elena wyciągnęła z sejfu niewielką paczkę. Wewnątrz było pudełeczko, z którego wyjęła lśniący przedmiot.
– A to jest twój smartwatch.
Od razu przypadł mi do gustu. Był czarny i smukły niczym gadżet z filmu o szpiegach.
– Zasady udziału w programie zobowiązują cię, żebyś zawsze miała go przy sobie. Będzie rejestrował twoje tętno oraz rytm snu i czuwania. Jest wodoodporny, więc nadaje się też pod prysznic. Możesz w nim nawet pływać.
Wyciągnęłam ramię, a Elena zapięła pasek gadżetu wokół mojego lewego nadgarstka. Poczułam się jak u jubilera.
– Jeśli będzie się gryzł z twoim stylem, możesz go wyjąć z tej opaski i nosić zawieszony na szyi pod ubraniem. Gdy na ekranie pojawi się... o, taka ikonka, to znaczy, że musisz wypełnić dziennik nastroju. – Wcisnęła coś na swoim komputerze i na czarnym ekranie smartwatcha rozbłysnął mały czerwony wykrzyknik.
Elena gestem zachęciła mnie, żebym go dotknęła. Kiedy to zrobiłam, wykrzyknik zniknął, w jego miejsce pojawiło się pytanie, jaką czynność teraz wykonuję, a potem następne:
Jak szczęśliwa/szczęśliwy czujesz się w danym momencie?
Oceń w skali od 1 do 7.
– Te pytania nie zajmą ci dużo czasu – wyjaśniła. – Najwyżej kilka minut. Odpowiadaj na nie, kiedy tylko dostaniesz powiadomienie. Chodzi nam o to, żeby móc obserwować nastroje uczestników na bieżąco w ciągu dnia zamiast w sterylnych warunkach badawczych. Ale jeśli akurat piszesz test, możesz trochę poczekać. Nie chcemy, by wykładowca myślał, że ściągasz albo coś w tym rodzaju.
– Czy wykładowcy wiedzą, że biorę udział w programie?
– Nie, zarówno twój udział, jak i diagnoza są w pełni poufne.
– A ten zegarek zawsze pokaże, gdzie akurat jestem?
– Nie, inaczej. Te dane wędrują do satelity, ale my będziemy cię namierzali tylko przy wypełnianiu dzienników nastroju. Zależy nam na tym, żeby znać kontekst tego, gdzie się znajdowałaś i co akurat wtedy czułaś. Myślę, że to będzie dla ciebie dobra okazja, żeby nauczyć się lepiej rozumieć swoje emocje. – Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem, demonstrując krzywy ząb.
Ulżyło mi, kiedy upewniłam się co do śledzenia lokalizacji. Oczywiście miałam w zanadrzu plan B – mogłabym zdjąć smartwatcha albo schować go w rzeczach Yessiki, żeby pilnował jej, zamiast mnie, ilekroć będę zamierzała zrobić coś podejrzanego. Ta kula u nogi mogła się zamienić w alibi. Zegarek twierdziłby przecież, że tkwiłam wtedy w czterech ścianach, cnotliwie się ucząc i pijąc mleko!
– Jak często będę musiała tu przychodzić, żeby brać udział w innych eksperymentach?
– To niekoniecznie będą eksperymenty. Wiele z nich to po prostu ankiety. W każdym razie nie będą się zdarzały częściej niż raz lub dwa razy w tygodniu, a badanie rezonansem magnetycznym zawsze umawiamy na wiele tygodni naprzód.
Zajęłam się podziwianiem swojego nowego zegarka. Jego pusta tarcza rozbłysła pod moim muśnięciem, ukazując szereg zmyślnie wyglądających ikonek.
– A co z pozostałymi sześcioma studentami? Poznam ich?
– Raczej nie twarzą w twarz, ale prędzej czy później będziesz miała z nimi do czynienia.
To zabrzmiało interesująco. Pewnie, że sprowadziły mnie tu bezpłatne studia w mieście, w którym mieszkał Will, ale bądźmy szczerzy. Ludzie rajcują się psychologią, bo są narcyzami. A jako psychopatka mam wybitnie narcystyczne cechy.
Elena ułożyła naręcze papierów w stosik i stuknęła nimi o powierzchnię biurka, żeby całość się wyrównała.
