- W empik go
Naznaczona. Tom 4. Inni - ebook
Naznaczona. Tom 4. Inni - ebook
Przez wieki Inni i ludzie żyli obok siebie, ale stosunki między nimi były napięte. Gdy jednak ludzkość przekroczyła pewne granice, Inni muszą zadecydować, ile człowieczeństwa są w stanie tolerować – zarówno w swej społeczności, jak i w sobie samych…
Ponieważ Inni zawarli sojusz z cassandra sangue, delikatnymi, acz potężnymi wieszczkami krwi, które były wykorzystywane przez własny gatunek, relacje między nimi a ludźmi ulegają zmianie. Niektórzy z nich, tak jak Simon Wilcza Straż, wilczy strażnik i przywódca Dziedzińca w Lakeside, i wieszczka krwi Meg Corbyn, uważają nowe przymierze za korzystne – nie tylko pod względem osobistym, ale i praktycznym.
Nie wszyscy jednak są przekonani do takiego rozwiązania. Grupa ludzi o zradykalizowanych poglądach planuje przejęcie kontroli nad krainą i organizuje serię brutalnych ataków na Innych. Nie wiedzą tylko, że ziem Innych strzegą o wiele starsze i bardziej niebezpieczne siły niż wampiry i zmiennokształtni. Owe moce są w stanie uczynić wszystko, by chronić to, co do nich należy…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-51-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KONTYNENTY I TERYTORIA (jak dotąd)
Afrikah
Australis
Brytania/Dzika Brytania
Celtycko-Romańska Wspólnota Narodów/Cel-Romania
Felidae
Kościste Wyspy
Burzowe Wyspy
Thaisia
Tokhar-Chin
Zelande
WODY
Wielkie Jeziora: Największe, Tala, Honon, Etu i Tahki
Pozostałe jeziora: Jeziora Piór/Jeziora Palczaste
Rzeka: Talulaha/Wodospad Talulaha
GÓRY
Addirondak, Skaliste
MIASTA I WIOSKI
Przystań Przewoźników, Centrum Północ-Wschód (Dyspozytornia), Georgette, Laketown, Podunk, Sparkletown, Talulah Falls, Toland, Orzechowy Gaj, Pole Pszenicy, Bennett, Wioska Wytrzymałych, Złota Preria, Shikago, SweetwaterKrótka historia swiata
Dawno, dawno temu Namid zrodziła wszelkie istoty żywe – w tym te nazywane ludźmi. Podarowała ludziom żyzne obszary samej siebie i wodę zdatną do picia, a znając ich delikatną naturę, jak również naturę innych swoich dzieci, odizolowała ich, by mieli szansę przeżyć i rozwijać się. Ludzie dobrze wykorzystali tę szansę. Nauczyli się budować domy i krzesać ogień. Nauczyli się uprawiać ziemię i wznosić miasta. Zbudowali też łodzie i zaczęli łowić ryby w Morzu Śródziemnym i Morzu Czarnym. Rozmnażali się i rozprzestrzeniali po swojej części świata, aż natrafili na dzikie miejsca. To wtedy odkryli, że resztę świata zasiedlają inne dzieci Namid. Jednak Inni nie dostrzegli w ludziach zdobywców. Dostrzegli w nich nowy rodzaj mięsa.
Tak zaczęły się wojny o dzikie miejsca. Czasami ludzie wygrywali i rozprzestrzeniali się nieco bardziej, częściej jednak znikały całe fragmenty ich cywilizacji, a ci, którzy ocaleli, trzęśli się ze strachu, słysząc wycie wilków. Zdarzało się też, że ktoś za bardzo oddalił się od domu, a rano znajdowano go martwego, pozbawionego krwi.
Mijały wieki. Ludzie zbudowali większe statki i przepłynęli Atlantyk. Kiedy natrafili na dziewiczy ląd, na wybrzeżu zbudowali osadę. Wówczas odkryli, że i to miejsce zajęte jest przez terra indigena, czyli tubylców ziemi. Innych.
Terra indigena rządzący kontynentem nazywanym Thaisią poczuli gniew, gdy ludzie zaczęli wycinać drzewa i orać ziemię, która nie należała do nich. Zjedli więc osadników i nauczyli się przybierać ich kształt, tak jak wcześniej wielokrotnie nauczyli się przybierać kształt innego mięsa.
Druga fala osadników znalazła opuszczoną osadę i ponownie spróbowała ją zasiedlić.
Ich również zjedli Inni.
Na czele trzeciej fali osadników stał człowiek, który był mądrzejszy niż jego poprzednicy. Zaproponował Innym ciepłe koce, materiał na ubrania i interesujące błyszczące przedmioty – w zamian za zgodę na zajęcie osady i uprawę okolicznej ziemi. Inni uznali, że to uczciwa wymiana, i opuścili tereny użyczone ludziom. Otrzymali więcej prezentów w zamian za prawo do polowań i połowu ryb. Taki układ zadowalał obie strony, choć jedna z trudem tolerowała nowe sąsiedztwo, a druga ogradzała swe osady i żyła w ciągłym strachu.
Płynęły lata, osadników przybywało. Wielu umierało, ale wielu wiodło się całkiem dobrze. Osady rozrastały się w wioski, te w miasteczka, a te z kolei w miasta. Stopniowo ludzie rozprzestrzenili się po całej Thaisii na ziemiach użyczonych im przez Innych.
Mijały wieki. Ludzie byli bystrzy, ale Inni również. Ludzie wynaleźli elektryczność i kanalizację. Inni kontrolowali wszystkie rzeki, które zasilały generatory, i wszystkie jeziora, które dostarczały wody pitnej. Ludzie wynaleźli silniki parowe i centralne ogrzewanie. Inni kontrolowali zasoby paliwa potrzebnego do pracy silników i ogrzewania domów. Ludzie wynajdowali i produkowali różne rzeczy. Inni kontrolowali surowce, a zatem decydowali o tym, co można, a czego nie można produkować w ich części świata.
Oczywiście zdarzały się konflikty i niektóre ludzkie miasta znów pochłonął las. Wreszcie ludzie pojęli, że to terra indigena rządzą Thaisią i tylko koniec świata może to zmienić.
Obecnie sytuacja kształtuje się następująco: na ogromnych terenach należących do Innych rozrzucone są niewielkie ludzkie osady. W większych miastach znajdują się ogrodzone parki nazywane Dziedzińcami, gdzie mieszkają Inni, których zadaniem jest obserwowanie ludzi i pilnowanie przestrzegania umów, jakie zawarli z terra indigena. Po jednej stronie wciąż panuje niechętna tolerancja – a po drugiej strach. Ale jeśli ludzie będą ostrożni, przetrwają. Przynajmniej niektórzy z nich.Naszym prawem, naszym przeznaczeniem, jako ludzi, jest zajęcie świata. Musimy okazać męstwo, niezbędne do wyrwania ziemi z łap zwierząt, które zabrały wodę i ziemię, które nie wykorzystują zasobów, takich jak drewno czy ropa, które nie rozwijają nauki ani sztuki i nie poprawiają warunków bytowych innych stworzeń. Nie staniemy się najważniejszymi istotami, którymi mieliśmy się stać, dopóki będziemy pozwalać zwierzętom na zastraszanie nas i zmuszanie do życia w wyznaczonych granicach. Rasa ludzka nie ma granic. Jeśli staniemy do walki razem, będziemy niepokonani. Będziemy władcami, a świat będzie należał przede i nade wszystko do nas. Na zawsze.
