- promocja
Naznaczone złotem - ebook
Naznaczone złotem - ebook
Szesnastoletnia Deka musi przejść Rytuał Czystości, który zadecyduje, czy zostanie prawowitą członkinią swojej wioski. Świadoma, że wyróżnia się wśród innych, Deka modli się, aby jej krew była czerwona, a ona wreszcie mogła poczuć, że gdzieś przynależy.
Kiedy jednak podczas Rytuału jej krew staje się złota, Deka wie, że za nieczystość poniesienie konsekwencje gorsze niż śmierć.
Z wybawieniem przychodzi tajemnicza kobieta, która proponuje Dece przyłączenie się do grupy dziewcząt takich jak ona – armii walczącej dla cesarza.
Świadoma niebezpieczeństw, które czyhają, Deka ponad wszystko pragnie akceptacji, dlatego postanawia porzucić to, co dotychczas znała. Kiedy dociera do stolicy, aby przygotowywać się do największej bitwy swojego życia, odkrywa, że otoczone wielkimi murami miasto skrywa wiele niespodzianek. Nikt i nic nie jest tym, czym się wydaje. Nawet sama Deka.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-43-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś odbędzie się Rytuał Czystości.
Nerwowa myśl krąży mi w głowie, kiedy spieszę w stronę stodoły i otulam się peleryną, by odegnać chłód. Jest wczesny ranek i słońce nie rozpoczęło jeszcze swej wędrówki nad przyprószonymi śniegiem drzewami otaczającymi nasz mały wiejski dom. Cienie gromadzą się w mroku, osaczając niewielką kałużę światła rzucaną przez moją lampę. Czuję pod skórą złowieszcze mrowienie. Zupełnie jakby coś czaiło się na skraju pola widzenia…
To tylko nerwy – powtarzam sobie. Wcześniej wiele razy czułam podobne mrowienie, ale jeszcze nigdy nie widziałam niczego dziwnego.
Drzwi do stodoły są otwarte, a na słupie wisi latarnia. Ojciec jest już w środku, rozrzuca siano. W ciemności wydaje się kruchy, jak gdyby jego ciało zapadło się w sobie. Jeszcze trzy miesiące temu był krzepki i silny, a w jego jasnych włosach nie było śladu siwizny. Później nadeszła czerwona ospa i oboje z matką zaniemogli.
– Już wstałaś – mówi łagodnie, a jego szare oczy prześlizgują się po mnie.
– Nie mogłam spać – odpowiadam. Chwytam skopek i podchodzę do Norli, naszej największej krowy.
Powinnam odpoczywać w odosobnieniu jak inne dziewczęta szykujące się do Rytuału, ale na farmie jest zbyt wiele roboty, a za mało rąk do pracy. Brakuje ich, odkąd matka umarła trzy miesiące temu. Na myśl o tym łzy napływają mi do oczu. Mrugam więc, żeby je powstrzymać.
Ojciec widłami wrzuca siano do zagród.
– Błogosławieni ci, którzy budzą się, by być świadkami chwały Nieskończonego Ojca – mruczy, cytując z Księgi Nieskończonych Mądrości. – Jesteś gotowa?
– Tak. – Kiwam głową.
Po południu Starszy Durkas podda próbie mnie i pozostałe szesnastolatki w Rytuale Czystości. Kiedy okaże się, że jesteśmy czyste, oficjalnie staniemy się częścią wioski. W końcu stanę się kobietą – panną do wzięcia, gotową wyjść za mąż i założyć własną rodzinę.
Na myśl o tym znów czuję ogarniającą mnie falę niepokoju.
Kątem oka zerkam na ojca. Ciało ma napięte, ruchy powolne, ociężałe. On także się martwi.
– Tak sobie myślałam, ojcze – zaczynam. – A jeśli… jeśli… – urywam. Niewypowiedziane pytanie zawisa między nami w powietrzu. Niewysłowiony lęk pęczniejący w mroku stodoły.
Ojciec posyła mi coś, co w jego mniemaniu jest pocieszającym uśmiechem, lecz kąciki jego ust pozostają nieruchome.
– Jeśli co? – pyta. – Mnie możesz powiedzieć, Deka.
– A jeśli moja krew okaże się nieczysta? – szepczę, wyrzucając z siebie te straszne słowa. – Co jeśli zabiorą mnie kapłani? Jeśli mnie wygnają?
– To cię martwi?
Kiwam głową.
Choć nie zdarza się to często, każdy słyszał o czyjejś siostrze czy krewnej, która okazała się nieczysta. Ostatni taki przypadek miał miejsce w Irfucie dziesiątki lat temu i dotyczył kuzynki ojca. Mieszkańcy wioski nadal szepczą o dniu, kiedy została wywleczona przez kapłanów i wszelki słuch po niej zaginął. Tamte wydarzenia do dziś kładą się cieniem na rodzinie ojca.
Dlatego wiedzie ona tak świątobliwe życie – zawsze pierwsi przychodzą do świątyni, a ciotki zakrywają twarze, tak że nie widać im nawet ust. Księga Nieskończonych Mądrości naucza, że „tylko kobieta nieczysta, bluźnierczyni, nie kryje swej twarzy przed obliczem Oyomo”. Ostrzeżenie to dotyczy wyłącznie górnej połowy twarzy – od czoła aż po czubek nosa – tymczasem moje ciotki skrywają nawet oczy za małymi kwadracikami cienkiego materiału.
Kiedy ojciec wrócił z placówki wojskowej z matką u boku, cała rodzina natychmiast się go wyrzekła. Nie chcieli ryzykować i przyjmować do rodziny cudzoziemki, kobiety, której czystości nie mogli być pewni.
Później urodziłam się ja – dziecko ze skórą tak ciemną, że mogłoby uchodzić za Południowca, i szarymi oczami mojego ojca, jego podbródkiem z dołkiem oraz lekko kręconymi włosami, które temu przeczyły.