– Za parę dni czeka cię jeszcze spotkanie wprowadzające z doktorem Wymanem, ale na dziś to już wszystko. Witaj w programie!
*
Powędrowałam z powrotem przez dziedziniec. Nowa zabawka błyszczała na moim nadgarstku. Miałam nadzieję, że Yessica już tu jest. Stanowiła największą niewiadomą w całym planie. Mogłaby bardzo utrudnić mi życie i pokrzyżować plany, celowo lub nie. Musiałam ją szybko przejrzeć. Jakim rodzajem współlokatorki się okaże? Jeśli będzie fajna, być może zostaniemy najbardziej liczącymi się mieszkankami Brewsera. Jeśli okaże się wścibska, dołączy do listy problemów domagających się rozwiązania.
Już stojąc pod drzwiami pokoju, dosłyszałam, że ktoś jest za nimi. Gdy weszłam do środka, dostrzegłam smukłą dziewczynę o skórze koloru orzecha i włosach układających się w grube, ciemne fale. Wpychała właśnie w kąt jakieś pudło.
– Chloe! – zawołała i podeszła bliżej, szczerząc się od ucha do ucha. Uścisnęłyśmy sobie ręce. – Jestem Yessica!
Miała ogromne ciemne oczy obramowane gęstymi rzęsami, które wyglądały mi na sztuczne. W myślach przyznałam jej punkt za świetną cerę i kolejny za szykowne botki na płaskim obcasie. Podwójną punktację dodałam za to, że wpadła na pomysł, by przywieźć tu minilodówkę.
– Dopiero co przyjechałam! Głupio mi strasznie... Jesteś pewna, że chcesz ten mniejszy pokój?
– Nie ma sprawy. Wolę mieć widok na tamtą stronę.
Pomogłyśmy sobie przy rozpakowywaniu, gadając przy tym jak nakręcone, jak to dziewczyny mają w zwyczaju. Podczas gdy ustalałyśmy, gdzie co będziemy trzymać, oceniałam ją w duchu. Zdecydowałam, że współlokatorka będzie raczej atutem niż przeszkodą. Była ładna, zabawna i wyglądała na wyluzowaną – zapewne nie będzie wścibiać nosa w mój laptop ani robić krzywych min, jeśli sprowadzę tu faceta. Kiedy już wszystkie nasze rzeczy znalazły się na właściwych miejscach, wyszłyśmy na gwarny korytarz, żeby poznać więcej ludzi. Parę osób znów wspomniało o wspólnym wyjściu na miasto. Gotowałam się z niecierpliwości. Zdawałam sobie sprawę, że robię teraz to, co należy – zawieram sojusze i buduję w oczach innych swój dobry wizerunek – ale bardzo już chciałam przystąpić do rzeczy. Był 24 sierpnia, pierwszy z dni integracyjnych dla nowych studentów. Do 23 października zostało sześćdziesiąt dni. Wybrałam tę datę po głębokim namyśle. Była na tyle odległa, że miałam dość czasu na niezbędne manewry, ale co najważniejsze, właśnie tego dnia w Waszyngtonie miał się odbyć masowy protest na terenach parku National Mall. I to nie jeden, a kilka naraz: wiec zwolenników wolności słowa, wiec antyrasistowski oprotestowujący ten pierwszy, wiec nawołujący do zdjęcia prezydenta z urzędu, a do tego demonstracja w ramach ruchu Marsz dla Ziemi. Sądząc po tonie postów publikowanych w mediach społecznościowych, obłożeniu miejsc oferowanych w ramach Airbnb oraz po poziomie sprzedaży biletów na międzystanowe autobusy – eksperci uważali, że to wzmożenie politycznych zapałów skończy się zalaniem miasta falą przyjezdnych, a wszystkie lokalne zasoby znajdą się na wyczerpaniu. Nie mogło się lepiej złożyć. Wiedziałam z wiadomości, że poprzednie wydarzenia tego rodzaju często wiązały się z przeciążeniem sieci komórkowych. Policja znów będzie miała mnóstwo roboty przy protestantach i tłumieniu zamieszek. W mieście zapanuje chaos.
To będzie idealny dzień, żeby zabić Willa Bachmana.2
Oto, co wiem o Willu Bachmanie.
