- promocja
Naznaczona krwią - ebook
Naznaczona krwią - ebook
Druga część znakomitej serii Zrodzeni z legendy - retellingu mitu o królu Arturze. Bestseller z list „New York Timesa”. Książka nominowana w plebiscycie Goodreads Choice Awards 2022 w kategorii najlepsza powieść Young Adult fantasy i science-fiction.
Bree Matthews chciała jedynie poznać prawdę o śmierci matki. Dlatego dołączyła do tajnego stowarzyszenia Legendarian, którego członkowie są potomkami rycerzy Okrągłego Stołu.
Dziewczyna trafia w sam środek wojny między Cieniogonami a Zakonem, która toczy się na kampusie uniwersytetu Chapel Hill. Odkrywa też znacznie więcej niż pragnęła: swoją moc, prawdziwe pochodzenie, miłość do Nicka i… pełnego mroku, fascynującego Sela.
Kiedy wychodzi na jaw, że przodkiem Bree jest sam król Artur, a zagrażający przyszłości konflikt z demonami wywołał ojciec jej ukochanego, sprawy się komplikują. Nick zostaje porwany, a regenci rządzący Legendarianami nie zamierzają go szukać.
Na ratunek Nickowi rusza więc Bree z Selem. To niebezpieczna wyprawa: wrogowie czają się wszędzie, moce dziewczyny bywają nieprzewidywalne, a ona sama coraz bardziej ulega urokowi Sela.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2727-4 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W moich żyłach krążą rozgorączkowane duchy przodków.
Dwadzieścia cztery godziny temu wyciągnęłam Excalibur z kamienia. W tej chwili płacę za to cenę.
Starożytny miecz po prostu mnie zniszczył. Roztrzaskał dawną mnie. Tę, którą mogłam się stać. I tę, którą nie będę już nigdy.
Rozpadłam się na okruchy.
Tamta Briana Matthews, dziewczyna, która wzięła Excalibur do ręki, rozleciała się w drobny mak. A z tych niewielkich odłamków powstało coś nowego.
„Coś nowego. Coś potężnego”. Dokładnie tymi słowami opisał mnie William.
Zeszłej nocy, kiedy uniosłam nad głowę zaciśniętą na rękojeści miecza dłoń, poczułam w sobie pulsujący rytm dwojga dusz: ducha Very, pramatki mojego rodu, i ducha samego Artura Pendragona. Mimo że epoki, w jakich przyszło im żyć, dzieliły całe stulecia, oboje za pomocą magii przekazali moc swoim potomkom, czyli także mnie. Vera uczyniła to, zanosząc prośbę do swoich przodków, Artur – za pomocą zaklęcia, jakim obłożeni zostali jego rycerze. Ostatecznie, gdy bitwa dobiegła już końca, a ja padłam na łóżko, pomyślałam, że duchy zniknęły. Że udały się tam, dokąd odchodzą duchy, kiedy uznają za stosowne zostawić medium w spokoju.
Artur umilkł. Vera wygłosiła dwa zdania, które wydały mi się pożegnaniem: „Bycie legendą ma swoją cenę, córko. Ale nie obawiaj się, nie będziesz musiała jej zapłacić sama”. Te słowa wcale nie były jednak pożegnaniem; usłyszałam rodowe powitanie.
Teraz, w ostatnich godzinach przed świtem, leżę w łóżku w historycznej siedzibie Legendarian. Nie odpoczywam jednak, nie śpię. Jestem boleśnie wręcz rozbudzona. Czuwam spięta na ciele i w duchu, ze wszystkimi zmysłami w pogotowiu. Zrzucona kołdra spoczywa na podłodze. Wilgotne włosy kleją mi się do karku. Obracam się z jękiem na bok i zaciskam oczy. Powoli, na czworakach, gramolę się z łóżka. Czuję i słyszę drapanie paznokci o podłogę, w nocy ten dźwięk brzmi bardzo przejmująco.
Kiedy otwieram na powrót oczy, nie znajduję się już w tym pokoju co przed momentem. A ja nie jestem Bree. Zamiast tego…
Nazywam się Selah: jestem córką Very, w tej chwili dorosłą już i brzemienną. Jest noc. Dawno, dawno temu. Wchodzę do jakiegoś budynku, ponaglana przez czarną kobietę o przenikliwych brązowych oczach, które raz po raz zerkają ponad moim ramieniem. Spogląda w stronę, z której nadeszłam. Jej ciepłe, mocne palce ściskają mi ramię.
– Prędzej, dziewczyno. Pospiesz się! – szepce. Nie znam jej, lecz w tonie, jakim wypowiedziała słowo „dziewczyno”, poza niepokojem słychać wyraźną nutę bliskości.