Spędziłam w Irfucie całe swoje życie. To tu przyszłam na świat i dorastałam, a i tak traktują mnie tutaj jak obcą – gapią się na mnie, wytykają palcami, wykluczają. Gdyby niektórzy z krewnych ojca dopięli swego, nie wpuszczono by mnie nawet do świątyni. Może i jestem do niego podobna jak dwie krople wody, ale dla nich to za mało. Żeby stać się częścią wioski i żeby rodzina ojca w końcu mnie zaakceptowała, muszę przejść próbę. Kiedy moja krew okaże się czysta, w końcu uznają mnie za jedną ze swoich.
Ojciec podchodzi do mnie i uśmiecha się pokrzepiająco.
– Wiesz, co oznacza bycie czystą, Deka? – pyta.
Odpowiadam cytatem z Księgi Nieskończonych Mądrości:
– Błogosławione potulne i uległe, pokorne i prawdziwe córki mężczyzny, albowiem one są bez skazy w obliczu Nieskończonego Ojca.
Każda dziewczynka zna te słowa na pamięć. Powtarzamy je za każdym razem, gdy wchodzimy do świątyni. Mają nam przypominać, że kobiety zostały stworzone, by być towarzyszkami mężczyzn, spełniać ich zachcianki i słuchać ich rozkazów.
– Czy taka właśnie jesteś, Deka? – pyta ojciec.
Kiwam głową.
– Chyba tak – mówię.
W jego oczach błyska niepewność, ale mimo to się uśmiecha i całuje mnie w czoło.
– A zatem wszystko będzie dobrze.
Gdy wraca do przerzucania siana, ja siadam przy Norli, wciąż tak samo niespokojna jak wtedy, gdy wchodziłam do stodoły. Ojciec tego nie wie, ale przypominam matkę także pod innymi względami, za które mieszkańcy wioski pogardzaliby mną jeszcze bardziej, gdyby tylko się o nich dowiedzieli.
Muszę zachować je w tajemnicy. Mieszkańcy wioski nie mogą się dowiedzieć.
Nigdy.
Nadal jest wczesny ranek, kiedy docieram na rynek. W powietrzu czuje się chłód, a z dachów pobliskich domów zwieszają się sople. Słońce jest zbyt mocne jak na tę porę roku, a jego promienie odbijają się od wysokich, łukowatych kolumn Świątyni Oyomo. Kolumny te symbolizują modlitwę, refleksję nad drogą, którą słońce Oyomo pokonuje każdego dnia na niebie. Już sam ich widok budzi we mnie niepokój.
– Deka! Deka! – Znajoma, niezdarna postać macha do mnie z drugiej strony drogi.
Elfriede spieszy ku mnie. Jest tak szczelnie otulona peleryną, że widzę jedynie jej błyszczące zielone oczy. Gdy idziemy na rynek, obie zawsze staramy się zakrywać twarze – ja ze względu na kolor skóry, a Elfriede z powodu czerwonego znamienia, które szpeci jej lewy policzek. Do dnia Rytuału dziewczęta nie muszą zakrywać twarzy, ale nie ma sensu niepotrzebnie ściągać na siebie uwagi, zwłaszcza w taki dzień jak ten.
Tego ranka maleńki, brukowany rynek Irfutu wypełniają setki gości, których przybywa z każdą minutą. Uroda tutejszych dziewcząt jest słynna na całą okolicę i mężczyźni ściągają tu, by przyjrzeć się pannom do wzięcia, nim te zostaną poddane Rytuałowi. Dziś wiele dziewcząt znajdzie mężów; jeśli jeszcze tego nie zrobiły.
– Czy to nie ekscytujące, Deka? – chichocze Elfriede.
Wskazuje na rynek, specjalnie przystrojony na tę okazję. Drzwi domów, w których mieszkają panny, pomalowano lśniącą czerwienią, w oknach powiewają radośnie proporce i flagi, a wejścia zdobią kolorowe lampiony. Są nawet zamaskowani tancerze na szczudłach i połykacze ognia, którzy kręcą się w tłumie, rywalizując z handlarzami sprzedającymi torebki pieczonych orzechów, wędzone kurze udka i kandyzowane jabłka.
Widok ten sprawia, że ogarnia mnie radosne podniecenie.
– Tak – mówię z uśmiechem, ale Elfriede już ciągnie mnie za sobą.
– Pospiesz się, pospiesz! – ponagla, przeciskając się w tłumie gości. Niektórzy z nich przystają i widząc, że poruszamy się bez eskorty, patrzą na nas z niezadowoleniem i dezaprobatą.
W większości wiosek kobiety nie mogą opuszczać domów bez towarzyszących im mężczyzn. Jednakże Irfut jest mały, a mężczyzn mieszka tu niewielu. Większość kawalerów do wzięcia zaciągnęła się do wojska, tak jak w młodości zrobił to mój ojciec. Nieliczni przeżyli nawet szkolenie dla jatu – elitarnych strażników cesarza. Ich oddział stoi teraz na skraju rynku, czujny w swych błyszczących, czerwonych zbrojach.
Pochodzą z całej Otery. Są wśród nich wyniośli Południowcy o ciemnobrązowej skórze i kędzierzawych włosach; niefrasobliwi mieszkańcy Zachodu z długimi, czarnymi włosami upiętymi w koki na czubkach głów i licznymi tatuażami na złocistej skórze; aroganccy ludzie Północy o różowej skórze i lśniących w chłodzie jasnych włosach; a także cisi mieszkańcy Wschodu o skórze w rozmaitych odcieniach, od ciemnego brązu po mleczną biel skorupki jajka, i prostych, jedwabiście gładkich włosach, które lśniącymi kaskadami opadają im na plecy.
Elfriede podąża za moim wzrokiem i się uśmiecha.
– Czyż nie są przystojni w tych czerwonych zbrojach? Słyszałam, że to nowi rekruci objeżdżający prowincje. To cudowne, że cesarz ich tu przysłał na Rytuał!
– Chyba tak… – mruczę.