Mikołaj Strzępiel,
mówca ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko
Zawsze chodzi o terytorium. O zapewnienie stadu bytu, pokarmu i dobrej wody. O dostateczną ilość tego wszystkiego, tak by stado mogło przetrwać, a szczenięta dorosnąć. Nasze czy ludzkie – wszyscy chcemy tego samego. A gdy jeden gatunek zwierzęcia opanowuje terytorium do tego stopnia, że inne gatunki zaczynają zdychać z głodu, zadaniem drapieżników jest zdziesiątkowanie jego stad, tak by ocalić inne zwierzęta. To prosta prawda, niezależnie od tego, czy mówimy o ludziach czy o jeleniach.
Simon Wilcza Straż,
przywódca Dziedzińca w Lakeside
Aby osiągnąć błyskawiczny sukces, musimy uderzyć jak najszybciej. Zebrać sojuszników i rozpocząć dywersje, które odwrócą uwagę od portów w Thaisii. Wysyłaj statkiem, co tylko możesz i jak tylko możesz. Głodna armia nie może walczyć z wrogiem, któremu musimy stawić czoła. Gdy tylko ostatnie statki będą bezpieczne w naszych portach, odbierzemy to, co zgodnie z prawem należy do mieszkańców Cel-Romanii, i pokonamy szkodniki, zajmujące dziewiczą ziemię.
Ojciec
Do: Wszystkie sekcje LPiNW, Thaisia
Rozpocząć pierwszy etap odzyskiwania ziemi.
MSRozdział 1
Słodka krew wiele zmieniła. Wy się zmieniliście. Intrygują nas ludzie, którzy zebrali się wokół twojego Dziedzińca, damy wam więc czas na decyzję, ilu ludzi zachowają terra indigena.
Simon Wilcza Straż, dowódca Dziedzińca w Lakeside, leżał, wpatrując się w sufit sypialni. Słowa ostrzeżenia i groźby od kilku nocy spędzały mu sen z powiek.
Nie tylko słowa uniemożliwiały mu wypoczynek. Prokrastynacja była wprawdzie cechą ludzką, jednak w ostatnim tygodniu odkrył, że czasami i on jej ulega. Wilki nigdy nie zwlekały. Gdy sfora potrzebowała jedzenia, ruszały na polowanie. Nie szukały pretekstów, w ostatniej chwili przed polowaniem nic nie było ważniejsze. Cały czas zajmowały się swoimi sprawami, a te zajmowały się nimi.
Chciałem, żeby Meg wyzdrowiała po cięciu z zeszłego tygodnia. Chciałem dać jej czas, zanim poproszę ją o częściowe przejęcie ciężaru tych decyzji. To ona jest Pionierką, znajduje sposób na przetrwanie innych cassandra sangue. Przez dwadzieścia cztery lata nie decydowała za siebie ani za nikogo innego, a teraz ma podjąć szereg ważnych decyzji, które mogą oznaczać życie bądź śmierć dla… kogo? Dla innych wieszczek krwi? Dla wszystkich ludzi żyjących w Thaisii?
Warknął, jakby mógł w ten sposób odpędzić złe myśli. Przewrócił się na bok, zamknął oczy i wcisnął głowę w poduszkę. Chciał zasnąć, choćby na chwilę. Jego myśli niweczyły jednak plany odpoczynku.
Damy wam trochę czasu na decyzję, ilu ludzi zachowają terra indigena.
W ciągu ostatniego tygodnia wciąż znajdował kolejne wymówki – przed sobą i przed resztą Stowarzyszenia Przedsiębiorców. Pozwalali mu na to, ponieważ nikt – ani Vlad, ani Henry, ani Tess – nie chciał powiedzieć Meg, jaka jest teraz stawka. Ale nie mógł marnować czasu – tak samo jak nie mógł marnować wyjątkowej, delikatnej skóry Meg.
Odwrócił się na drugi bok, w stronę okna. Uniósł głowę, a jego uszy przybrały kształt wilczych, żeby mógł lepiej wyłapywać dźwięki z zewnątrz.
Wróble. Ich pierwsze senne ćwierkanie zapowiadało świt, gdy niebo zmieniało barwę z czarnej na szarą.
Poranek.
Odsunął pogniecioną pościel, wstał i poszedł do łazienki. Wysikał się i umył ręce. Czy musi brać prysznic? Pochylił głowę i obwąchał się. Pachniał zdrowym Wilkiem. Weźmie prysznic później, kiedy będzie musiał zadawać się z więcej niż jednym człowiekiem, z którym łączyła go wyjątkowa przyjaźń. Poza tym ona też nie będzie się teraz kąpać.
Zrobił krok w stronę drzwi, ale się zatrzymał. Rezygnacja z prysznica to jedno, ale zapach dochodzący z ludzkich ust po nocy mógł uniemożliwić wszelkie bliższe kontakty.
Szczotkując zęby, przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze. Ciemne włosy, które zaczynały się kołtunić – przed przyjazdem gości na Dziedziniec będzie musiał coś z tym zrobić. Skóra, trochę zbrązowiała od pracy w promieniach słońca. I bursztynowe oczy Wilka. Zawsze takie same – niezależnie od tego, czy przybierał postać ludzką czy wilczą.
Wypłukał usta i schował szczoteczkę do szafki nad zlewem. Potem jeszcze raz spojrzał w lustro i uniósł wargi, żeby przyjrzeć się swoim zębom.
Podczas zmiany w Wilka oczy pozostawały takie same, ale…
Przybrawszy wilczą postać, jeszcze raz nałożył pastę na szczoteczkę i wyszorował drugie, lepsze zęby. Potem warknął z wściekłością – płukanie wilczej paszczy było nie lada wyzwaniem. Ostatecznie pochylił się nad zlewem i zaczął polewać kły i język wodą. Jeszcze komuś przyszłoby do głowy, że toczy pianę z pyska.
– Następnym razem będę żuć gałązkę, tak jak zwykle – mruknął, przybrawszy z powrotem ludzką postać.
Wrócił do sypialni, by założyć koszulkę i dżinsy. Potem podszedł do okna i przysunął twarz do szyby. Na zewnątrz było na tyle chłodno, żeby założyć skarpetki i tenisówki – i bluzę. Będą chodzić w tempie Meg, nie jego.
Ubrał się do końca, a potem wyjął klucze z pojemnika stojącego na komodzie i wyszedł na korytarz, który dzielił z Meg. Ostrożnie uchylił drzwi prowadzące do jej kuchni. Czasami, dla bezpieczeństwa, zamykała dodatkowo zasuwę. Jej wyrwanie oznaczałoby dla niego tylko dodatkowe kłopoty.
Sprawił dostatecznie dużo problemów, celowo wyłamując drzwi.
Tym razem żadnej zasuwy. Świetnie.
Cicho zamknął za sobą drzwi. Potem ruszył do sypialni Meg.
Delikatny wiatr, wpadający do pokoju przez uchylone okno, poruszał firankami. W ich zakupie i wieszaniu pomogło Meg stado samic – jej ludzkie przyjaciółki. Przez okno sączyło się poranne światło, dzięki czemu Simon mógł dokładnie przyjrzeć się dziewczynie, skulonej pod kołdrą.
Czy było jej zimno? Gdyby został z nią zeszłej nocy, z pewnością by nie zmarzła.
– Meg? – Ostrożnie dotknął jej ramienia. Gdy się bała, potrafiła kopać mocno jak łoś. – Meg, pora wstawać.