Mieszka przy Marion Street Northwest pod numerem 1530, trochę ponad pół kilometra od mojego akademika. Najbliższy komisariat policji znajduje się pięć minut jazdy od jego domu. Sam dom to szeregowiec, z obu stron sąsiadujący z innymi szeregowcami. Zarówno drzwi wejściowe, jak i okna na parterze są zakratowane. W ciągu ostatniego roku w okolicy miały miejsce trzydzieści trzy brutalne przestępstwa, głównie napady rabunkowe. Na podstawie wszystkich śladów, które zostawił po sobie w internecie, dowiedziałam się, co następuje:
Will Bachman należy do bractwa studenckiego o nazwie Sigma Alpha Epsilon (w skrócie SAE), którego siedziba mieści się kilka budynków dalej. Jego współlokator ma na imię Cordy i też jest członkiem SAE. Will Bachman jest studentem trzeciego roku Wydziału Nauk Politycznych; zastanawia się nad specjalizacją z ekonomii. Należy do uniwersyteckiej drużyny lacrosse, ale lubi też pływać. Pływałam razem z nim, kiedy byliśmy dziećmi. Lubi muzykę house i palenie trawy. Jeździ czarnym volkswagenem jetta, w którym jakiś dupek wgniótł błotnik, kiedy Will zostawił auto na parkingu przed supermarketem Giant. Czytuje prawicowe źródła w internecie i uważa, że wszystkim „płatkom śniegu” należy się solidny oklep. Jego matka nosi perły i udziela się jako wolontariuszka w Czerwonym Krzyżu. Will ma też młodszego brata. Mieszkają przy Hopper Street 235 w miasteczku Toms River w stanie New Jersey. Ich kod pocztowy to 08754.
Domyślam się, że Will robi swoje codzienne zakupy w markecie należącym do sieci Giant w dzielnicy Shaw, bo to tam wydarzył się incydent z błotnikiem. Poza tym poinformował świat, że w sklepie sieci Safeway znajdującym się najbliżej Marion Street 1530 „jest pełno pizd, przez które człowiek musi gnić w kolejce”. Wiem też, że bywa częstym gościem cukierni Buttercream Bakery, bo pochwalił się wszystkim, że dostał tam dziesiątą kawę za darmo. Pewnego razu zgubił telefon pomiędzy P a S Street przy Czternastej Ulicy, gdy wracał do domu kompletnie zalany, z czego wnioskuję, że często się tam kręci. Nie lubi się zapuszczać na wschód od Siódmej Ulicy z powodu „lokalsów”. Przy Marion Street mieści się sklep z muffinkami, położony akurat naprzeciw drzwi wejściowych domu Willa. To ten rodzaj miejscówki, w której można przesiadywać godzinami, sącząc kawę. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi, kiedy będziesz się gapić na dom po przeciwnej stronie, snując podstępne zamiary.
Podejrzewam, że Will Bachman mierzy jakieś sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Uniwersytecka drużyna lacrosse radzi sobie całkiem nieźle, więc na pewno jest wysportowany i fizycznie silniejszy ode mnie – fakt, o którym nie powinnam zapominać. Ma gęste jasne włosy i wąską górną wargę. Najchętniej ubiera się w koszulki polo i spodnie khaki. Nosi naszyjnik z małych muszelek.
Jego kumple stanowią mieszaninę ziomów z bractwa i graczy w lacrosse. Są przeważnie biali, twarze mają poczerwieniałe od piwa, a niewyraźne zdjęcia w internecie przedstawiają ich wskazujących palcami w różnych kierunkach. Chleją piwsko, uczestniczą w imprezach tematycznych i żeglują na jachtach po rzece Potomac. Nie uznają imprez, z których nikt nie trafia prosto do szpitala z powodu zatrucia alkoholem. Hasztag #YOLO.