Prawdę mówiąc, pierwszy raz widzę tylu jatu, którzy ściągnęli do Irfutu na Rytuał. Każdego roku przybywał jeden, góra dwóch, ale ten oddział liczy sobie co najmniej piętnastu zbrojnych. Może to prawda, co szepczą ludzie: że sytuacja na południowej granicy się pogarsza i że cesarz próbuje zachęcić nowych rekrutów.
Elfriede burczy w brzuchu.
– Pospiesz się, Deka – ponagla. – Niedługo kolejka do piekarni nie będzie miała końca.
Pociąga mnie za sobą tak mocno, że potykam się i wpadam na coś dużego i twardego.
– Najmocniej przepraszam – bąkam, podnosząc wzrok.
Jeden z goszczących we wsi mężczyzn patrzy na mnie z góry, rozciągając usta w wąskim, wilczym uśmieszku.
– A cóż to, kolejny słodki kąsek? – Uśmiecha się jeszcze szerzej i podchodzi bliżej.
Odsuwam się pospiesznie. Jak mogłam być taka głupia? Mężczyźni z sąsiednich osad nie są przyzwyczajeni do widoku samotnych kobiet i z tego powodu mogą wyciągnąć straszliwe wnioski.
– Przepraszam, muszę iść – szepczę, ale zanim zdążę się ruszyć, jego palce chciwie chwytają za górny guzik mojej peleryny.
– Nie bądź taka, ptaszyno, i zdejmij grzecznie pelerynę, żebyśmy mogli zobaczyć, co my tu mamy… – Czyjeś potężne dłonie odrywają go ode mnie, nim zdąży dokończyć.
Odwracam się i widzę Ionasa, najstarszego syna Starszego Martela – przywódcy wioski, który gromi mężczyznę wzrokiem. Zwykle się uśmiecha, lecz nie tym razem.
– Jeśli szukasz burdelu, znajdziesz go w miasteczku, z którego pochodzisz – grzmi, błyskając niebieskimi oczami. – Może powinieneś tam wrócić.
Różnica w ich posturze wystarcza, by tamten się zawahał. Ionas jest nie tylko jednym z najprzystojniejszych chłopców we wsi – ma jasne włosy i urocze dołeczki w policzkach – lecz także najsilniejszych, a jego zwalista figura może budzić postrach.
Mężczyzna spluwa na ziemię, wyraźnie poirytowany.
– Nie bądź taki nadęty, chłopaczku. Chciałem się tylko zabawić. Na litość Oyomo, ta tutaj nie jest nawet z Północy.
Na te słowa każdy mięsień w moim ciele napina się niczym struna. Bez względu na to, jak bardzo jestem cicha i jak bardzo staram się nie zwracać na siebie uwagi, moja brązowa skóra czyni ze mnie mieszkankę Południa – członkinię znienawidzonych plemion, które dawno temu podbiły Północ i zmusiły ją, by przyłączyła się do Jednego Królestwa, znanego teraz jako Otera. Tylko Rytuał Czystości może zapewnić mi miejsce.
Proszę, niech moja krew okaże się czysta, proszę niech moja krew okaże się czysta – wznoszę pospieszną modlitwę do Oyomo.
Otulam się szczelniej peleryną. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię, ale Ionas podchodzi jeszcze bliżej do mężczyzny – jego oczy błyskają wojowniczo.
– Deka urodziła się i wychowała tutaj, tak samo jak my wszyscy – warczy. – Nie dotkniesz jej więcej.
Gapię się na niego z rozdziawionymi ustami, zszokowana tym, że stanął w mojej obronie.
– Mówiłem już, chciałem się tylko zabawić – obrusza się przyjezdny i odwraca w stronę swoich przyjaciół. – Chodźcie, napijemy się.
Chwilę później wycofują się, mrucząc coś pod nosem.
Dopiero wtedy Ionas patrzy na mnie i na Elfriede.
– Nic ci nie jest? – pyta z niepokojem.
– Nie. Trochę się tylko wystraszyłam – mówię.
– Ale nic ci nie zrobił? – Patrzy na mnie z uwagą, a ja nie wiem, gdzie podziać oczy.
– Nie. – Kręcę głową.
– Przepraszam za to, co się stało. Niektórzy mężczyźni zachowują się jak zwierzęta, zwłaszcza w obecności takich ładnych dziewczyn jak ty.
Takich ładnych dziewczyn jak ty…
Jego słowa uderzają mi do głowy i mija chwila, zanim dociera do mnie, że znowu o coś pyta.
– Dokąd idziecie?
– Do piekarni – odpowiada Elfriede, bo ja wciąż nie mogę wydusić z siebie słowa. Wskazuje głową mały, uroczy budynek po drugiej stronie ulicy.
– Postoję tu i będę miał was na oku. Przypilnuję, żeby nic wam się nie stało. – Mówiąc to, znów patrzy na mnie.
Czuję, że policzki mi płoną.
– Dziękuję – szepczę i spieszę do piekarni za chichoczącą Elfriede.
Zgodnie z obietnicą Ionas przez całą drogę nie spuszcza ze mnie oka.
Tak jak przewidywała Elfriede, piekarnia jest pełna. Kobiety tłoczą się w każdym kącie maleńkiego sklepiku, ich maski lśnią w słabym świetle, gdy kupują delikatne różowe ciastka czystości i bochenki w kształcie słońca wypiekane specjalnie na tę okazję. Zwykle maski są proste, wykonane z cieniutkich kawałków drewna albo pergaminu i ozdobione malunkami świętych symboli, które mają zapewnić szczęście. Jednakże w dni świąteczne, takie jak ten, kobiety przywdziewają najwytworniejsze maski wzorowane na słońcu, księżycu oraz gwiazdach i zdobione z geometryczną precyzją złotem lub srebrem. Oyomo jest nie tylko bogiem słońca, lecz także matematyki, dlatego większość masek odzwierciedla boską symetrię, by zadowolić Jego oko.