Stęknęła i schowała się głębiej pod kołdrę. Teraz na zewnątrz wystawał tylko czubek jej głowy.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.
Podniósł jedną rękę, żeby osłonić się przed potencjalnym kopnięciem, a drugą położył na biodrze dziewczyny i kilka razy poklepał.
– Co? Co? – Widział, że siada z trudem, więc usłużnie podał jej rękę i pociągnął.
– Pora wstawać.
– Simon? – Odwróciła głowę w stronę okna i zamrugała. – Przecież jest jeszcze ciemno…
Opadła z powrotem na łóżko i spróbowała naciągnąć na siebie kołdrę.
Simon złapał za poszewkę. Po krótkiej szamotaninie Meg znowu siedziała na łóżku.
– Wcale nie jest ciemno, już świta – powiedział. – No dalej, Meg. Chodźmy na spacer.
– Jeszcze nie dzwonił budzik.
– Nie potrzebujesz budzika. Masz wróble, które mówią, że już czas. – Nie odpowiedziała, więc postawił ją na nogi i pokierował do łazienki. – Czy jesteś na tyle przytomna, żeby zrobić siku i umyć zęby?
Trzasnęła mu drzwiami przed nosem.
Uznał to za potwierdzenie, więc wrócił do sypialni i zaczął szykować ubrania, których potrzebowała. Wszystkie poza bielizną. Ponoć samiec nie powinien wyjmować bielizny samicy z komody, chyba że wcześniej się parzyli. Poza tym samiec nie powinien widzieć bielizny samicy, chyba że samica tego chce.
Nie potrafił pojąć, dlaczego wszyscy robili takie zamieszanie wokół wyjmowania czystych ubrań z szafy. Przecież bielizna pachniała o wiele bardziej interesująco po tym, jak samica ją z siebie zdjęła.
Ale ludzkie samice prawdopodobnie nie chciały o tym wiedzieć.
Pościelił łóżko, głównie po to, żeby zniechęcić Meg do ponownego rzucenia się w pościel. Poza tym gładzenie jej pościeli i wdychanie jej zapachu go uszczęśliwiało.
Dlaczego zeszłej nocy stwierdził, że lepiej spać w ludzkiej postaci, chociaż o oznaczało to spanie w pojedynkę? Gdyby przemienił się w Wilka, tak jak zwykle, mógłby zostać z Meg i zwinąć się w kłębek na łóżku obok niej.
W porządku, został w ludzkiej postaci nie dlatego, że tak było lepiej, po prostu uznał to za niezbędne ćwiczenie. W przyszłym tygodniu na Dziedziniec w Lakeside miało przybyć sześciu Wilków z gór Addirondak, żeby doświadczyć kontaktu z ludźmi w sposób, jaki na ich terytorium był niemożliwy. Trzech z nich miało już do czynienia z ludźmi mieszkającymi w miastach, założonych w górach Addirondak i wokół nich. Pozostała trójka to jeszcze szczeniaki, które ukończyły pierwszy rok ludzkiej edukacji, by strzec ludzi z Thaisii.
Pilnowanie, żeby ludzie dotrzymywali umowy, którą ich przodkowie zawarli z terra indigena, było ryzykownym zadaniem. Inni mogli traktować ludzi jak myślące mięso – i tak właśnie robili – jednak dwunożni byli również drapieżcami, którzy przy każdej okazji grabili dane terytorium. I wbrew zapewnieniom ludzkich urzędników tak naprawdę nie zależało im na dobrobycie swojego gatunku. Dwunożni należący do ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko głośno narzekali na brak żywności w Thaisii i oskarżali o to terra indigena. Ale to właśnie ludzie z LPiNW sprzedali nadwyżki żywności Celtycko-Romańskiej Wspólnocie Narodów, żeby wyciągnąć z tego profity, a potem jeszcze skłamali na ten temat. Owe kłamstwa doprowadziły do walk w Lakeside, w których zginęli posterunkowy Lawrence MacDonald i Crystal Wronia Straż. Zachowując się w ten sposób, ludzie zwrócili na siebie uwagę terra indigena, którzy – chociaż mieli dobre intencje – z reguły trzymali się z daleka od obszarów przez nich kontrolowanych.
Tubylcy ziemi, mieszkający głęboko w dziczy, stwierdzili, że ludzie zajmujący Thaisię nadużyli ich zaufania i być może będzie trzeba anulować wszelkie umowy między ludźmi a Innymi. Najpewniej będzie trzeba je anulować. Już wprowadzono restrykcje odnośnie do tego, jakie towary można załadowywać na statki pływające po Wielkich Jeziorach. Ograniczono podróżowanie ludzi między miastami. Ludzkie rządy, które nadzorowały ludzkie sprawy na poziomie regionalnym, były wstrząśnięte wprowadzonymi sankcjami. Jeśli statki nie będą mogły transportować żywności i przewozić jej z wyspy na wyspę, jeśli pociągi nie będą mogły zawozić żywności i paliwa do miast, które ich potrzebowały, to co się stanie z ludźmi żyjącymi na kontynencie?
Gdyby ci, którzy mieli dowodzić, przeanalizowali historię Thaisii, wiedzieliby, co się stanie z ludźmi. Agresywni, dwunożni drapieżnicy zostaną wyeliminowani, a teren wróci w ręce tubylców ziemi, terra indigena, Innych.
Teraz jednak nie będzie już tak łatwo jak kilka wieków temu. Wtedy ludzie nie budowali ani nie wykorzystywali niczego, co – pozostawione samo sobie – zniszczyłoby ziemię. Teraz były rafinerie, które przetwarzają ropę naftową, wydobywaną z wnętrza ziemi. Były miejsca przechowywania paliwa. Były zakłady przemysłowe, które – niedopilnowane – mogły zniszczyć ziemię. Jak duży obszar ucierpiałby na zrównaniu z ziemią bądź porzuceniu tych miejsc?
Simon nie znał odpowiedzi na to pytanie, a terra indigena, którzy nadzorowali dzikie tereny – niebezpieczne, pierwotne istoty, skrywające swą prawdziwą naturę w tak pierwotnej postaci, że owe kształty nie miały nazw – nie będą zastanawiać się nad odpowiedziami. Nawet jeśli z powierzchni ziemi zniknie wszystko, by zrobić miejsce dla nowego, zrodzonego ze zniszczenia i zmian, oni będą istnieć nadal.
Zmiennokształtni terra indigena, tacy jak Wilki i Niedźwiedzie, Jastrzębie i Wrony nazywali te istoty Starszymi – dla drapieżników Namid słowo to brzmiało dobrotliwie.
Meg w końcu wróciła z łazienki. Wyglądała na trochę bardziej obudzoną, ale też na mniej zadowoloną z jego obecności. Gdy się dowie, dlaczego chciał iść z nią na spacer, będzie jeszcze mniej zadowolona.
– Meg, ubieraj się. Musimy porozmawiać.
Wskazała drzwi sypialni.
Był dowódcą Dziedzińca, a ona tylko tam pracowała, nie powinna zatem wydawać mu rozkazów, nawet tych niewerbalnych. Jednak nauczył się już, że w norach nie zawsze obowiązuje ta hierarchia. A to oznaczało, że Meg rządziła w swojej norze, lekceważąc fakt, że on rządził wszędzie poza nią.