Jest też Cordy, który wrzuca do sieci mnóstwo rzeczy związanych z grami komputerowymi i ligą hokeja. Cordy i jego dziewczyna Miranda Yee co chwila rozstają się i schodzą ze sobą, ale kiedy akurat są razem, chłopak często nocuje w jej mieszkaniu w dzielnicy Dupont Circle, zostawiając Willa samego. Do paczki należy też Mike Arie, który również gra w lacrosse i jest członkiem SAE. Zdjęcia, które wrzuca do sieci, przedstawiają go otoczonego wianuszkiem dziewczyn wystawiających języki do obiektywu. Bardzo łatwo mogłabym stać się taką dziewczyną. Wślizgnąć się do czyjegoś życia, a potem niepostrzeżenie je opuścić. Will, Cordy i Mike wzięli niedawno udział w wydarzeniu towarzyskim zorganizowanym przez kogoś o nazwisku Charles Portmont. Charles również należy do bractwa, a jego Instagram pęka w szwach od zdjęć balangowiczów. Jedna z najnowszych fotek przedstawia Willa i jego koleżków ubranych na biało, zdjęcie zrobiono podczas jakiejś imprezy charytatywnej. Szybka sesja w internecie ujawniła, że ojciec Charlesa, Luke Portmont, jest przewodniczącym Republikańskiego Komitetu Narodowego w stanie Wirginia. Na przyjęciu podano tego dnia krewetki i wymyślne koktajle. Hasztag #typowyCharles.
Will Bachman nie ma dziewczyny, ponieważ kumple liczą się bardziej niż dupy, poza tym „nigdy nie ufaj żadnej suce”.
Will Bachman najprawdopodobniej nie ma broni palnej, bo dostęp do niej jest w Waszyngtonie reglamentowany.
Will Bachman tak rozrzutnie dzieli się ze światem faktami ze swojego życia, że każdy myślący człowiek da radę zrekonstruować jego plan zajęć. Hasztag #życiewSAE jest stosowany na tyle często, że można wywnioskować, gdzie ziomki z bractwa pojawią się w konkretny weekend. Dokąd pójdą, z kim i jak bardzo się urżną przy tej okazji.
Will Bachman pije za dużo i zadaje się z ludźmi, którzy niezbyt się przejmują tym, co się z nim stanie.
Will Bachman popełnił w życiu kilka błędów.
Will Bachman zginie za sześćdziesiąt dni.3
Leonard otworzył drzwi gabinetu i wpuścił Chloe Sevre do środka.
– Jestem doktor Wyman, szef programu. Możesz mi mówić Leonard.
Dziewczyna przekroczyła próg, rozglądając się dookoła.
– Siadaj, gdzie chcesz – zachęcił ją, wskazując szereg foteli stojących naprzeciw jego biurka.
Miała trochę mniej niż sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, gładką, raczej bladą cerę i duże niebieskie oczy. Jej strój składał się z legginsów i zbyt obszernej tuniki. Ciemnobrązowe włosy nosiła ściągnięte w kucyk. Wyglądała na mniej niż osiemnaście lat – przynajmniej teraz. Oglądał jej inne wcielenia publikowane w mediach społecznościowych. Zdjęcia, na których nosiła ostry makijaż, skąpe sukienki i buty na wysokim obcasie. Wszystkie jej konta na tych platformach zawierały starannie przemyślane treści. Nie ufał jej „spontanicznym” ani „beztroskim” fotkom za grosz. Zbyt dobrze wyglądały.
Chloe wybrała obszerny fotel i skuliła się w nim, podwijając przy tym nogi.
– Czy to będzie przebiegało jak zwyczajna sesja u terapeuty? – zapytała.
– Mniej więcej, chociaż skupimy się na pracy z twoją diagnozą i nauczeniu cię sposobów, jak z nią funkcjonować. Jak ci minął pierwszy tydzień tutaj?
– Przeleciał jak huragan – odparła, podnosząc dłoń do ust i przygryzając czubek paznokcia. – Poznałam tylu ludzi, że ledwie kojarzę ich imiona. Za to zapisałam się na wszystkie wykłady, na których mi zależało.
– Masz już jakieś koleżanki?
Kiwnęła głową.
– Moja współlokatorka jest całkiem fajna, no i są też inne dzieciaki w sąsiednich pokojach. Poszliśmy potańczyć. Nie przysyłał mi pan jeszcze żadnych testów, prawda?
– To nie są testy, tylko dzienniki nastroju. Nie ma jednej właściwej odpowiedzi. To po prostu zapis tego, co czujesz w danym momencie.
Chloe skinęła głową. Jej oczy skanowały tytuły książek stojących na półce za jego plecami.
– Kiedy poznam resztę?
– To nie jest klub towarzyski! – zażartował Wyman.