Od jutra ja również będę nosiła maskę – solidną białą maskę z ciężkiego pergaminu i cieniutkich kawałków drewna, zakrywającą górną połowę mojej twarzy, od czoła do nosa. To niewiele, ale ojca nie było stać na nic innego. Może gdy ją założę, Ionas będzie chciał się ze mną umówić.
Natychmiast odsuwam od siebie tę niedorzeczną myśl.
Niezależnie od tego, co na siebie włożę, nigdy nie będę tak ładna jak inne dziewczęta w wiosce, z ich gibkimi ciałami, jedwabistymi, jasnymi włosami i różowymi policzkami. Ja jestem mocnej budowy, moja skóra ma ciemnobrązowy odcień, a jedynym atutem są miękkie, czarne włosy, których pukle okalają mi twarz. Będę miała szczęście, jeśli znajdę męża w którejś z pobliskich wiosek, ale muszę przynajmniej spróbować. Gdyby cokolwiek się stało ojcu, jego krewni wykorzystają każdy możliwy powód, żeby mnie porzucić.
Na myśl o tym, co czekałoby mnie później, oblewam się zimnym potem: pobożne życie pełne ciężkiej pracy w charakterze służącej w świątyni albo – co gorsza – praca w domu rozkoszy w południowych prowincjach.
Elfriede odwraca się w moją stronę.
– Widziałaś, jak na ciebie patrzył? – szepcze. – Myślałam, że cię porwie. Jakież to romantyczne.
Poklepuję się po policzkach, żeby je schłodzić, i uśmiecham się lekko.
– Nie bądź niemądra, Elfriede. Po prostu był miły.
– Patrzył na ciebie tak…
– Jak? Jak na nią patrzył, Elfriede? – odzywa się afektowany, słodki głos, któremu towarzyszy chichot.
Czuję, że moje ciało tężeje. Proszę, tylko nie dziś…
Odwracam się i widzę Agdę, która stoi za nami w otoczeniu innych dziewcząt. Od razu wiem, że widziała, jak rozmawiam z Ionasem, bo aż gotuje się ze złości. Ze swoją bladą cerą i jasnymi, niemal białymi włosami Agda może i jest najładniejszą dziewczyną w wiosce, ale pod maską delikatności kryje się jadowite serce i podły charakter.
– Myślisz, że jeśli przejdziesz dzisiejszą próbę, chłopcy nagle pomyślą, że jesteś ładna? – szydzi. – Choćbyś nie wiem jak chciała, Deka, żadna maska nie będzie w stanie ukryć tej paskudnej południowej skóry. Zastanawiam się, co zrobisz, kiedy żaden mężczyzna nie weźmie cię za żonę i zostaniesz brzydką, zdesperowaną starą panną bez męża i rodziny.
Zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się w ciało.
Agda tego nie zauważa, bo spogląda z lekceważeniem na Elfriede.
– Ta przynajmniej może zakryć twarz. Ty możesz zakryć całe ciało, a i tak każdy będzie wiedział, co jest pod spodem…
– Zważaj na słowa, Agdo – przerywa jej dobiegający sprzed sklepu poważny głos.
Należy do pani Norlim, jej matki, która idzie w naszą stronę. Liczne klejnoty na jej masce lśnią tak, że mogłyby nawet oślepić. Pani Norlim jest żoną Starszego Norlima, najbogatszego człowieka w wiosce. W przeciwieństwie do innych kobiet, które stać wyłącznie na złote półmaski albo całe maski ze srebra, ona nosi formalną maskę, która zakrywa całą jej twarz – replikę słońca odsłaniającą wyłącznie jej blade, niebieskie oczy. Jej dłonie zdobią zawijasy z drobinek złota i kamieni półszlachetnych przylepionych do skóry.
– Słowa kobiety winny być słodkie niczym owoce i miód – upomina Agdę. – Tak zapisano w Księdze Nieskończonych Mądrości.
Zmieszana dziewczyna pochyla głowę.
– Tak, matko – odpowiada.
– Poza tym – ciągnie pani Norlim, a współczucie w jej oczach kontrastuje z radośnie uśmiechniętą maską – to nie wina Deki, że jej skóra jest równie brudna jak skóra jej matki, podobnie jak Elfriede nie odpowiada za to, że nie jest w stanie ukryć znamienia. Takie się urodziły, biedactwa.
Moja wdzięczność przeradza się w gniew, krew wrze mi w żyłach. Brudna? Biedactwa? Równie dobrze mogłaby mnie nazwać „nieczystą”. Mimo to zachowuję spokój i patrzę na nią potulnie.
– Proszę się nie przejmować, pani Norlim – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Wiem, że moja ciemna skóra tu, na Północy, jest rzadkością, lecz ma ona swoje zalety. Kiedy nocą przybędą krzykacze śmierci, wystarczy, że będę stała bez ruchu, a nie znajdą mnie. Niestety Agda jest blada jak księżyc – dodaję z westchnieniem. – Dobrze, że już wkrótce przywdzieje maskę, w przeciwnym razie lgnęłyby do niej jak do latarni morskiej.
Przerażona Agda patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, a pani Norlim porusza ustami niczym ryba wyrzucona na brzeg. Nikt tak po prostu nie mówi o krzykaczach śmierci. Potwory od wieków oblegają południowe granice Otery, a w ciągu ostatnich kilku lat coraz częściej zapuszczają się na Północ. To dlatego cesarz wciąż próbuje rekrutować więcej jatu. Elitarni strażnicy jako jedyni potrafią je zatrzymać. Latami opanowują sztukę odporności na ich wrzaski, nie mówiąc już o sile potrzebnej do tego, by z nimi walczyć.
– Ty wstrętna istoto! – prycha pani Norlim, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Chciałam być miła, lecz takie barbarzyńskie stworzenie naturalnie nie jest w stanie tego zrozumieć. Nic dziwnego, że Oyomo zabrał twoją matkę.
Nagle w piekarni robi się tak cicho, że słychać bochenki rosnące w piecach.