Wyszedł z pokoju, zamknął za sobą drzwi i przycisnął ucho do drewna. Słyszał tylko odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad. A po chwili:
– Simonie, przestań się tu kręcić! – W jej głosie pobrzmiewała irytacja.
Stwierdziwszy, że wystarczająco już rozdrażnił jeżozwierza, Simon udał się do kuchni, żeby sprawdzić, czy w szafkach i w lodówce Meg jest dostatecznie dużo ludzkiego jedzenia. Pół litra mleka, kilka kęsów sera – może trochę więcej, w końcu ludzkie kęsy są mniejsze niż wilcze – mała miska truskawek, które poprzedniego dnia zebrała z Henrym Niedźwiedzią Strażą, pół kanapki z Czegoś na Ząb – baru na Dziedzińcu. Poza tym słoik brzoskwiń, słoik sosu do spaghetti i paczka makaronu.
– Jeśli szukasz resztek pizzy, to zjadłam ją wczoraj wieczorem – usłyszał głos za plecami. – Zamknął szafkę. Czy dla ludzi jest to typowa ilość jedzenia w ciepłych miesiącach? W swojej kuchni miał niewiele więcej, ale on z reguły zdobywał pożywienie, polując, i zjadał je na świeżo, pozostałe pokarmy były więc tylko dodatkami, które po prostu mu smakowały i były odpowiednie dla ludzi. – Chcesz coś zjeść? – spytała.
– Później.
Simon opuścił kuchnię i zszedł po tylnych schodach, prowadzących do zewnętrznych drzwi. Był przekonany, że Meg pójdzie za nim. I poszła.
Na zewnątrz wziął ją za rękę, splótł swoje palce z jej – tę formę kontaktu i bliskości zaczęli praktykować tydzień po tym, jak wypowiedziała przepowiednię na temat Osiedla Nadrzecznego.
– Trawa jest mokra – zauważyła. – Może powinniśmy pójść drogą?
Pokręcił głową. Tego ranka droga, tak szeroka, że mieścił się na niej pojazd, i tworząca koło wewnątrz Dziedzińca, zdawała mu się zbyt ludzka.
Jak miał zacząć? Co powiedzieć?
Minęli powiększony ogród warzywny dla Zielonego Kompleksu, jedynego, w którym żyło wiele gatunków. Aby pomóc ludziom pracującym na Dziedzińcu, Inni zgodzili się dzielić z nimi zbiorami, o ile ludzie dobrze wykonywali swoją pracę. Codziennie do ogrodu zaglądał co najmniej jeden człowiek; sprawdzał, czy rośliny zostały odpowiednio nawodnione i wypatrywał chwastów – tu najlepiej sprawdzały się samice.
Na skraju ogrodu dostrzegł fragment futra, ale nie pokazał go Meg. Jakieś stworzenie widocznie przyszło tu, żeby poskubać sadzonki, i skończyło jako czyjaś kolacja.
– Chciałeś porozmawiać – zaczęła. – Chodzi ci o sankcje? W „Wiadomościach Lakeside” drukuje się wiele artykułów na temat zasad, których ludzie muszą teraz przestrzegać.
– Sami są sobie winni – mruknął.
– Ludzie się boją. Nie wiedzą, co takie sankcje oznaczają dla ich rodzin.
– Oni zawsze próbują zbudować tamę z kilku gałązek. Zasady są bardzo proste. Każdy, kto należy do ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko, ma bezwzględny zakaz podróży przez dzikie tereny. To oznacza brak dróg i kolei.
– A łodzie?
Pokręcił głową.
– Wszystkie wody w Thaisii należą do terra indigena. Statki po jeziorach i łodzie po rzekach pływały tylko dzięki ich uprzejmości. Zawsze tak było. A Żywioły, znane jako Pięć Sióstr, zapowiedziały już, że każdy statek, który będzie próbował przepłynąć przez Wielkie Jeziora bez ich zgody, nie dotrze do celu. No dobrze, statek może i dotrze, ale załoga na pewno nie. Bądź co bądź, zatopienie statku byłoby równoznaczne z zanieczyszczeniem wody paliwem i różnymi śmieciami. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że po usunięciu ładunku taki statek zostanie wypuszczony z powrotem na wodę, a jego załoga stanie się posiłkiem dla terra indigena, zajmujących się oczyszczaniem wód z ludzi.
– A co z żywnością? Według dziennikarzy nie można jej transportować z miejsca w miejsce.
– Albo kłamią, żeby wywołać zamieszanie, albo byli zbyt zajęci krzyczeniem na ten temat, żeby słuchać. – Inni byli przekonani, że ludzie, jako gatunek, musieli otrzymać brutalną lekcję życia, bo nie słuchają, nie chcą zrozumieć ostrzeżeń. – Meg, posłuchaj – podjął Simon – możliwość kupowania i sprzedawania żywności pomiędzy ludnością Prostego Życia, Intuitami i terra indigena nie ulegnie zmianie. Podobnie będzie we wszystkich kontrolowanych przez nas osadach ludzkich. Cała żywność pochodząca z ludzkich farm musi zostać zatwierdzona przez Intuitów i inspektorów terra indigena, zanim będzie mogła zostać przetransportowana do innego regionu. Robimy tak, by ludzie nie mogli już skłamać, że brakuje tu żywności, jednocześnie wysyłając jedzenie do ludzi z innej części świata. – Odetchnął głęboko. – Ale nie o tym musimy porozmawiać. Starsi, tubylcy ziemi, którzy strzegą dzikich terenów, nałożyli obowiązek na Dziedziniec – a właściwie na wybraną grupę mieszkańców Dziedzińca. I do tej grupy należysz między innymi ty, ponieważ to ty przyczyniłaś się do zmian.
– Ja? – Meg się potknęła. – A co ja takiego zrobiłam?
Uśmiechnął się.
– Po prostu jesteś sobą.
Meg Corbyn, łączniczka z ludźmi na Dziedzińcu w Lakeside, była cassandra sangue – wieszczką krwi, która po nacięciu swojej skóry doświadczała wizji. Podczas burzy śnieżnej wpadła do Zabójczo Dobrych Lektur, szukając pracy po tym, jak uciekła od mężczyzny, który był jej właścicielem i ciął ją dla zysku. Ponieważ była bezbronna i niedoświadczona, pracowała ciężko, żeby poznać obowiązki łącznika, ale przede wszystkim nauczyć się życia. Wokół niej zebrało się kilkoro ludzkich pracowników Dziedzińca – szkolili ją, pomagali jej, a nawet stawali w jej obronie. Wszystko to zmieniło ich relacje z Innymi.
Uśmiech Simona zaczął znikać.
– Jaką część ludzkości zechcą zachować terra indigena? Musimy to ustalić.
Zatrzymała się.
– Co to oznacza?
– To kolejna rzecz, jakiej musimy się dowiedzieć. – Pociągnął ją za rękę, ale ona tylko na niego patrzyła. Jej szare oczy miały odcień porannego nieba.
– Jaką część ludzkości chcesz zachować? O czym masz zadecydować? Przecież przedstawiciele terra indigena pod ludzką postacią mają dwie lewe ręce. A ręce są naprawdę przydatne. Henry jest rzeźbiarzem, nie poradziłby sobie bez nich. Ty też nie.