Dziewczyna wskazała zegarek.
– Używacie tego we współpracy ze strażą uniwersytecką? Żeby zawsze wiedzieć, gdzie jesteśmy?
Leonard ostrożnie dobrał słowa odpowiedzi.
– Oczywiście, że nie. Chloe, posiadanie takiej diagnozy jak twoja nie jest nielegalne.
Wzruszyła ramionami, robiąc ponurą minę.
– Ludzie traktują nas, jakbyśmy byli potworami. Mój szkolny psycholog tak robił. Moja mama też.
– Nie jesteś potworem.
– To dlaczego powiedział mi pan, że mam coś gorszego niż to, co mi zdiagnozowali w liceum?
– Psychopatia nie jest gorsza niż antyspołeczne zaburzenie osobowości. To po prostu coś innego, a tak się nieszczęśliwie składa, że ludzie używają tych pojęć jak synonimów. Jestem zdania, że ty i wielu innych należycie do podgrupy, u której zdiagnozowano ASPD zamiast psychopatii, co do której nie uważam, by była zaburzeniem osobowości w klasycznym rozumieniu tego terminu. Niestety słowo „psychopata” wywołuje kryminalne skojarzenia głównie dlatego, że Robert Hare, jeden z pionierów w dziedzinie badań tego zjawiska, pracował przede wszystkim z przestępcami. Ja chciałbym odzyskać to słowo i nadać mu bardziej pozytywny wydźwięk.
– Więc nie uważa pan, że jestem groźna?
Leonard był przyzwyczajony do pacjentów, którzy błędnie rozumieli swoją diagnozę. Przeważnie dlatego, że kojarzyli swój stan z tym, co zobaczyli w filmach sensacyjnych albo horrorach. Większość trafiała do niego z polecenia klinicystów zupełnie nieprzygotowanych na tego typu przypadki, lecz tylko wybrane wąskie grono nadawało się do udziału w Multidyscyplinarnym Panelowym Programie Badania Psychopatii. Ci pacjenci musieli być młodzi, inteligentni i powinno im zależeć na zmianie.
– To częsty, ale błędny pogląd. Osobiście uważam, że jakieś dwa do trzech procent populacji naszego kraju to psychopaci. Wyobrażasz sobie, jakiego zamieszania by narobili, gdyby każdy z nich był niebezpieczny? Prezentuję odmienne podejście niż większość lekarzy. Po pierwsze dlatego, że studiuję to zagadnienie, co niewielu robi, a po drugie, ponieważ nie uważam, żeby psychopatia aż tak bardzo różniła się od innych wrodzonych zaburzeń, takich jak schizofrenia.
– Więc to jak choroba psychiczna – stwierdziła beznamiętnie, jakby rozczarowana tym, co usłyszała.
– Powiedzmy raczej, że jest to oparta na biologii mózgu ograniczona zdolność pojmowania czy też przeżywania pełnego spektrum ludzkich emocji, sprzężona z trudnością w powściąganiu impulsów.
– Mówi pan o tym, jakby to była dysleksja albo coś w tym rodzaju. Moja mama nazywa to patologicznym egoizmem.
– Nie używałbym słowa „patologia”. Brakuje ci empatii, bo twój mózg działa w taki, a nie inny sposób. Nie odczuwasz lęku jak inni ludzie, w rezultacie idziesz przez życie, szukając wrażeń. Afektywny wymiar tej przypadłości – brak empatii, podstępność, fałszywy urok i antyspołeczne tendencje – częściowo łączy się z jej kryminalnym aspektem. Kontrola impulsów, skłonność do zachowań ryzykownych i tak dalej. Ale wiele z tego ma swoje źródło w biologii.
– Jeśli to biologiczne, to dlaczego nie możecie po prostu dać mi leków?
– To odwieczny amerykański dylemat, czyż nie? Nikomu nie udało się skutecznie wyleczyć psychopatii. Mam nadzieję to zmienić. Pragnę, żeby ludzie zaczęli inaczej postrzegać tę chorobę. A także nomenklaturę, bo każdego chorego psychicznie seryjnego mordercę albo masowego zabójcę nazywa się teraz psychopatą.
– Ale przecież wielu z nas kończy w więzieniu – odparła Chloe.
Nie ustąpiła tak od razu. Działo się tu coś interesującego – testowała go.