– Co powiedziałaś? – szepczę. Ogień i lód wzbierają w moich żyłach.
Stojąca obok mnie Elfriede wierci się niespokojnie.
– Deka… – rzuca ostrzegawczo.
Pani Norlim nie dba o to, że urządza scenę.
– Słyszałaś – syczy, celując we mnie upierścienionym palcem. – Nawet jeśli twoja krew okaże się czysta, nigdy nie będziesz jedną z nas. Nigdy. – Po tych słowach obraca się na pięcie i wychodzi. A Agda za nią.
Dopiero wtedy robię gwałtowny wdech i wydech, staram się odzyskać panowanie nad sobą i powstrzymać łzy, które cisną mi się do oczu.
– Deka? – pyta Elfriede, po czym do mnie podchodzi. – Wszystko w porządku?
– Tak – szepczę i jeszcze szczelniej otulam się peleryną, żeby nie zobaczyła łez.
Powtarzam sobie w duchu, że to, co mówią pani Norlim i inni, nie ma znaczenia. Będę czysta. Przypominam sobie, że jestem zadziwiająco podobna do matki, i ogarniają mnie wątpliwości, ale staram się je od siebie odepchnąć. Matka ukrywała to, że jest inna, aż do dnia, kiedy umarła, i ja zrobię to samo. Muszę tylko przetrwać kolejne kilka godzin i zostanę uznana za czystą.
Wtedy będę bezpieczna.2
Przez resztę ranka przygotowuję się do Rytuału Czystości. Muszę wyprasować ubrania ojcu i sobie oraz wyczyścić do połysku nasze buty. Zrobiłam nawet wianek z suszonych kwiatów. Ich czerwień będzie ładnie kontrastować z ceremonialnym błękitem sukienki. Zaraz po Rytuale odbędzie się uczta i muszę wyglądać jak najlepiej. Nigdy dotąd nie zapraszano mnie na uczty ani żadne inne uroczystości.
Chcąc się uspokoić, skupiam się na tartach agrestowych, które ze sobą zabiorę. Staram się, żeby każda z nich wyglądała tak idealnie, jak to tylko możliwe – równe brzegi i kleksy bitej śmietany – ale bez noża nie jest to łatwe. Dziewczęta nie mogą przebywać w pobliżu ostrych przedmiotów od piętnastych urodzin aż do następnego dnia po Rytuale Czystości. Zabrania tego Księga Nieskończonych Mądrości. Poza tym większość mężczyzn nie chce za żonę dziewczyny z bliznami.
„Pogardzane są te, które noszą znamiona i blizny, dziewczęta ranne i krwawiące, albowiem skaziły one świątynię Nieskończonego Ojca” – oto słowa, które wbija nam się do głów od urodzenia.
Gdyby ojciec miał więcej pieniędzy, posłałby mnie do Domu Czystości, bym spędziła tam rok przed Rytuałem, chroniona przed ostrymi przedmiotami w komnatach pełnych miękkich poduszek. Lecz tylko bogate dziewczęta takie jak Agda stać na pobyt w takich domach. Reszta musi po prostu unikać noży.
Jestem tak zamyślona, że nie słyszę kroków ojca.
– Deka? – pyta schrypniętym głosem. Gdy się odwracam, widzę, że trzyma w dłoniach jakieś pudełko i nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Otwiera je z niepewnym uśmiechem. – To dla ciebie – mówi i mi je wręcza. W środku jest haftowana sukienka.
Ufarbowano ją na głęboki błękit – kolor Rytuału – a na brzegach wyszyto maleńkie, złote słońca, jednak nie to cieszy mnie najbardziej. Spod sukienki wystaje delikatna, niebieska półmaska z białymi, jedwabnymi wstążkami. Wstrzymuję oddech, łzy napływają mi do oczu. To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam – lekka i elegancka, chociaż jej spód wykonano z drewna.
– Jak? – szepczę i tulę ją do piersi. Nie mamy pieniędzy na nowe ubrania, a co dopiero maski. Specjalnie na ten dzień przerobiłam jedną z sukienek mamy.
– W zeszłym roku twoja matka zrobiła je dla ciebie w tajemnicy – mówi i wyjmuje z pudełka coś jeszcze.
– Ulubiony naszyjnik mamy… – szepczę, a z moich ust dobywa się szloch radości, gdy patrzę na cienki złoty łańcuszek misternej roboty, z zawieszoną na nim delikatną złotą kulą ozdobioną starym, znajomym symbolem. Wygląda prawie jak kuru, święty symbol słońca, ale jest w nim coś więcej: kolejny znak, tak bardzo wytarty, że przez te wszystkie lata nie potrafiłam odgadnąć, czym właściwie jest. Matka nosiła ten naszyjnik każdego dnia i nigdy się z nim nie rozstawała.
I pomyśleć, że to wszystko przygotowała dla mnie tak dawno temu.
Kładę dłoń na piersi, bo czuję w sercu dziwny ucisk, i próbuję opanować łzy, które cisną mi się do oczu. Ta bardzo za nią tęsknię, za jej głosem, zapachem, za tym, jak uśmiechała się na mój widok.
Ocieram oczy i odwracam się w stronę ojca.
– Dopilnowała, żebym zatrzymał je dla ciebie – dodaje, a zaraz potem odchrząkuje i z wypiekami na policzkach wyjmuje z pudełka ostatnią rzecz: wianek ze świeżych kwiatów, których czerwone płatki połyskują w świetle. – Ale kwiaty są ode mnie. Handlarz powiedział, że długo wytrzymają.
– Są piękne – wołam poruszona i patrzę na niego. Pierwszy raz dostałam tyle prezentów. – Wszystko jest takie piękne. Dziękuję, ojcze.
Wyraźnie zakłopotany poklepuje mnie po plecach.
– Przygotuj się, szybko. Dziś im pokażesz, że tu jest twój dom.
– Tak, ojcze.