Przyjrzał się jej. Może i ludzkie umysły budziły się dłużej niż umysły terra indigena. On, gdy tylko się budził, był w pełni sił umysłowych. Ziewał, przeciągał się i już był gotowy do zabawy, polowania czy nawet zajęcia się ludzką pracą w Stowarzyszeniu Przedsiębiorców czy Zabójczo Dobrych Lekturach, księgarni, którą prowadził z Vladimirem Sanguinatim. Meg wprawdzie była przedstawicielką wyjątkowej ludzkiej rasy, jednak najwyraźniej jej mózg nie budził się tak szybko. Ale przecież spał z nią przez większość nocy i wiedział, że z reguły nie myślała aż tak wolno. Może poranne ćwierkanie wróbli wystarczyło, żeby obudzić ciało, ale umysł potrzebował mechanicznego budzika? A może po prostu na tym polegała różnica między ludzkimi samcami i samicami? Będzie musiał spytać o to Karla Kowalskiego, męża Ruthie Stuart i jednego z policjantów wyznaczonych do współpracy z Dziedzińcem.
Ruszył z miejsca, ciągnąc za sobą Meg, aż wreszcie zaczęła iść z własnej woli.
– Nie chodzi o ludzką powłokę. – Uderzył się w pierś. A potem, ponieważ miał do czynienia z Meg, z którą zgłębiał różne aspekty życia ludzi, powiedział więcej, niż powiedziałby jakiemukolwiek innemu człowiekowi: – No dobrze, pod pewnymi względami chodzi o powłokę. Namid uczyniła z tubylców ziemi swoich najsilniejszych drapieżników. Cały czas jesteśmy najsilniejsi, ponieważ uczymy się od innych drapieżników, którzy żyją na naszym świecie. Przybieramy ich postać, poznajemy ich, obserwujemy, jak polują i jak żyją. Chłoniemy część ich natury dzięki samemu życiu w tej postaci. Ale nie chłoniemy wszystkiego. Zawsze będziemy przede wszystkim tubylcami ziemi. Ponieważ jednak zwierzęca postać to część tego, co jest przekazywane naszym młodym, Wilk terra indigena nie jest już tym samym, co Niedźwiedź, Jastrząb czy Wrona terra indigena. Te postacie istnieją od bardzo dawna – a postacie, takie jak Rekinia Straż, nawet jeszcze dłużej.
Przez dłuższą chwilę szli w ciszy.
– Boisz się, że staniesz się zbyt ludzki? – spytała nagle Meg.
– Tak.
– Z pewnością tak się nie stanie – odparła energicznie, ściskając jego palce. – Jesteś Wilkiem, nawet wtedy, gdy na niego nie wyglądasz. Sam tak mówiłeś. Ani ludzki wygląd, ani prowadzenie księgarni tego nie zmienią.
Simon zaczął się zastanawiać, co kryło się pod jej słowami. Nie chciała, żeby był bardziej ludzki. Pragnęła, żeby pozostał Wilkiem. Ufała Wilkowi bardziej, niż zaufałaby ludzkiemu samcowi.
Nagle poczuł się lżejszy. Dla terra indigena, którzy musieli spędzać mnóstwo czasu w towarzystwie ludzi, praca na Dziedzińcu była szczególnie niebezpieczna, ponieważ zawsze zachodziło ryzyko przyswojenia zbyt wielu ludzkich cech, wskutek czego Wilk mógł przestać pasować do przedstawicieli własnego gatunku. Bardzo go to martwiło, zwłaszcza że ostatnimi czasy zaczęły go łączyć z ludźmi głębsze relacje. Ale Meg nie pozwoli, żeby stał się zbyt ludzki, ponieważ potrzebuje, by miał naturę i serce Wilka.
Spojrzał na nią z ukosa, na jej szare oczy, delikatną skórę i zaróżowione policzki, na jej krótkie, gęste czarne włosy, przypominające szczenięcy puch. Była niska i szczupła, ale pod jej delikatną skórą odznaczały się mięśnie.
Jak bardzo ludzki będzie dla niej zbyt ludzki? Odsunął od siebie tę myśl. Miał dość zmartwień.
– Nie musisz się bać tego, co przejmiesz od naszych ludzkich przyjaciół – powiedziała cicho. – To dobrzy ludzie.
– Skąd wiesz?
– Znałam już złych. – Meg mimowolnie wróciła myślami do miejsca, w którym została wychowana, wyszkolona, oraz w którym cięto ją dla zysku.
Pokiwał głową.
– Musimy się zastanowić, co chcemy zachować, co damy radę robić sami, jeśli w pobliżu nie będzie ludzi.
Popatrzyła na niego ostro i spytała drżącym głosem:
– Czy ludzie odchodzą?
– Być może. – Nie wspomniał, że mieli wymrzeć. Meg była dostatecznie mądra, żeby się tego domyślić. Nie powiedział jej też, że Starsi nie podjęli jeszcze decyzji odnośnie ludzi zamieszkujących Thaisię tylko ze względu na Dziedziniec Lakeside.
– Czy mogę o tym porozmawiać z Ruth, Merri Lee i Theral?
– Meg, one są ludźmi. Będą chciały zachować wszystko.
– Ale przecież nie wiem o wszystkim, czego potrzebują ludzie. Przez dwadzieścia cztery lata mieszkałam w kompleksie, w celi, tak długo, aż byłam dostatecznie stara, by stać się sobą. Nie pamiętam, jak żyły dziewczyny przed rozpoczęciem szkolenia. Ty natomiast wiesz, czego potrzebuje Dziedziniec, ale to też na pewno nie jest wszystko.
– W umowach z ludźmi ustalono, że na Dziedzińcu będzie wszystko, co ludzie mają w mieście, więc jeśli czegoś tam nie ma Dziedzińcu, to znaczy, że ludzie tego nie potrzebują. – Oboje doskonale wiedzieli, że to bardzo kiepska wymówka. – Poza tym jeśli poinformujesz o tym swoje stado, to Ruthie i Merri Lee przekażą wszystko swoim mężom policjantom.
– Którzy są bardzo pomocni – odparowała Meg. Nie dało się temu zaprzeczyć. Karl Kowalski i Michael Debany bardzo się starali zrozumieć terra indigena i byli sympatycznymi samcami, chociaż ludzkimi. Lawrence MacDonald, kolejny policjant i kuzyn Theral, zginął niedawno, gdy grupa ludzi i Innych przyszła do hali targowej w Lakeside, żeby dać Wroniej Straży szansę na zakup błyskotek i niewielkich skarbów. Wycieczka zakończyła się atakiem ze strony członków ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko. Podczas walki ranni zostali niemal wszyscy poza Vladem, a MacDonald i Crystal Wronia Straż zginęli.
– Powinieneś spytać o zdanie również Steve’a Przewoźnika – rzekła.
– Meg…
– Ci Starsi chyba nie powiedzieli ci, że nie wolno ci pytać o zdanie ludzi, prawda?
Westchnął.
– Nie. Ale musimy ostrożnie wybrać tych, którzy zostaną o tym poinformowani. Członkowie LPiNW to nasi wrogowie. Poukrywali się w miastach w całej Thaisii, i to właśnie przez nich Starsi patrzą teraz wrogo na wszystkich ludzi na kontynencie, zamiast wyeliminować źródło zła w jednym mieście i odzyskać ziemie.
Oczywiście Simon opowiedział o stawce już trzem ludziom. Uważał, że kapitanowi Burke’owi i porucznikowi Montgomery’emu można było zaufać, nie znał jednak trzeciego mężczyzny obecnego na spotkaniu, podczas którego przekazał informację o sankcjach. Greg O’Sullivan pracował dla gubernatora Rejonu Północno-Wschodniego, możliwe więc, że istnieli wrogowie terra indigena, którzy planowali kolejne akcje, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Jeśli tak by się stało, nie po raz pierwszy ludzie zniknęliby z jakiejś części świata – a Simon podejrzewał, że nie po raz ostatni.