Nieznajoma prowadzi mnie w głąb domu i zatrzymujemy się nad otwierającą się w podłodze klapą. Kiedy ją unosi, ukazuje mi się ciasna skrytka, klepisko i ściany z butwiejących desek.
Zatrzymam się tu na krótką chwilę, lecz jutro wyruszę dalej. Muszę uciekać.
Mrugam, a kiedy unoszę powieki, jestem z powrotem w rezydencji zakonu. Mroczne, znajome wnętrze. Leżę na lśniącym parkiecie z szerokich dębowych desek.
Wdech. Wydech.
Zamykam oczy. Otwieram je.
Stoję w taniej knajpce. Nazywam się Jessie. Mam dwadzieścia lat.
– E, ty! Dziewczyno! – dolatuje mnie nieuprzejmy, szorstki głos. Ostatnie słowo ocieka tak potężną dawką pogardy, że nietrudno się domyślić, jakim wolałby je zastąpić wołający mnie mężczyzna. Ma to zresztą wypisane na twarzy. Biały facet siedzi blisko wejścia, z pewnym siebie uśmieszkiem człowieka, który wie, że nikt mu nie podskoczy. – Może mnie wreszcie obsłużysz, proszę? – Teraz poza pogardą słyszę też ostry sarkazm. Szyderstwo i przynęta w jednym. Prowokuje mnie. Chce, żebym odpyskowała.
Płomień gniewu. Żar korzenia w mojej piersi zaognia się, rozpala – lecz przywołuję na usta uśmiech i ruszam w kierunku klienta.
Korci mnie, by go zignorować. Chciałabym go zwymyślać, lecz nie mogę.
Nie tutaj, nie dzisiaj. Z pewnością jednak gdzie indziej, kiedy indziej.
Siedząca na jednej z mijanych przeze mnie czerwonych kanap biała kobieta w czarno-srebrnej sukience gwałtownie się odwraca. Jej dłoń wysuwa się raptownie w moim kierunku, chwyta mnie za łokieć. Kobieta podejrzliwie mruży piwne oczy, przygląda mi się i wyraźnie czuję skrzące się na mojej twarzy iskierki. Smużka korzennego dymu uderza mnie w nozdrza, zupełnie jak tuż po rozpaleniu zapałki, na mgnienie zanim zapłonie ogień.
Nagle dociera do mnie, kim ona jest. Jedną z nich. Magiem z zakonu. Jedną z ludzi, przed którymi w dzieciństwie ostrzegała mnie matka. „Nie pozwól, by dopadli cię merlini. Uważaj, by nie zaskoczyli cię samotnej. Gdy tylko zobaczysz ich błękitne płomienie, uciekaj jak najszybciej”.
Z rozkołatanym sercem dławię w sobie skwierczący ogień. Gaszę płomienie. Ukrywam je.
– Tak, proszę pani? – odzywam się wyraźnie, pewnym głosem.
Nieznajoma mierzy mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów. Przez jej twarz przemyka cień zwątpienia. Nie odpowiada od razu. Czy słyszy łoskot mojego serca? Czy czuje mój strach?
– Nie, już nic. Przepraszam – rzuca wreszcie, rozluźnia chwyt i uwalnia moje ramię. Wraca do przerwanego posiłku. Woń jej magii rozpływa się w powietrzu, znika niczym wsunięte do pochwy ostrze miecza.
Oddycham z ulgą. Naprawdę niewiele brakowało.
Nie tylko siedzący przy wejściu facet zasługuje na mój gniew. Mam nadzieję, że pewnego dnia policzę się także z merlinami.
Nie tutaj, nie dzisiaj. Gdzie indziej, kiedy indziej.
Kiedy tym razem powracam do znajomej sypialni, gdy po raz kolejny staję się Bree, na parkiecie widać odciski moich spoconych dłoni.
Wdech. Wydech.
Zamknąć oczy. Otworzyć.
Nazywam się Leanne. Mam piętnaście lat. Idziemy z przyjaciółką przez park. Chichocemy. Głupiutkie. Nad nami ciemnieje wieczorne niebo.
Wtem, tam w cieniu, kilkanaście metrów od nas, niewyraźny zarys. Niemal przezroczysta sylwetka ogara – a w dłoniach towarzyszącej mu postaci pojawiają się świetliste miecze. Ruchy uzbrojonej postaci są szybkie, nienaturalnie szybkie. Powietrze w parku przesiąka zapachem ozonu. Wonią palonego miodu.
Zastygam. Bezgłośnie nabieram powietrza. Nieruchomieję niczym posąg, dokładnie tak, jak uczyła mnie matka.
– Leanne, co…? – Przyjaciółka przystaje w pół kroku. W jej roześmianych orzechowych oczach pojawia się zdziwienie.
Nie słyszę, co mówi. W uszach mam wyłącznie mantrę, którą pozostawiła mi w spadku matka. „Nie pozwól, by znalazł cię merlin” – rozbrzmiewa we mnie jej cichy, stanowczy głos. „Jeśli zobaczysz choć jednego, natychmiast bierz nogi za pas. Rozumiesz? Uciekaj od razu”.
Zsuwam buty i staję w samych tylko pończochach. Tak będzie ciszej. Rzucam przyjaciółce niewyraźne przeprosiny. I biorę nogi za pas.
Miota mną tam i z powrotem. Szamocę się, pokonując czas i przestrzeń.
Selah. Mary. Regina. Corinne. Emmeline. Jessie. Leanne. Przelotnie widzę także Faye, swoją matkę.
Osiem wizji. Osiem wspomnień, które nie należą do mnie. Wcielam się w ciała ośmiu kobiet, wsysana w cudze życie. Osiem wypełnionych nieustanną ucieczką losów.
Od dwustu lat każda córka wywodząca się z rodu Very bez przerwy umykała przed zakonem. I każda matka przekazywała identyczną przestrogę. A tymczasem ja trafiłam do siedziby tego właśnie zakonu.
Ostatecznie osuwam się w cienistą przestrzeń bez ścian. Przed sobą mam dwie bose ciemnoskóre stopy, wokół których trzaskają płomienie.
– Córko córek.
Podpieram się dłońmi, prostuję się z trudem i wstaję. Vera. Wygląda podobnie jak wcześniej: kobieca postać w pustym, mrocznym świecie. Wokół jej ciemnych ramion pląsają języki ognia i strugi krwi. Włosy rozciągają się na wszystkie strony, jakby próbowały pochwycić sam wszechświat.
– Gdzie ja…?
– W wymiarze istnienia zawartym między życiem a śmiercią.
W wymiarze is…. Omiatam wzrokiem otaczającą mnie ciemność i doznaję naraz wrażenia oczekiwania i spełnienia. Czuję się jak dym, gotów lada chwila się zestalić, zmaterializować bądź rozwiać bez śladu. Jak dźwięk, czekający, by ktoś go usłyszał lub wyciszył. To dziedzina, w której „prawie” zlewa się z „już”.
– Już… już raz mnie tu sprowadziłaś – odzywam się, próbując wyrównać oddech. – Kiedy uwolniłam miecz.
Potakujące skinienie.
– Życie ich wszystkich… Ta bezustanna ucieczka… – podejmuję, tłumiąc łzy, głusząc rozdzierające mi serce wspomnienia.
– Musiałaś je ujrzeć, ponieważ musisz zrozumieć, kim sama jesteś.
– A kim ja jestem…?
– Jesteś grotem strzały. Ostrą końcówką włóczni. – Głos Very narasta z każdym słowem. – Dziobem okrętu. Płomieniem z dawna rozniecanego ognia. Żywym ucieleśnieniem oporu. Objawieniem po setkach lat ukrycia. Wykutym z bólu ostrzem. Raną, która stała się bronią.
– Wiem… – rzucam. – Wiem…
– Nie. Nie wiesz. – Przemykające po ciele Very czerwone języki rozbłyskują jaśniej. – Nasz ogień wzmagał się z każdą kolejną córką, od pierwszej po ostatnią. Każde życie płonęło goręcej niż poprzednie. Ty jesteś krwią z mojej krwi, tą, która stała się najostrzejszą i najpotężniejszą. Moc krążąca w twoich żyłach pozwoli ochronić to, co inaczej padłoby ofiarą zła. Ty możesz zmierzyć się z tym, z czym zmierzyć się trzeba. – Słowa wnikają mi prosto do serca, otaczają mnie ze wszystkich stron niczym parzące płomyki. – Uciekałyśmy z tak licznych powodów. Po to, by ratować siebie. By nie zginąć, by przekazać życie swym córkom. – Vera zbliża się do mnie o krok, a jej głos opływa mnie niczym wzbierająca z wolna, pulsująca fala lawy. – Jeden powód jednak, jedno marzenie, jeden cel króluje nad wszystkimi innymi. Czy potrafisz go nazwać, Bree?
– Nie. – Kręcę głową, oddech mi przyspiesza.
Płomienie na jej skórze strzelają ku górze, a końcówki włosów wyciągają się tak daleko, że znikają mi z oczu. Znowu mrugam… I staję się roztrzęsioną, zlaną zimnym potem nastolatką, leżącą na podłodze w starym budynku. Wypełniam piekące płuca powietrzem. Ronię łzy, nie tylko swoje.
Przed momentem głos Very przypominał wypływającą z wulkanu rzekę płynnej skały, teraz jest lodowato zimnym kawałkiem obsydianu. Ostrym jak brzytwa odłamkiem.
– Uciekałyśmy po to… byś ty nie musiała.