Pospiesznie wykonuję jego polecenie, czuję rosnącą determinację. Udowodnię im. Włożę swoją nową sukienkę, przystroję głowę wiankiem, a później, gdy Rytuał dobiegnie końca, założę pasującą do nich nową maskę.
Uśmiecham się na tę myśl.
Docieramy do świątyni późnym popołudniem. Na rynku tłoczą się ludzie – życzliwe osoby i ciekawscy gapie przepychają się, walcząc o miejsce. Dziewczęta w ceremonialnych błękitach stoją przed świątynnymi schodami w asyście rodziców. Ojciec zajmuje miejsce obok mnie i w tej samej chwili rozbrzmiewają bębny. Jatu marszowym krokiem ruszają w stronę schodów, szykując się na przybycie Starszego Durkasa. Ich czerwone zbroje lśnią, kontrastując z błękitem sukien, a ich sękate maski wojenne krzywią się w słabym popołudniowym świetle. Każda z nich przypomina przerażające oblicze demona i z łatwością można je przyczepić bądź odczepić od hełmów.
Ponieważ drzwi nadal pozostają zamknięte, spoglądam na surowe, białe mury świątyni i jej czerwony dach. Czerwień to kolor świętości. Czerwienią będą krwawić czyste dziewczęta, gdy Starszy Durkas podda je dziś próbie.
Proszę, niech moja krew będzie czerwona. Proszę, niech będzie czerwona – modlę się w duchu.
Stojąca z przodu Elfriede ciało ma napięte niczym struna. Pewnie myśli o tym samym. Jak wszystkie dziewczęta ona także po raz ostatni stoi z odkrytą twarzą i delikatnie pochyla głowę, chcąc ukryć znamię.
Drzwi świątyni otwierają się ze skrzypieniem i w tłumie zapada cisza. Na szczycie schodów pojawia się Starszy Durkas z grymasem dezaprobaty na wychudłej twarzy. Jak w przypadku większości kapłanów Oyomo, jego misją jest wykorzenianie wszelkich nieczystości i plugastw. Dlatego jego ciało jest takie chude, a wzrok tak przenikliwy. Gorliwość religijna pozostawia niewiele miejsca na jedzenie czy inne rzeczy. Złoty tatuaż kuru – symbol słońca – lśni pośrodku jego gładko ogolonej głowy.
Rozkłada ręce i wyciąga je w stronę tłumu.
– Nieskończony Ojciec wam błogosławi – intonuje.
– Nieskończony Ojciec błogosławi nam wszystkim. – Odzew zgromadzonych niesie się ponad placem.
Starszy Durkas wznosi ku niebu ceremonialne ostrze. Wyrzeźbione z kości słoniowej jest ostrzejsze od większości mieczy.
– Zaś czwartego dnia – recytuje głębokim, dudniącym głosem, zarezerwowanym dla takich właśnie okazji – stworzył kobietę, towarzyszkę mężczyzny, która miała pomóc mu odkryć jego święty potencjał i wynieść go do jego boskiej chwały. Kobieta jest największym darem Nieskończonego Ojca dla rodzaju męskiego. Jego pocieszeniem w najmroczniejszej godzinie. Ukojeniem…
Słowa Starszego Durkasa zmieniają się w bezładną paplaninę, podczas gdy skóra zaczyna mnie mrowić, a krew uderza mi do głowy. Nagle do mnie dociera, że wiatr ustał. Słyszę trzask topniejących sopli i gdzieś w oddali… szelest liści pod ciężkimi krokami.
Coś nadchodzi… – myśl wsącza mi się do głowy.
Odpycham ją od siebie. Czemu to się dzieje właśnie teraz?
Ojciec musiał zauważyć moje zdenerwowanie, bo wzdycha smętnie i patrzy na mnie spod przymrużonych powiek.
– Jak zwykle błądzisz gdzieś myślami, Deka – szepcze tak cicho, by nikt poza mną go nie usłyszał. – Jesteś taka sama jak twoja matka.
Widząc, że krzywi się ze smutkiem, patrzę na niego i ściągam brwi.
– Zrobią ci się zmarszczki – mówię.
Uśmiecha się i nagle wygląda jak krzepki mężczyzna, którym był kiedyś, zanim czerwona ospa i śmierć mamy się zmówiły, by zmienić go w skurczony cień samego siebie.
– Trochę jak rzeka potępiająca strumień za to, że toczy swe wody zbyt wartko, nie sądzisz? – żartuje, gdy kolejka zaczyna się przesuwać.
Kiwam głową i skupiam uwagę na schodach świątyni. Starszy Durkas zakończył recytację. Zaraz rozpocznie się Rytuał Czystości.
Agda jako pierwsza wchodzi do świątyni, twarz ma bladą ze zdenerwowania. Czy Oyomo będzie jej przychylny, czy może jednak uzna, że uległa nieczystości? Tłum w oczekiwaniu pochyla się do przodu. Gwar i prowadzone szeptem rozmowy cichną, aż słychać jedynie skomlenie psów i niespokojne parskanie koni w pobliskich stajniach.
Chwilę później wewnątrz świątyni rozlega się okrzyk strachu, a zaraz potem w drzwiach staje Agda z niebieskim szalem przyciśniętym do piersi, w miejscu gdzie Starszy Durkas naciął jej skórę ceremonialnym ostrzem. Dotarłszy na szczyt schodów, odsuwa szal i unosi go nad głowę, by pokazać barwiące go czerwone plamy krwi. Tłum wiwatuje. Jest czysta. Rodzice Agdy spieszą, by ją objąć, a ojciec z dumą zakłada córce na twarz jej pierwszą maskę. Wykonaną ze złota, delikatną półmaskę w kształcie cienkiego sierpa księżyca symbolizującego jej nowo odkrytą kobiecość. Agda wodzi po zgromadzonych zwycięskim spojrzeniem, a gdy mnie dostrzega, wykrzywia usta w złośliwym uśmieszku.