A ponieważ mogło to wszystkim bardzo zaszkodzić, należało skupić się na zadaniu i oszacować, ilu ludzi powinni zachować terra indigena.
– W porządku – powiedział po chwili. – Porozmawiaj ze swoim stadem samic. Ale musisz zaznaczyć, że to bardzo ważna informacja.
– Dobrze. – Nagle Meg zatrzymała się gwałtownie i powiedziała cicho: – Królik…
Królik? Poczuł, jak do ust napływa mu ślina. Ale w ludzkiej postaci nie miał szans na złapanie żadnego królika. Rozejrzał się. Czuł go, ale nie widział. W końcu zrozumiał, że Meg wpatruje się w brązowy wałeczek w trawie, znajdujący się długi sus od nich. Równie dobrze mogła to być skała albo wystający kawałek korzenia – te jednak nie miały uszu.
Westchnął, zawiedziony. Taki piękny króliczek, w sam raz na jeden kęs. Meg zaczęła się cofać, pociągając go za sobą.
– Uroczy, prawda? – szepnęła, kierując się z powrotem do Zielonego Kompleksu.
– Nie nazwiesz go uroczym, gdy zje wszystkie twoje brokuły.
– Nie zrobi tego, prawda?
– Brokuły są zielone, a on jest królikiem.
Naburmuszyła się i przyśpieszyła kroku.
– No cóż. I tak jest uroczy.
I pewnie zdąży dorosnąć, bo teraz i tak nikt się nim nie naje. Simon nie powiedział tego na głos, gdyż podejrzewał, że Meg i tak wolała nazywać króliczka uroczym zamiast chrupiącym.Rozdział 3
Środa, 6 czerwca
Tuż przed świtem milczący mężczyźni, którzy zajęli miejsca w kabinach i na pakach trzech pick-upów, pojechali na południe piaszczystą drogą, prowadzącą do Złotej Prerii. Doskonale znali tę trasę, jednak tego dnia byli jednocześnie przerażeni i pełni euforii. Oto wreszcie oni i dziesiątki innych mężczyzn z miast na Środkowym i Północnym Zachodzie przeprowadzą pierwszy atak i uwolnią ludzi od owłosionych i kłapiących kłami tyranów, którzy nie dopuszczają ich do niczego, co oferuje ta ziemia.
Gdy dotarli do rozdroża, zwolnili i powoli przejechali pomiędzy bydłem, które stanęło po obu stronach drogi. Po jednej stronie znajdowało się trzydzieści sztuk bydła z rancza ludzi, po drugiej – trzysta bizonów, pasących się na ziemi, należącej do terra indigena. Bizony tłoczyły się przy lizawce, wystawionej kilka dni wcześniej. Parę sztuk zostało odciętych od głównego stada i zaprowadzonych na ogrodzony teren rancza – była to niezbędna ofiara w tej niebezpiecznej, potajemnej wojnie.
Mężczyźni oficjalnie wystawili tę lizawkę i powiedzieli Wilkom terra indigena, które przybiegły, by sprawdzić, co ludzie robią na nie swojej ziemi, że to taki przyjazny gest. Teraz ci sami mężczyźni wysiedli z samochodów i zaczęli sprawdzać strzelby. Gdy już wszystko się zacznie, nie będzie miejsca na błędy.
– Kompania A, za mną! – powiedział dowódca. – Kompanie B i C… – Wskazał drugą stronę drogi. – Pamiętajcie, że to nieważne, czy zabijacie, czy ranicie. Po prostu powalcie na ziemię tyle sztuk, ile zdołacie. Zaczynamy, gdy gwizdnę.
Ci z kompanii A odeszli od drogi i po cichu podeszli do bydła. Pozostali mężczyźni zakradli się do bizonów na odległość strzału. Wszyscy podnieśli broń w oczekiwaniu na sygnał.
Sprowokować Wilki, zabijając zwierzęta, które stanowiły ich pokarm. To był pierwszy etap planu odzyskiwania ziemi. Ostatecznie im mniej bizonów, tym więcej miejsca dla bydła należącego do ludzi.
Sprowokować Wilki. Namieszać. I co najważniejsze – nie dać się złapać.
Dowódca gwizdnął. Mężczyźni otworzyli ogień. Strzelali tak długo, aż skończyły im się naboje. Potem uciekli do samochodów i odjechali, przyśpieszając na piaszczystej drodze, by dotrzeć do baraków czy domów, zanim ktokolwiek zauważy ich nieobecność.
Przeprowadzili pierwszy atak. Od tej chwili obowiązywała zasada: dyskrecja albo śmierć.
Thaisia mogłaby być spichlerzem całego świata. Zmarnuje się wiele tysięcy akrów ziemi, która przecież mogłaby zapewnić ludziom pożywienie. W każdym razie terra indigena muszą zostać zmuszeni do oddania części ziemi, którą tak egoistycznie trzymają, nie zważając na potrzeby innych gatunków tego świata. Jeśli Inni nie chcą zaprzątać sobie tym głowy, niech pozwolą, by zajęli się tym ludzie. Wykorzystajmy tę pustą ziemię, tak byśmy nie musieli patrzeć, jak nasze dzieci umierają z głodu!
– przemowa Mikołaja Strzępiela podczas zjazdu LPiNW w Toland.
W Thaisii nie ma zmarnowanej, pustej ziemi. Każde miejsce na tym świecie jest pełne mieszkańców, którzy potrzebują tego, co ziemia już im zapewnia. Nawet na pustyniach mieszkają stworzenia żywiące się tym, co uda im się tam znaleźć. Zamieszkałe są również najchłodniejsze i najodleglejsze tereny. Gdy pan Strzępiel opowiada o potrzebach innych gatunków, tak naprawdę ma na myśli tylko jeden gatunek – ludzki. Pana Strzępiela i jego zwolenników nie interesuje nic więcej, zatem terra indigena muszą zajmować się całą resztą.
– Elliot Wilcza Straż w odpowiedzi na przemowę Mikołaja Strzępiela.Rozdział 4
Środa, 6 czerwca
Białe ściany, białe meble, biała odzież.
– Proszę, potrzebuję kolorów. Mogę je zobaczyć.
– Cs821, nie potrzebujesz kolorów. Potrzebujesz cięcia. Po nim poczujesz się lepiej.
– Proszę.
– Mała uparta zdzira, mająca obsesję na punkcie kolorów. Zalecamy jak najczęstsze nacinanie palców. Trzeba maksymalnie wykorzystać tę skórę, na wypadek gdybyśmy musieli amputować całe palce, żeby powstrzymać ją przed rysowaniem, które zmniejsza siłę przepowiedni.
To uczucie, gdy ostrze brzytwy rozcina skórę. A potem… Kolor. Ten odcień czerwieni, niepodobny do niczego innego, przynajmniej w jej oczach. Ogarnięta euforią, która nadeszła po cięciu – po tym, jak zaczęła mówić, patrzyła na białe ściany, na ciemne pasy, którymi przypięto ją do krzesła.
– Cs821, nie potrzebujesz kolorów. Potrzebujesz cięcia.