– Więzienia mogą się poszczycić nadreprezentacją psychopatów, ale to mówi więcej o ich problemach z powściąganiem impulsów niż o czymkolwiek innym. Większość z nich nigdy nie wyląduje w więzieniu, a jeśli zostanie właściwie pokierowana, może prowadzić szczęśliwe życie, nie krzywdząc ludzi wokół siebie.
– A co, jeśli nikt ich nie pokieruje? Jeżeli oni sami nie wierzą, żeby było z nimi coś nie tak?
– Jeśli nie będą w stanie nauczyć się funkcjonować w życiu codziennym, to oczywiście, że mogą podjąć błędne decyzje i skończyć za kratkami. Albo też będą krzywdzili kolejnych ludzi tak długo, aż pozostanie im tylko rzucić wszystko, wyjechać i żyć w samotności.
Przygryzła dolną wargę.
– A pan uważa, że ze mną tak nie będzie?
– Jestem tego pewien. Świetnie się uczysz, co jest dowodem, że potrafisz powściągnąć impulsy, jeśli tylko chcesz. Miałaś przyjaciół, różne hobby i żadnych konfliktów z prawem.
– Tylko dlatego, że nigdy mnie nie złapali – pozwoliła sobie na żarcik. Emanowała z niej niedbała pewność siebie, właściwa wielu psychopatom. Żadnego spięcia czy nieśmiałości, tak częstych u nastolatków, nadal zakłopotanych z powodu swojego ciała. – To w końcu jaka jest różnica między psychopatą mojego rodzaju a takim, który ląduje w celi śmierci, bo zamordował mnóstwo ludzi?
– Cóż, przede wszystkim taka, że zabrakło mu twoich zdolności w zacieraniu śladów – zażartował, a ona zaniosła się donośnym śmiechem. – Nie musisz się tym martwić. Ludzie tego rodzaju zwykle cierpią też na wiele zaburzeń. Doznali w dzieciństwie poważnego urazu głowy albo mają sadystyczne skłonności. Ale nie trzeba empatii, żeby powstrzymać się od sadyzmu.
– O – powiedziała, odwracając od niego twarz, żeby wyjrzeć przez okno, i zmarszczyła brwi. – A co, jeśli to właśnie ja? Jeśli mama upuściła mnie na główkę, kiedy byłam mała?
– Ludzie kończą jako mordercy z powodu wielu skojarzonych przyczyn. Czy kiedykolwiek czułaś chęć, żeby zrobić komuś fizyczną krzywdę?
– To jest podchwytliwe pytanie. W końcu każdy czasem tak się wścieknie, że myśli: „Rany, ale bym mu przyłożył!”.
– Ale nigdy nie chciałaś zadać nikomu bólu, prawdziwego bólu, tylko po to, żeby popatrzeć, jak cierpi?
Wzruszyła ramionami i znów zaczęła gryźć paznokieć.
– Tylko w wyobraźni.
– Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się skrzywdzić albo zabić jakieś zwierzę?
– Nie – odparła.
„Twoja matka twierdzi inaczej” – pomyślał, odnotowując w pamięci dokładną godzinę i minutę. Powiedziała to z nieporuszoną twarzą, bez krzty wahania. Później sięgnie po dane z jej smartwatcha, żeby sprawdzić, czy jej puls przyśpieszył. Zegarek stanowił marny wykrywacz kłamstw – nie, żeby doktor Wyman wierzył w działanie tych urządzeń – ale fizjologiczne zawiłości psychopatii od dawna go fascynowały.
– Ja po prostu chcę żyć normalnie, jak każdy. Chcę zostać lekarką, mieć chłopaka i mnóstwo przyjaciół, i może założyć vloga.
– Wielu ludziom takim jak ty się to udało. Prawdopodobnie zetknęłaś się z nimi w życiu codziennym. Zostają dziennikarzami, lekarzami, nauczycielami, nawet prezesami firm.
Obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.
Leonard po raz kolejny przypomniał sobie, co tak uwielbia w tej pracy: możliwości.
– Czyli mimo wszystko mogę zostać lekarką?
– Jeżeli wdrożysz w praktyce techniki, których cię tu nauczymy, a także będziesz przestrzegać prawa, możesz być, kim zechcesz.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------