Tuż po niej do świątyni wchodzi kolejna dziewczyna i Rytuał Czystości rozpoczyna się od nowa.
Stoję ze wzrokiem wbitym w drzwi. Widok tych masywnych, czerwonych, imponujących wrót sprawia, że zaczynam się denerwować – ściska mnie w żołądku, a ręce mam śliskie od potu. Mrowienie się nasila i mam wrażenie, że słyszę niski pomruk, od którego włoski na karku stają mi dęba.
Coś się zbliża – myśl kolejny raz pojawia się w mojej głowie.
To nic nie znaczy – upominam się w duchu. Wiele razy miałam podobne wrażenie i nigdy nie widziałam niczego dziwnego…
Groza spada na mnie tak nagle, że uginają się pode mną nogi. Żeby nie upaść, chwytam ojca za rękę. Patrzy na mnie i marszczy brwi.
– Nic ci nie jest, Deka?
Nie odpowiadam. Strach zasznurował mi usta i mogę tylko patrzeć z przerażeniem, jak macka mgły wije się wokół ojcowskich stóp. Kolejne wpełzają na rynek, nasycając powietrze chłodem. Nad naszymi głowami słońce czmycha przegnane przez chmury, które przetaczają się po niebie.
Ojciec zadziera głowę i marszczy brwi.
– Słońce zaszło – zauważa.
Ale ja nie patrzę już w niebo. Mój wzrok skierowany jest na skraj wioski, gdzie bezlistne drzewa trzeszczą pod ciężarem śniegu i lodu. To stamtąd nadciąga mgła, a wraz z nią ciężki, ostry zapach zimna i coś jeszcze: odległy, przenikliwy dźwięk, który sprawia, że zaczynam się denerwować.
Kiedy ów dźwięk przeradza się w rozdzierający wrzask, tłum zamiera niczym stojące na śniegu kamienne posągi. Na ustach wszystkich słychać tylko dwa słowa: „krzykacze śmierci…”.
I nagle cisza eksploduje.
– Krzykacze śmierci! – wrzeszczy dowódca jatu i dobywa miecza. – Do broni!
Tłum pierzcha, mężczyźni pędzą w kierunku stajni po broń, a kobiety zaganiają synów i córki z powrotem do domów. Jatu przedzierają się przez ciżbę, kierując się w stronę lasu, gdzie jeden za drugim pojawiają się wielkie, szare stwory, których nadejście zwiastują nieludzkie wrzaski.
Największy z nich jako pierwszy przestępuje przez liściastą granicę wyznaczającą skraj lasu. To wielka bestia, wychudzona, wręcz wymizerowana, ze szponiastym łapami sięgającymi niemal do kolan i grzebieniem kolców wyrastającym na całej długości kościstego kręgosłupa. Wydaje się niemal ludzka. Jej czarne oczy mrugają, a wąskie nozdrza się rozdymają, gdy lustruje okolicę. Zatrzymuje wzrok na rynku, gdzie stoję zdjęta przerażeniem; płytki oddech ulatuje z moich płuc urywanymi, szybkimi zrywami.
Stwór otwiera paszczę, węszy…
I nagle moją czaszkę rozsadza wrzask. Mam wrażenie, że potworny ból rozdziera mnie na pół. Zęby zgrzytają o siebie, mięśnie tężeją. Stojący obok ojciec się osuwa, a z jego uszu i nosa wypływają strużki krwi. Ludzie wokół wiją się na ziemi – widzę ich twarze wykrzywione bólem i przerażeniem.
Oprócz mnie tylko jatu trzymają się na nogach, ale ich hełmy są specjalnie wytłumione, tak by nie słyszeli wrzasków krzykaczy. Mimo to widoczne zza wojennych masek oczy błyskają białkami, a dłonie drżą na rękojeściach mieczy. Ci tutaj to głównie rekruci, nowo wcieleni do armii – dokładnie tak, jak mówiła Elfriede. Nie walczyli jeszcze na granicach Południa obleganych przez krzykacze śmierci i pewnie aż do dziś nie widzieli żadnego z nich. To będzie cud, jeśli któryś z nich przeżyje.
Jeśli ktokolwiek z nas przeżyje.
Ta myśl wyrywa mnie z osłupienia i odwracam się w stronę ojca.
– Musimy uciekać! – krzyczę i szarpię go tak mocno, że prawie podrywam go z ziemi. Moje napędzane strachem mięśnie wydają się wręcz nienaturalnie silne. – Musimy iść! – Zerkam na przywódcę krzykaczy śmierci, na jego targane wiatrem włosy.
Odwraca się, jak gdyby poczuł na sobie moje spojrzenie, i mimo dzielącej nas odległości wiem, że na mnie patrzy. W jego oczach jest coś… jakaś inteligencja. Oddech ulatuje mi z płuc. Nagle moje mięśnie wiotczeją, zmrożone czarnym, drapieżnym spojrzeniem. Nim zdążę cofnąć się ze strachu, stwór zaczyna iść w moją stronę, a za nim inne. Wiele, wiele innych. Wyłaniają się z mgły, emanujące grozą, łykowate, szare postacie. Niektóre zeskakują z drzew i biegnąc na czworakach, rozgarniają szponami śnieg.
– Bronić wioski! – ryczy dowódca jatu i unosi miecz. – Za Nieskończonego Ojca!
– Za Nieskończonego Ojca! – powtarzają jatu i rzucają się ku nacierającym bestiom.
Z mojej piersi dobywa się okrzyk przerażenia, gdy ojciec, zataczając się, dźwiga się z ziemi i powtarza wezwanie, podobnie jak inni mężczyźni, którzy w pośpiechu obwiązują głowy chustami i pasami.
– Biegnij do świątyni, Deka! – woła do mnie.