Białe ściany, biały sufit, białe meble, biała odzież. Część ściany, na którą patrzyła, nagle pociemniała i zaczęła przybierać konkretny kształt. Cztery łapy. Ogon. Wielki łeb z rogami. Inna część ściany zaczęła przybierać kształt kolejnego zwierzęcia. I kolejnego, aż na ścianie pojawiło się całe stado kształtów.
Potem pokazały się nad nimi kropki – w tym wyjątkowym i niepowtarzalnym odcieniu czerwieni. Kropki zaczęły się robić coraz większe, spływały i spływały po ścianie, zalewając stado krwawymi łzami.
Dysząc ciężko, z walącym sercem, Nadzieja wygramoliła się z łóżka i słaniając się na nogach, podeszła do zasłoniętego moskitierą okna. Głęboko wciągnęła rześkie, poranne powietrze i przycisnęła dłonie do drewnianego parapetu.
Nie mieszkała już w kompleksie. Nie miała białych ścian w pokoju. W domku Wilczej Straży na osiedlu terra indigena w Sweetwater ściany i podłogi były drewniane. Wszystko było drewniane i proste – poza toaletą i zlewem w niewielkiej łazience obok sypialni. Do ściany przypięto kilka rysunków, które wykonała, odkąd przeprowadziła się do Jacksona, Grace i reszty. Kilka z nich nawet oprawiono.
Na niektórych po prostu narysowała swoje stado, ziemię, wszystko, co znajdowało się na terytorium Sweetwater, po którym wolno jej było się poruszać.
– Nazywam się Nadzieja Wilcza Pieśń – szepnęła. – Nie jestem cs821. Już nie. I nigdy więcej nie będę.
Ale ten sen… Było coś więcej i to więcej pokryło jej skórę wyczuwalną warstwą. Musiała przenieść to na papier, pokazać Jacksonowi i Grace. Obraz zwierzęcia wyblakł już w jej pamięci na tyle, że nie dałaby rady opisać go słowami.
Zamknęła okiennice i po omacku podeszła do łóżka. Włączyła lampkę stojącą na stoliku nocnym.
Czekała.
Czasami Jackson i Grace nocowali na ganku z innymi Wilkami. Niekiedy jednak sypiali w głównym pokoju domu, z którego słyszeli, co robiła.
Nie rozległo się ani drapanie w jej drzwi, ani warczenie. Żadnego męskiego głosu, zachrypniętego po śnie, żadnych gardłowych dźwięków, które pozostały po części wilcze. Nikt nie spytał, co się stało.
Poruszając się tak cicho, jak tylko potrafiła, wzięła duży notes, kredki i pastele, które przyniósł jej Jackson. Zaczęła odwracać strony notesu, potem jednak zamarła i spojrzała na rysunek, który wykonała zeszłego wieczoru tuż przed snem. Nie wiedziała, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, ale ostatnią rzeczą, jaką dodała przed wyjściem z transu, w który czasami wpadała podczas rysowania, były słowa: „Dla Meg”.
Wyrwała kartkę z rysunkiem i położyła ją na biurku. Usiadła na łóżku, krzyżując nogi, i położyła przed sobą notes. Patchworkowa kołdra, której kształty i kolory z reguły były dla niej inspiracją, teraz ją rozpraszała. Nadzieja odsunęła ją na bok, po czym zdjęła prześcieradło – białe, ponieważ zdaniem Innych coś, co po zgaszeniu światła było niewidoczne, nie musiało być kolorowe – i położyła je na podłodze. Potem wzięła kredki i zaczęła rysować.
Kształty. Tak, pamiętała kształty. I niebo. I…
Zaczęła szukać wśród kredek i pasteli. Nic. Jak to się stało, że nie miała niezbędnego odcienia?
Skoczyła na równe nogi, otworzyła szufladę w biurku i wyjęła srebrną składaną brzytwę, którą cięto tylko ją, gdy mieszkała w kompleksie Kontrolera. Jacksonowi kazano zostawić brzytwę, na wypadek gdyby Nadzieja poczuła potrzebę wykonania cięcia – w takiej sytuacji użycie brzytwy było bezpieczniejsze niż ewentualne próby przecięcia delikatnej skóry czymś innym. Jackson i Grace kupili jej papier i kredki i pozwolili rysować. Bardzo się starała być grzeczna i się nie ciąć, ale…
– Potrzebuję tego – wymamrotała, całkowicie skupiając się na kształcie, który miała narysować. – Potrzebuję tego kształtu.
Gdy kolory zaczęły płynąć, odrzuciła brzytwę, zanurzyła palce w kolorze i wróciła do rysowania.
Zapach krwi wybudził Jacksona Wilczą Straż na chwilę przed tym, jak usłyszał krzyk. Zerwał się z miejsca i ruszył w kierunku sypialni Nadziei. Czuł za sobą oddech Grace, swojej małżonki. Wilki, które spały na ganku albo na ziemi wokół domu, też się obudziły i zaczęły wyć na alarm – albo próbowały uchronić młode przed potencjalnym niebezpieczeństwem.
Wciąż znajdując się pomiędzy wcieleniami, Jackson otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Pamiętał o zasadzie, że dorosłe ludzkie samce nie powinny pokazywać się młodym samcom ani szczeniakom bez ubrania, teraz jednak nie interesowały go ludzkie zasady – nie gdy Nadzieja wpatrywała się na zmianę w leżący na podłodze notes i w krew płynącą z głębokiego nacięcia na jej lewym przedramieniu, kapiącą na papier i leżące pod nim prześcieradło.
– Och, Nadziejo… – zawołała Grace, wyraźnie zmartwiona.
Jackson nie był zmartwiony. Był wściekły. I porządnie przerażony. Krew cassandra sangue stanowiła zagrożenie zarówno dla Innych, jak i dla ludzi. Po tym, jak przygarnęli Nadzieję, słyszał, że niektórzy z terra indigena nazywają dziewczyny dziełem Namid, niezwykłym, ale i strasznym.
Aż do tej pory nie uważał Nadziei za coś strasznego.
Jackson?, krzyknęło kilka Wilków, wykorzystując sposób komunikowania się terra indigena.
Nie wchodźcie tutaj!, nakazał im.
Nadzieja nie pachniała jak zwierzyna. Żadna z wieszczek krwi tak nie pachniała. Ale jej krew! Jeszcze nigdy nie czuł takiego zapachu. Zapragnął poczuć jej smak.
Gdy biegł w stronę chwiejącej się dziewczyny, czuł, jak jego wściekłość zaczyna napędzać strach. Złapał brzytwę, którą odsunęła. Już miał rzucić ją na biurko, gdy zauważył kolejny rysunek z nazwiskiem Meg Corbyn, napisanym w prawym dolnym rogu. Położył brzytwę z dala od rysunku, a następnie odwrócił się do podopiecznej.
Grace już ściągała z Nadziei koszulę nocną i przyciskała do rany zwinięty w kłębek materiał. Wieszczka została w samych majtkach.
– Potrzebowałam koloru – szepnęła, wpatrując się w podłogę. – Potrzebowałam…
Jackson trzepnął ją w głowę, Grace warknęła na niego. Nie było to mocne uderzenie, ale udało mu się wyrwać dziewczynę z transu i sprawić, że na niego spojrzała.
– Ale masz wielkie zęby – szepnęła.
– Są takie wielkie po to, żebyś je dobrze poczuła, gdy cię ugryzę – zawarczał i podszedł bliżej. Nie wiedział, czy do końca przeszedł już przemianę w człowieka, ale niezbyt go to obchodziło.
– Jacksonie – ostrzegła go Grace. – Musimy zabrać ją do chodzącego ciała w wiosce Intuitów. Rana krwawi, a my nie możemy jej wylizać, żeby przyśpieszyć gojenie. – Zawahała się. – Po raz pierwszy w życiu mam do czynienia z rannym człowiekiem.
Dobrze. Zabierz ją do łazienki i załóż na nią dużo ubrań, żeby ludzie nie warczeli. Ja zetrę tyle krwi, ile się da.
Jackson poczekał, aż Grace zaprowadzi Nadzieję do łazienki, a potem podszedł do okna. Otworzył okiennice i z ulgą wciągnął powietrze nieskażone metalicznym zapachem. Zobaczył, że przyglądają mu się inne Wilki.
Jacksonie? Czy ludzkie młode jest ranne?
Tak. Potrzebny nam jest mały wóz, żeby zawieźć ją do osady Intuitów. Nie dojdzie tam na piechotę.
Wilcze pyski zniknęły w gęstwinie. To osiedle terra indigena nie miało własnych koni ani osłów. Gdy Inni potrzebowali takich stworzeń, wypożyczali je razem z ludźmi, którzy potrafili się z nimi obchodzić. Ale mieli mały wóz, którym mogło jechać do trzech pasażerów. Wykorzystywano go przeważnie wtedy, kiedy Inni jechali po wytworzone przez ludzi towary. Był dostatecznie duży, by pomieścić Grace i Nadzieję.
Jackson wziął ostatni głęboki oddech i odwrócił się w stronę pokoju. Na prześcieradle widniały plamy krwi, ale nie tak duże, jak zdawało mu się na początku. Większość krwi znajdowała się na rysunku, chociaż będzie musiał dokładnie sprawdzić wszystkie kartki, żeby się upewnić, że są one idealnie czyste.
Odkąd z nimi zamieszkała, tak świetnie sobie radziła. Powiedziała, że chce żyć. Przecież uczynili wszystko, żeby jej w tym pomóc. Dlaczego więc…?
Patrzył na rysunek. Martwe bizony. Krwawe odciski łap Wilków na wszystkich trupach. Bez sensu. Wilki nie ułożyłyby swoich ofiar w taką stertę, poza tym zabicie jednego bizona to ciężka praca, a mięso z jednej sztuki zapewniało wyżywienie dla całej sfory – dla osiedla terra indigena. Dlaczego więc Nadzieja narysowała rzeź całego stada bizonów? Nie zaznaczyła na kartce żadnych punktów orientacyjnych. Czy to się wydarzy w pobliżu Sweetwater? A może gdzie indziej?
Meg Corbyn – Pionierka – widywała przepowiednie dotyczące Dziedzińca w Lakeside. Jednak nie zawsze były one prawdziwe. Mogłoby się zdawać, że po tym, jak przez kilka tygodni mieszkała w Lakeside, jej umiejętności i wrażliwość ograniczyły się głównie do Lakeside i pobliskich społeczności związanych z Dziedzińcem. Natomiast rysunki i wizje Nadziei obejmowały cały obszar.
Spojrzał na kartkę leżącą na biurku. Czy te dziewczyny, te wieszczki krwi, mogły łączyć się z konkretnymi miejscami dzięki własnym związkom z ludźmi? Meg i Nadzieja znały się z kompleksu, w którym były przetrzymywane i cięte, dzięki czemu bogaci ludzie mogli poznawać swoją przyszłość.
Meg walczyła z uzależnieniem od nacinania swej skóry, dla pozostałych cassandra sangue była jednak Kimś, Kto Przeciera Szlak, i być może znała odpowiedzi, których Jackson teraz potrzebował.
Zmienił ludzkie dłonie w wilcze łapy – z przydatnymi w różnych sytuacjach pazurami – i wyrwał kartkę, wyszarpując jednocześnie cały notes z płóciennej okładki. Ułożył na niej kartki. Gdy zapach krwi omamił go do tego stopnia, że zaczął się ślinić, uświadomił sobie, że papier wchłonął więcej krwi, niż początkowo przypuszczał.
To więcej niż tylko nacięcie, pomyślał z niepokojem, zwijając zaplamioną część rysunku. Rysowała własną krwią… bo potrzebowała tego koloru.
Otworzyły się drzwi do łazienki i Grace wprowadziła Nadzieję do sypialni. Ujrzawszy go, przystanęła.
Jacksonie? spytała.
Potrzebujemy pomocy, odparł. Kogoś więcej niż chodzącego ciała.
Młoda wyglądała na przerażoną. Czyżby myślała, że teraz wyrzuci ją ze stada? Owszem, mógł to uczynić. Może nawet powinien. Ale do połączeń nie zawsze dochodziło poprzez miejsca, a kilka poprzednich rysunków Nadziei dawało jasno do zrozumienia, że między Sweetwater a Lakeside istniało jakieś wspólne ogniwo.
On i Simon, przyjaciele od czasów szczenięctwa, byli tym ogniwem.
Patrząc na obrazek przedstawiający martwe bizony, pomyślał o jeszcze jednym Wilku, z którym się przyjaźnili.
Zgniótł kartkę, wyszedł z sypialni i wrzucił ją do metalowego wiadra, wypełnionego do połowy świeżą wodą. A potem się ubrał i podał Grace letnią sukienkę – tę samą, którą miała na sobie poprzedniego dnia, zanim przybrali postać Wilków.
Tak, jeśli chcieli utrzymać to młode przy życiu, potrzebowali czegoś więcej niż pomocy chodzącego ciała.Rozdział 6
Środa, 6 czerwca
Vlad oparł się o framugę drzwi do górnego biura ZDL.
– Mógłbyś przestać budzić Meg tak wcześnie rano? Niektórzy z nas chcieliby pospać trochę dłużej.
Simon odsłonił zęby.
– To nie ja obudziłem ją dzisiaj rano, tylko ona obudziła mnie.
Wrócił do pracy na komputerze. Tego ranka wszyscy mieszkańcy Zielonego Kompleksu wstali bardzo wcześnie – i każdy winił za to Simona.
A to przecież nie jego wina. W jednej chwili był pogrążony w błogim śnie, a w drugiej usłyszał wrzask Meg, która się na niego rzuciła. Przestraszyła go do tego stopnia, że aż zaskowytał. Naprawdę głośno. A ponieważ zostawił otwarte okna, a terra indigena mieli doskonały słuch, krzyk i skowyt obudziły wszystkich wokół. Po chwili przybiegli, by sprawdzić, co się dzieje.
Vlad podszedł do biurka.
– To tylko zły sen? Jesteś pewien, że nie została ranna, nawet przez przypadek?
– Żadnych nacięć. Ani zranionej skóry.
– Jesteś pewien?
Simon przytaknął. Zanim Henry Niedźwiedzia Straż zaczął walić do drzwi domu Meg, a Vlad zamienił się w dym i przedostał się przez moskitierę w oknie sypialni, położył łapę na plecach Meg i obwąchał ją szybko, ale dokładnie, by się upewnić, że nie było żadnej krwi.
Oczywiście, nie miał zamiaru nikomu o tym wspominać.
– Nie zacząłeś dnia dużo wcześniej – warknął Simon. – Poza tym przecież sam kazałeś nam złożyć dziś zamówienia na książki, żeby magazyn był pełen, gdy w przyszłym tygodniu przyjadą Wilki z gór Addirondak.
– W porządku. Ja zacznę od tych, a ty możesz…