Przed nim dowódca jatu rzuca się na przywódcę krzykaczy śmierci, jednak bestia się nie wycofuje. Zamiast tego zatrzymuje się i przekrzywia głowę. Przez chwilę mam wrażenie, że jej oczy błyskają z rozbawieniem. Śmiertelnym rozbawieniem. Zaraz potem rzuca się do ataku i zamachnąwszy się, potężnym ciosem odrzuca jatu w drugi koniec rynku. Ciało dowódcy pęka, krew tryska na ziemię.
Dla innych krzykaczy śmierci to sygnał do ataku.
Wbiegają do wioski, przedzierają się przez szeregi jatu, a ich śmiertelnie ostre szpony wypruwają im wnętrzności. Wrzaski niosą się echem, tryska krew, powietrze przesycone jest wonią moczu. Jatu próbują stawiać opór, ale są zbyt nieliczni i zbyt niedoświadczeni, by poradzić sobie z tak potwornym przeciwnikiem.
Oniemiała z przerażenia patrzę na ciała okaleczane i rozrywane z nieludzkim zapamiętaniem, na bezgłowe korpusy. W ciągu zaledwie kilku minut oddział jatu zostaje rozbity, a uwaga krzykaczy śmierci skupia się na mieszkańcach wioski.
– Nie pozwólcie im się przedrzeć! – ryczy Starszy Martel, ale jest już za późno.
Krzykacze śmierci rzucają się na mieszkańców wsi. Niektóre skaczą na swe ofiary, inne rozrywają ich ciała szponami i zębami. Im głośniej mężczyźni wrzeszczą, tym większy szał ogarnia atakujące ich bestie. Krew bryzga na ziemię, zdumiewająco szkarłatna na białym śniegu, a pośród wyschniętych liści i rozwleczonych wnętrzności leżą trupy.
To istna masakra.
Przerażona odwracam się w stronę ojca, który razem z dwoma mężczyznami z wioski stawia czoła krzykaczowi śmierci – wspólnie próbują przepędzić go z pomocą mieczów i wideł. Nie widzi, że kolejny pałający żądzą krwi stwór pędzi wprost na niego. Nie dostrzega szponów, które wysuwają się w jego stronę.
– NIEEE! – Rozpaczliwy krzyk wyrywa mi się z piersi, nim zdążę go uciszyć. Jest tak donośny, jak gdyby podszyty czymś innym. Czymś głębszym. – PRESTAŃ, PROSZĘ! Zostaw mojego ojca w spokoju! Proszę, dajcie nam spokój!
Krzykacze śmierci odwracają się w moją stronę, ich czarne oczy pałają wściekłością. Gdy ich przywódca rusza ku mnie, mam wrażenie, że czas staje w miejscu. Krok za krokiem, coraz bliżej i bliżej, aż…
– DOŚĆ! – krzyczę, a mój głos wydaje się jeszcze bardziej potężny niż chwilę temu.
Krzykacz śmierci zamiera, z jego oczu wycieka życie. Przez chwilę mam wrażenie, że patrzę na skorupę – nie na żywą istotę, lecz puste naczynie. Pozostałe wyglądają tak samo – jak zastygłe w bezruchu posągi w późnym popołudniowym świetle.
Cisza opada na wioskę. Krew dudni mi w uszach. Coraz głośniej i głośniej. A wtedy…
Ruch.
Przywódca stworów się odwraca i chwiejnym krokiem rusza w stronę lasu. Pozostałe podążają jego śladem. Pasma mgły ciągną się za nimi, jakby i ona postanowiła odejść. Niespełna minutę później nie ma po nich śladu.
Odurzona ulgą czuję się tak, jakbym opuściła własne ciało. Jestem dziwnie otumaniona, przez co czuję się lekka jak puch ostu.
Idę w stronę ojca ze szklanym wzrokiem i nieprzytomnym uśmiechem błąkającym się na ustach. Stoi tam, gdzie stał, ale wcale nie wygląda na równie szczęśliwego jak ja. Twarz ma bladą, a jego ciało jest śliskie od potu. Wydaje się niemal… przerażony.
– Ojcze? – pytam, wyciągając w jego stronę rękę.
Ku memu zdziwieniu odsuwa się ode mnie.
– Przeklęty demonie! – krzyczy. – Co zrobiłeś z moją córką?
– Ojcze? – powtarzam. Robię krok, ale on znów się odsuwa.
– Nie waż się mnie tak nazywać, bestio! – syczy przez zaciśnięte zęby.
Pozostali mężczyźni gromadzą się wokół niego. Z domów, jedna po drugiej, wychodzą kobiety. Jest wśród nich Elfriede. Na jej twarzy dostrzegam coś, czego nigdy dotąd nie widziałam. Strach.
– Twoje oczy, Deka. Co się stało z twoimi oczami? – szepcze przerażona.
Jej słowa sprawiają, że odzyskuję jasność umysłu. Moje oczy? Odwracam się do ojca, żeby zapytać go, co mówią mężczyźni, ale on wskazuje głową coś za moimi plecami. Podążam za jego wzrokiem i widzę Ionasa z mieczem w dłoni. Marszczę brwi i patrzę na niego zdezorientowana. Czy przyszedł mnie bronić, tak jak zrobił to wcześniej?
– Ionas? – zwracam się do niego.
Ale on wbija mi ostrze w brzuch. Ból jest tak ostry, tak dojmujący, że prawie nie widzę krwi, która spływa mi między palcami.
Z początku jest czerwona… tak bardzo czerwona. Ale po chwili zmienia się, migocze. W ciągu kilku sekund czerwień przechodzi w złoto, które wylewa się ze mnie i ścieka mi po skórze.
Cienie zasnuwają mi wzrok, gdy krew w moich żyłach spowalnia. Porusza się już tylko złoto, które wypływa ze mnie niczym lśniąca rzeka.
– Tak jak zawsze podejrzewałem – mówi w oddali czyjś głos. Kiedy podnoszę wzrok, widzę Starszego Durkasa, który stoi tuż nade mną. Na jego twarzy maluje się mroczna satysfakcja. – Jest nieczysta – ogłasza.
To ostatnie, co słyszę, zanim przychodzi po mnie śmierć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej