Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Naznaczony szlak - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 listopada 2025
27,00
2700 pkt
punktów Virtualo

Naznaczony szlak - ebook

Gdy wiedza staje się grzechem, a ciekawość zagraża życiu.

Elysande Velmont – młoda arystokratka o umyśle ostrym jak sztylet i dłoniach pachnących ziołami – pragnie czegoś więcej niż być ozdobą salonów. W świecie, gdzie Trybunał czuwa nad każdą myślą, a kobiety nie mają prawa do nauki, jej pasja do zakazanej wiedzy staje się niebezpieczna. Między obowiązkiem wobec rodu a pragnieniem wolności, między lojalnością a buntem, Elysande stawia pierwszy krok na ścieżce, z której nie ma powrotu.

To opowieść o dziewczynie, która szuka sensu w świecie uwięzionym w tradycji – o walce między rozumem a sercem, o magii ukrytej w słowach i cieniu przeszłości, który nie pozwala o sobie zapomnieć.

Subtelna, nastrojowa fantasy o kobietach, które miały odwagę marzyć – i o świecie, który bał się ich siły. Dla fanów Samanthy Shannon, Leigh Bardugo i Olgi Gromyko.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68432-72-5
Rozmiar pliku: 569 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 2

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Elysande usłyszała odgłos kopyt i szczekanie psów. Z okna komnaty zobaczyła ojca i Callena, wracających z polowania w otoczeniu służby. Ojciec siedział dumnie na koniu, a Callen, jak zwykle, jechał z boku, z łukiem przewieszonym przez ramię i lekkim uśmiechem na twarzy. Na jednym z wozów ciągnięto ich zdobycze – dwa jelenie i dzika.

Elysande poczuła ulgę. Tydzień spędzony pod okiem ciotki był dla niej męczący i duszący, pełen docinków i niekończących się wymagań. Widok brata wywołał na jej twarzy szczery uśmiech, niemal zapomniany przez ostatnie dni.

Wyszła na dziedziniec, gdzie Callen zeskoczył z konia. Ledwie zdążyła postawić stopę na żwirze, a on już podszedł do niej z triumfalnym wyrazem twarzy, unosząc strzałę z pióropuszem.

– I co, siostrzyczko? Nie powiedziałabyś, że jestem łowcą? To moja strzała trafiła tego dzika! – powiedział z przesadnym patosem, naśladując ton, którym zwykle posługiwał się ich ojciec.

Elysande zaśmiała się, kładąc ręce na biodrach.

– Nie byłabym tego taka pewna. Może po prostu ktoś za ciebie go upolował, a ty przypisujesz sobie zasługi.

– Jak możesz tak mówić! Ojciec jest świadkiem mojego triumfu! – Callen zrobił minę, jakby właśnie ugodziły go jej słowa, i teatralnie złapał się za serce.

Zza pleców chłopaka wyłonił się Edric, przysłuchując się tej wymianie zdań z lekkim rozbawieniem, choć na jego twarzy wciąż malował się poważny wyraz.

– Elysande, nie mów takich rzeczy. Callen dziś naprawdę się popisał. Czysty strzał, jak przystało na mężczyznę, który w przyszłości obejmie moje miejsce.

Dziewczyna zmieszała się na chwilę, ale Callen od razu przerwał niezręczną ciszę, biorąc ją pod ramię i ciągnąc w stronę ławki pod drzewem.

– Nie słuchaj go. To polowanie było nudniejsze niż twoje zajęcia z ciotką. Ale przynajmniej udało mi się czegoś dokonać – w przeciwieństwie do niej.

Elysande zaśmiała się, wdzięczna za lekki ton rozmowy. Czuła, jak napięcie ostatnich dni powoli opada. Callen miał w sobie coś, co potrafiło ją rozbawić – nie tylko złośliwe poczucie humoru, ale też autentyczną troskę, którą okazywał drobnymi gestami.

Gdy tak rozmawiali, coś w jego spojrzeniu przykuło uwagę dziewczyny. Przez ułamek sekundy zauważyła w jego oczach coś, co zbiło ją z tropu – jakby lekką mglistość, cień zmęczenia czy może ból. Przepadło to tak szybko, jak się pojawiło, przykryte beztroskim uśmiechem. Ale uczucie niepokoju nie chciało jej opuścić.

– Wszystko w porządku? – zapytała cicho, przyglądając się bratu uważniej.

Callen machnął ręką.

– Oczywiście! Chyba nie martwisz się o mnie po tym, jak pokonałem największego dzika w lesie? Po prostu jestem zmęczony. Całe to polowanie wymagało więcej wysiłku, niż przypuszczałem.

Elysande skinęła głową, ale jej myśli krążyły wokół tego, co zobaczyła. Ta mętność w jego oczach… Skądś ją znała. Gdzieś o tym czytała. Było to ulotne wspomnienie, które nie chciało nabrać wyraźniejszych kształtów. Zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć, ale jej umysł zdawał się wyślizgiwać z objęć myśli.

– Wiesz co? Idę się odświeżyć – powiedział Callen, wstając z ławki. – Później powinniśmy coś razem zrobić, co ty na to? Tylko nie zaproś ciotki, bo nie zniosę kolejnych rozmów o moim przyszłym ślubie.

Elysande uśmiechnęła się niemrawo i pokiwała głową.

– Dobrze. Zastukaj do mojej pracowni, kiedy będziesz gotów.

Callen odszedł w stronę posiadłości, zostawiając ją samą pod drzewem. Jej uśmiech zniknął, a w jego miejsce pojawiła się powaga. Cień niepokoju w jej sercu pozostał. Coś było nie tak.

Wieczór nadszedł, a w posiadłości Velmontów z oddali słychać było gwar i śmiech dobiegające z wielkiej sali biesiadnej. Komnata, oświetlona blaskiem licznych kandelabrów, rozbrzmiewała dźwiękami muzyki i rozmów. Ucztę przygotowano z wielką starannością – kuchnia tętniła życiem, a stoły uginały się pod ciężarem wykwintnych dań, wśród których królowała pieczona dziczyzna, marynowana w ziołach, podawana z korzennymi sosami i aromatycznymi dodatkami. Były też misternie zdobione pasztety, pieczywo w kształcie wieńców i wiele innych smakowitości.

Callen, siedząc obok ojca, wyglądał na rozpromienionego i pełnego energii. Co chwila rzucał żarty, które wywoływały śmiech gości i łagodny uśmiech na twarzy Elysande. Przez moment wszystko wydawało się doskonałe. Nawet ciotka Adaline, zwykle surowa, wyglądała na mniej krytyczną, zadowolona z atmosfery i dumna z bratanka. Elysande po raz pierwszy od dawna poczuła się częścią prawdziwej, kochającej rodziny. Wspólne świętowanie zjednoczyło ich, choć na chwilę.

Kiedy wszyscy już najedli się do syta, a rozmowy zaczęły przybierać bardziej swobodny ton, Callen wstał z kielichem w dłoni. Wysoki i pewny siebie, wyglądał jak młody lord, którym miał się w niedalekiej przyszłości stać. Ojciec kiwnął głową z aprobatą, pozwalając mu przemówić.

– Drodzy zebrani! – zaczął Callen, jego głos donośnie rozbrzmiewał w sali. – Dziś nie tylko świętujemy sukces naszego polowania, ale także naszej rodziny, naszych ziemi i ludzi, którzy razem z nami budują ten dom. Niech bogowie… – przerwał na chwilę, jakby szukając właściwych słów, a jego głos stał się bardziej chwiejny. – Niech bogowie… mają nas… w opiece…

Elysande, która do tej pory uśmiechała się lekko, nagle zauważyła, że coś jest nie tak. Callen przestawał mówić płynnie, a jego spojrzenie – to samo, które zaniepokoiło ją wcześniej – stało się jeszcze bardziej mętne. Jego oczy zdawały się szklić, jakby otaczała je niewidzialna mgła. Widziała, jak jego ręka, trzymająca kielich, zaczyna lekko drżeć.

– Bracie? – wyszeptała, nie ruszając się z miejsca, ale napięcie w jej głosie było wyczuwalne.

Callen próbował kontynuować.

– Niech nasze ziemie… nasz dom… zawsze…

Jego słowa urwały się, kiedy ciało nagle osunęło się na stół. Kielich przewrócił się, rozlewając wino, które popłynęło czerwoną strugą po białym obrusie. Goście zamarli, a potem zerwali się z miejsc, przerażeni. Callen upadł na ziemię z głuchym odgłosem, a jego głowa bezwładnie osunęła się na bok.

– Callen! – krzyknęła Elysande, rzucając się w jego stronę. Uklękła przy nim, odtrącając służbę, która próbowała ją powstrzymać. Dotknęła czoła brata, a gdy to zrobiła, poczuła, jakby parzył ją żywy ogień.

– Jest cały rozpalony! – powiedziała, odsuwając rękę, ale natychmiast pochyliła się z powrotem, by sprawdzić jego oddech. Był płytki i szybki.

Ojciec Elysande również pochylił się nad Callenem, blady jak ściana, a jego głos, zwykle pełen autorytetu, teraz drżał.

– Co się dzieje z moim synem?! Wołać medyka! – wykrzyczał.

Elysande nie odpowiedziała, jej umysł pracował gorączkowo. Wspomnienia jej nauk i lektur zaczęły chaotycznie przelatywać przez głowę.

„Gorączka… O bogowie, gorączka poprzedzona nieskładną mową i nagłą utratą przytomności…” – myślała. Gdzieś o tym czytała. W jednej z ksiąg opisano coś podobnego. Jej ręce drżały, gdy próbowała przypomnieć sobie szczegóły.

Służba rzuciła się po medyka, a sala wypełniła się chaosem – panikującymi gośćmi, rozrzuconymi kielichami i gorączkowymi szeptami. Jednak Elysande widziała tylko brata, leżącego bez życia u jej stóp. W jej umyśle pojawiła się jedna, zatrważająca myśl – „To nie jest zwykła choroba… „ROZDZIAŁ 3

Sypialnia Callena, zwykle jasna i pełna życia, teraz przypominała przytłaczający grobowiec. Ciężkie kotary zasłaniały światło dnia, a powietrze było przesycone mieszanką ziół, potu i wilgoci. Callen leżał na wielkim łożu, które wydawało się zbyt duże dla jego osłabionego ciała. Jego twarz, niegdyś pełna blasku, była blada i zroszona potem. Skóra wokół oczu przybrała siny odcień, a klatka piersiowa unosiła się w nierównych, szybkich oddechach.

Choroba, która go zaatakowała, była jak cichy, nieubłagany wróg. Gorączka pochłaniała go od środka, a ciało walczyło na granicy wytrzymałości. Objawy były charakterystyczne, choć przerażające – wysokie, wyniszczające temperatury, mętność w spojrzeniu, bolesne wybroczyny pojawiające się pod skórą.

Elysande czytała o czymś podobnym. Choroba była znana z brutalności – paradoksalnie tak działała na młodych i silnych.

Medyk Ferns, człowiek w średnim wieku o siwiejących skroniach i zmęczonym spojrzeniu, stał przy łóżku, trzymając w dłoniach bezużyteczne narzędzia.

Elysande nigdy za nim nie przepadała, każde jej pytanie dotyczące leczenia kończyło się ignorowaniem jej na tyle grzecznie, że nie sprowadził na siebie gniewu jej ojca za zniewagę, i na tyle skutecznie, że dziewczyna po kilkunastu próbach w końcu odpuściła sobie. Widocznie nauki profesorów Akademii Medycznej dotyczące traktowania kobiet pytających o sprawy, których wszak ich umysłem pojąć nie są w stanie, nie poszły w las w jego przypadku. Jego czoło błyszczało od potu, a ręce drżały, gdy próbował uspokoić ojca Elysande.

– Lordzie Velmont… – zaczął, ale głos mu się załamał. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Gorączka nie ustępuje, a objawy wskazują na chorobę, która była jedynie teorią, spotykaną tylko w starych księgach…

Ojciec Elysande, o twarzy napiętej od gniewu i bólu, rzucił się na medyka. Jego dłoń uderzyła go w twarz z taką siłą, że echo rozbrzmiało w całym pomieszczeniu.

– Teoria?! Ty masz leczyć mojego syna, a nie dywagować nad teoriami! – krzyknął lord, jego głos drżał od tłumionej rozpaczy.

Lekarz chwycił się za policzek, ale nie odważył się spojrzeć na Edrica.

– Nie potrafię… Nie ma lekarstwa, które mógłbym zastosować od ręki. Mogę jedynie spróbować obniżyć gorączkę…

Elysande, stojąc przy boku brata, próbowała zachować spokój, choć czuła, jak całe jej wnętrze drży. Jej wzrok utkwił w wybroczynach na jego ramionach, które teraz przypominały cienie. Myślami wróciła do rozważań dawno już nieżyjącego profesora z Królewskiej Akademii Medycznej, którego podarowany jej przez dawnego nauczyciela traktat o rzadkich chorobach czytała wiele miesięcy temu. Wspominał o podobnych przypadkach, opisując, jak choroba pochłaniała młodych ludzi w czasach Starego Imperium. Profesor sugerował, że istnieje sposób na leczenie – substancja pozyskiwana z pleśni, która mogła zwalczyć zakażenie. Jednak proces jej uzyskania opisany w traktacie był skomplikowany i czasochłonny, wymagał również aparatury alchemicznej, której Elysande nie posiadała.

– Nie zdążymy – wyszeptała, niemal nieświadoma swoich słów.

– Co mówiłaś? – spytał ojciec, odwracając się do niej gwałtownie.

– Nie zdążymy… – powtórzyła głośniej, czując, jak oczy pieką ją od łez. – Czytałam o tym… Lek, o którym wspomniał Ferns, prawdopodobnie istnieje, ale zanim zostanie przygotowany… Callen…

– Nie mów tego! – przerwał jej Edric, jego głos wibrował gniewem i desperacją. – Nie pozwolę, by mój syn… by Callen…

Lekarz kiwnął głową z lekką niechęcią, jakby potwierdzając słowa Elysande.

– Lady Elysande ma rację. Proces pozyskania tego leku zajmuje dni, może tygodnie… To… jest poza naszym zasięgiem.

Elysande osunęła się na kolana przy łóżku brata, chwytając jego rękę. Łzy spływały po jej policzkach, gdy szeptała:

– Callen, proszę… Nie zostawiaj mnie…

Brat nie zareagował, jego oddech był ledwo wyczuwalny. Cicha obecność śmierci zawisła nad pomieszczeniem jak cień, a Elysande, po raz pierwszy w życiu, poczuła prawdziwą bezradność.

Cisza, jaka zapadła w pokoju, była niemal namacalna, przerywana jedynie nierównym oddechem Callena i cichym trzaskaniem świec.

Ciotka Adaline, siedząca przy drugim końcu łóżka, trzymała chusteczkę przy twarzy, tłumiąc cichy szloch. Jej spojrzenie błądziło gdzieś ponad Callenem, jakby nie mogła znieść widoku jego wyniszczonej twarzy.

– To wszystko… to wszystko przez to polowanie – szepnęła, jakby próbowała obwinić cokolwiek, co mogłoby złagodzić jej poczucie bezradności.

– Nie teraz, Adaline – powiedział Edric cicho, ale stanowczo. Jego głos był jak stary, pękający dąb – twardy na zewnątrz, lecz zniszczony wewnątrz.

Elysande utkwiła wzrok w twarzy brata. Jeszcze kilka dni temu wyglądał tak zdrowo, tak promiennie, a teraz jego rysy stały się ostre i wyblakłe. Wydawało się, że gorączka pochłania go kawałek po kawałku, pozostawiając jedynie cień dawnego Callena. Próbowała w pamięci odtworzyć każdy fragment wiedzy, każdą informację, która mogłaby pomóc, ale jej myśli były rozproszone ze strachu.

Medyka już dawno nie było. Zrezygnowany po kolejnych nieudanych próbach, wycofał się do swoich kwater. Lekarstwa, które podał Callenowi, zdawały się nie mieć żadnego efektu. Czas mijał powoli, każda minuta wydawała się godziną, a nadzieja malała z każdym oddechem brata.

Elysande czuła, jakby była w potrzasku. Wpatrując się w cienie, które rzucały świece na ściany, jej myśli stały się coraz bardziej chaotyczne. Czy to koniec? Czy naprawdę nic nie da się zrobić? Znała odpowiedź medyka – była nią śmierć, nieuchronna i bezlitosna. Ale nie potrafiła tego zaakceptować.

Nad ranem ojciec i ciotka, zmęczeni i wyczerpani, zapadli w niespokojny sen na krzesłach w rogu pokoju. Elysande siedziała skulona w kącie, mając kolana przyciśnięte do piersi. Jej wzrok wciąż był utkwiony w Callenie. Podniosła głowę, kiedy promień światła oświetlił półkę z książkami stojącą przy ścianie. Na chwilę czas zdawał się zatrzymać, jakby samo powietrze w pokoju nabrało ciężaru. W jej myślach pojawił się obraz – mała, drewniana skrzynka ukryta w szafie w jej pokoju. Księga. Ta księga.

Mistrz, który przez lata odwiedzał ich posiadłość, zostawił jej księgę kilka lat temu – jakby przeczuwał, że przyjdzie dzień, gdy stanie się jej jedyną deską ratunku. Wtedy nie rozumiała jeszcze jej znaczenia. Była młoda, zafascynowana słowami mistrza, lecz nieświadoma, co naprawdę kryło się za tym, co jej przekazał.

Był to przekład z czasów Starego Imperium – księga pełna zakazanej wiedzy, którą Trybunał uznawał za herezję. Jej posiadanie było równoznaczne z wyrokiem śmierci.

Stare Imperium… Nazwa, która z biegiem wieków przestała być tylko wspomnieniem. Stała się cieniem, echem wielkości, które wciąż unosiło się nad świadomością ludzi – przesycona niezrozumieniem, niepokojem i lękiem. Mówiono, że Imperium sięgnęło szczytów potęgi – ale też sięgnęło po coś, po co nie powinno.

Ci, którzy przybyli na Kontynent, znaleźli puste miasta. Monumentalne. Imponujące. Ale martwe. Niezniszczone przez kataklizm, lecz przez czas. Ich mury kruszyły się powoli, ale bez wyraźnych śladów walki. Ich wieże – przeżarte przez wiatr, nie ogień. Na tych ruinach wzniesiono dzisiejsze królestwa.

Ale było coś jeszcze. Coś, o czym mówiono tylko szeptem, gdy miało się pewność, że Trybunał nie słyszy – o ile mówiono w ogóle. Na ulicach miast leżały ciała. Tysiące.

Spokojne. Zastygłe. Jakby śmierć przyszła nagle – i bez ostrzeżenia. Bez wojny. Bez śladu zarazy.

Tylko cisza.

– To miejsce wydało swoje ostatnie tchnienie, ale jego dusza wciąż krąży – powiedział kiedyś mistrz. – A wiedza, którą pozostawiło, może cię ocalić albo zgubić.

Opowiadał jej o alchemii i magii, które wyprzedzały współczesność o całe epoki. O metodach leczenia – i niszczenia – równie skutecznych. Ta wiedza przetrwała tylko w strzępach – w zakurzonych księgach, fragmentach zwojów, w niekompletnych zapisach rozsianych po królestwach.

Czasem ktoś zdołał coś odszyfrować, ale nigdy nie przynosiło to spokoju. Zawsze budziło więcej lęku niż nadziei. Język Imperium pozostawał zagadką. Mówiono, że ci, którzy go opanowywali, zmieniali się. A wraz z nimi – świat wokół. Z tego powodu Trybunał dawno temu zakazał badania pozostałości po Imperium. Przynajmniej w Vardane. Inne królestwa podchodziły do sprawy różnie.

Mistrz mówił o tej księdze z powagą, której nigdy wcześniej u niego nie widziała.

– Wiedza to ciężar – rzekł, gdy wręczał jej zamkniętą skrzynkę. – Ale to ciężar, który warto dźwigać. Pamiętaj jednak, Elysande, on zawsze ma swoją cenę.

Ostrzegał ją, że każda stronica, każdy symbol i każde słowo to droga, która prowadzi na krawędź – do miejsca, z którego powrót nie zawsze jest możliwy.

Elysande czuła, jak jej oddech staje się płytszy, a serce bije szybciej. Stare Imperium stało się niemal mitem – legendą o potędze, która zniszczyła sama siebie. A jednak miała przed sobą cząstkę tej potęgi. Cząstkę, która mogła ocalić Callena lub zgubić ich wszystkich.

W głowie rozbrzmiewały słowa mistrza: „To, co wiesz, definiuje, kim jesteś”. Czy była gotowa zdefiniować siebie przez tę decyzję? Czy wiedziała, kim stanie się, jeśli otworzy tę księgę? Patrzyła na światło muskające półkę z książkami i czuła, jak cisza w pokoju zaczyna ją dławić. Czuła wagę tego momentu – jakby losy nie tylko jej, ale i całego świata, zależały od jej decyzji. Czy jest w stanie unieść ciężar wiedzy, która zburzyła kiedyś całe imperium?

Zadrżała, kiedy jej myśli powróciły do skrzynki ukrytej w szafie. Wstała z miejsca, czując, jak powietrze wokół niej wydaje się gęstsze. Wiedziała jedno: czasu było coraz mniej, a Callen potrzebował jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Szła powoli, serce waliło jej w piersi. Czy powinna? Czy ma prawo? Czy posunięcie się do zakazanej wiedzy nie byłoby wyrazem pychy, o której tak często mówiono w kazaniach Trybunału? A jednak… Callen umierał. Jeśli był choć cień szansy na jego uratowanie, czy miała moralne prawo się wahać? Ale jej wątpliwości miały swoje podstawy. Co, jeśli zawiedzie? Co, jeśli ta wiedza przyniesie coś gorszego niż śmierć? Czy zaryzykuje nie tylko życie Callena, ale i swoje? Wiedziała, że Trybunał nie wybaczyłby jej tego, a jej ród poniósłby nieodwracalne konsekwencje. Jej myśli wirowały, walcząc między rozpaczą a resztką logiki.

– Jeśli nie teraz, to kiedy? – szepnęła do siebie, czując, jak w sercu rodzi się cicha determinacja. Patrząc na brata, widziała już tylko cień chłopaka, którego tak bardzo kochała. Nie mogła pozwolić, by umarł bez walki.

Elysande zamknęła się w swojej komnacie, przekręcając klucz w zamku z lekkim drżeniem dłoni. Zasłony szczelnie zakryły okna, a płomień pojedynczej świecy rzucał niepewne cienie na ściany. Powietrze wydawało się ciężkie, jakby samo pomieszczenie wstrzymywało oddech w oczekiwaniu na to, co zaraz się wydarzy. Dziewczyna usiadła na podłodze, opierając plecy o ścianę, a jej wzrok spoczął na małej, drewnianej skrzynce ukrytej pod stertą sukni w szafie. Wydobyła ją ostrożnie, jakby skrzynka była czymś żywym, co mogłoby ją ugryźć. Otworzyła wieko, a jej oczy natychmiast przyciągnęła ciężko, bogato zdobiona okładka. Przekład był stary, ale w dobrym stanie, jakby sam czas bał się naruszyć jego powierzchnię. Przesunęła palcami po wyrytych znakach Starego Imperium, które zdobiły grzbiet księgi. Geometryczne linie, tworzące skomplikowane wzory. Serce biło jej szybko, a w myślach wrzały wątpliwości.

Czy miała prawo sięgnąć po zakazane? Czy ratowanie życia może być złe, nawet jeśli narusza się święte prawa?

Drżącymi dłońmi otworzyła księgę… Pierwsze przepisy dotyczyły eliksirów i mikstur – potężnych, nieznanych współczesnym zielarzom czy medykom. Te fragmenty nie budziły w niej strachu, tylko fascynację. To, co przyszło później, wstrząsnęło nią do głębi.

W kolejnych rozdziałach widniały opisy magii, przed którą Trybunał przestrzegał w każdej ze swoich rozpraw. Wypaczonej i niebezpiecznej magii Starego Imperium. Jej ręka zadrżała, gdy przejeżdżała palcem po przetłumaczonych słowach zapisanych ostrym, dziwnie brzmiącym językiem, który wydawał jej się bardziej dźwięczny niż brutalny.

Elysande przestała oddychać, czytając szczegóły. Magia ta różniła się od legend i bajek, w których słyszała o czarownikach wykorzystujących moc do niszczenia. Były to traktaty lecznicze – przeznaczone do ratowania życia, uzdrawiania ran i przywracania sił. A jednak Trybunał uważał, że sam fakt ich istnienia czyni je niebezpiecznymi, nie do przyjęcia w ich surowych prawach. „Czy coś, co ratuje życie, może być inherentnie złe?” – zastanawiała się, czując, jak wątpliwości rozkwitają w jej sercu.

Próbowała odnaleźć sens w tym, co czytała. Czy to, że pochodziły ze Starego Imperium, czyniło te zaklęcia złymi? Czy wiedza sama w sobie mogła być zła, czy to raczej ludzie byli odpowiedzialni za jej niewłaściwe użycie? Słowa nauczyciela, który przekazał jej tę księgę, wracały do niej echem: „Wiedza nie jest ani dobra, ani zła. To nasze decyzje nadają jej moralną wagę”.

Elysande czuła, jak jej myśli krążą w pętli. Czy naprawdę miała w sobie odwagę, by użyć czegoś takiego? Czy potrafiłaby poprawnie wymówić słowa, których znaczenia nie rozumiała w pełni? A jeśli zawiedzie? Jeśli zaklęcie obróci się przeciwko niej lub – co gorsza – przeciwko Callenowi?

Pochyliła głowę, zaciskając dłonie na krawędziach księgi. Czuła się rozdarta między strachem a determinacją. Callen umierał, a czas uciekał. Jeśli nie spróbuje, nigdy sobie tego nie wybaczy. Ale jeśli zawiedzie, może przynieść jeszcze większą tragedię. Jej serce ścisnęło się w bolesnym uścisku, a łzy napłynęły do oczu.

„Czy odwaga polega na podjęciu ryzyka, czy na zaakceptowaniu tego, czego nie można zmienić?” – pytała samą siebie, choć odpowiedzi wciąż nie nadchodziły. W końcu wzięła głęboki oddech i przymknęła oczy. Jej dłonie powoli zamknęły księgę, a echo jej własnych wątpliwości rozbrzmiewało w ciszy komnaty.

Elysande siedziała w milczeniu przy swoim biurku, czuła pulsujący w jej piersi ciężar, jakby powietrze w pomieszczeniu stało się trudniejsze do oddychania. Przed nią leżał przekład – otwarty na stronie opisującej „choroby krwi”, których objawy przerażająco pasowały do tego, co działo się z Callenem.

Gorączka, która przypominała ogień trawiący ciało od środka. Skóra niemal przezroczysta, pod którą widoczne były sine linie nabrzmiałych żył. Słabnący oddech, jakby życie ulatywało z każdym wdechem, a młode ciało walczyło z czymś, czego nie mogło pokonać. Elysande zadrżała, czytając słowa o tym, jak inne życie niszczy krew chorego. Nie rozumiała z tego za wiele, ale w umyśle od razu pojawił się obraz brata, którego ciało wydawało się tak silne jeszcze kilka dni temu, a teraz było jedynie cieniem dawnej witalności.

Z każdą chwilą, gdy wpatrywała się w tekst, czuła narastającą determinację, jakiej nigdy wcześniej w sobie nie znała. Wciąż miała wątpliwości, moralne rozterki targały jej duszą, ale świadomość, że czas Callena się kończy, zmieniała wszystko. Oczy jej opadły na słowa, które zdawały się być odpowiedzią – jej krawędzie były zatarte, jakby wiele rąk przerzucało te stronice w poszukiwaniu tego samego rozwiązania.

Avena solis, tharan koris, nyet arathonis kar.

Przesunęła palcami po zdaniach, jakby próbowała wchłonąć każde słowo i wryć je w swoją pamięć. Brzmienie było surowe, jakby sam język chciał przed czymś ostrzec, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Wiedziała, że każde słowo musi być perfekcyjne. Żaden dźwięk nie mógł być zniekształcony, żadne tchnienie nie mogło być zbyt długie.

„Czy to, co robię, jest słuszne?” – zadała sobie pytanie w myślach. Wiedziała, że odpowiedzi nie znajdzie w księdze, a mimo to czuła, że musi podjąć ryzyko. Powtarzała w duchu inkantację, układając ją jak melodię w umyśle, wymawiała słowa w ciszy, zanim odważy się wypowiedzieć je na głos. Jej usta poruszały się bezgłośnie, a sylaby odbijały się w jej świadomości niczym echo w pustym pokoju.

Każde powtórzenie słów budziło w niej sprzeczne emocje – była przerażona, ale jednocześnie czuła przypływ cichej determinacji. Nigdy wcześniej nie czuła się tak rozdarta, a jednocześnie tak zdeterminowana. Gdyby miała poświęcić się, by uratować brata, zrobiłaby to bez wahania. Ale czy w jej działaniach nie było ziarna pychy? Czy nie próbowała igrać z siłami, które były poza jej zrozumieniem?

Rozpacz i miłość do Callena były jednak silniejsze niż strach. Przesunęła ręką po księdze, delikatnie przewracając kolejne strony, szukając dodatkowych wskazówek, jak poprawnie wykonać zaklęcie.

W kącie pokoju wiatr poruszył firanką, wpuszczając do środka chłodny powiew nocy. Elysande podniosła wzrok, jakby szukała odpowiedzi w ciemnościach za oknem, ale na zewnątrz było tylko milczenie. Westchnęła ciężko, po czym przymknęła oczy i znowu zaczęła powtarzać inkantację w myślach.

– Nie ma czasu na strach – szepnęła do siebie, a dźwięk jej własnego głosu w ciszy pokoju zabrzmiał niemal jak obietnica.

Przez moment wpatrywała się w świecę stojącą na biurku, jakby szukała w jej tańczącym płomieniu siły. Wiedziała, że decyzja została już podjęta. Jeśli miała zaryzykować, jeśli miała wybrać między pewną śmiercią brata a niepewnością zakazanej wiedzy, wybór był oczywisty. Nie miała pojęcia, że za językiem Imperium kryje się więcej niż tylko słowa. Przede wszystkim wyrażenie emocji. Wewnętrzna harmonia i pełna świadomość intencji były kluczowe. Bez tego każde zdanie w tym języku było jak rzut kostką, w którym chaos miał ostatnie słowo. Ta wiedza, choć odkrywana przez nielicznych, nigdy nie została jasno opisana w przekładach ksiąg ze Starego Imperium. Dla Elysande te szczegóły pozostawały tajemnicą, a brak tej wiedzy miał na zawsze odmienić jej życie.

Pomieszczenie wydawało się duszne, choć okna były otwarte, a wieczorny wiatr delikatnie poruszał zasłony. Świece na stoliku migotały. Wokół panowała cisza – przerywana jedynie urywanym oddechem jej brata i jej własnym przyspieszonym biciem serca. Wiedziała, że to jej ostatnia szansa. Callen był sam w pokoju. Ojciec i ciotka odpoczywali, ufając, że ona, starsza z rodzeństwa, będzie czuwać nad nim, tak jak zawsze to czyniła. W rzeczywistości to ona ich przekonała, że potrzebują snu.

– Odpocznijcie, proszę – powiedziała z dziwną pewnością, której sama w sobie wcześniej nie znała. – Ja się nim zajmę.

Teraz, gdy była sama z Callenem, jej ręce drżały. Musiała je złapać za siebie, próbując uspokoić. „Musisz to zrobić”, mówiła do siebie w myślach. Głos był obcy, chłodny, niemal rozkazujący, ale dodał jej sił. Zamknęła oczy i zaczęła powtarzać słowa w myślach – brzmiały ostro, jakby każdy dźwięk wyrywał się z jej umysłu i wypełniał przestrzeń wokół. Wyobrażała sobie, jak dźwięk tych słów otacza Callena, dociera do jego ciała. Powtarzała je raz za razem, wyryła w pamięci każdą sylabą, aż czuła, że zna je lepiej niż własne imię.

Elysande zbliżyła się do łóżka. Callen wyglądał jeszcze słabiej niż wcześ­niej.

– Przepraszam, Callen – wyszeptała, kładąc drżącą dłoń na jego czole. Jego skóra była gorąca jak ogień. – Muszę spróbować.

Wzięła głęboki oddech i zaczęła wypowiadać słowa na głos.

Avena solis, tharan koris, nyet arathonis kar.

Jej głos na początku był ledwo słyszalny, ale z każdym słowem nabierał siły. Brzmiał dziwnie w tej ciszy – obcy, jakby należał do kogoś innego. Słowa unosiły się w powietrzu, wypełniając pokój, jakby miały własne życie. Gdy wypowiedziała ostatnie słowo, poczuła, jak napięcie w powietrzu się zmienia. Jej słowa zdawały się otulać Callena niewidzialną aurą. Wtedy drgnął.

Elysande przez chwilę poczuła nadzieję, ale zaraz potem jej świat rozsypał się na kawałki. Z nosa Callena zaczęła płynąć cienka strużka krwi, która szybko zmieniła się w potok. Jego ciało zaczęło drgać, jakby coś wewnątrz niego walczyło o wyjście.

– Nie! –krzyknęła, chwytając go za ramiona, próbując go unieruchomić, ale jego ciało wydawało się obce, jakby było napędzane siłą, której nie rozumiała.

– Służba! Pomocy! – Jej głos rozdarł ciszę, ale nikt jeszcze nie nadchodził.

Callen dusił się, jego oczy zaszły krwią, a ciało wiło się w agonii.

Elysande widziała, jak z każdą chwilą jego życie uchodzi z ciała.

Nagle wszystko ucichło. Jego ciało opadło na łóżko, a ona poczuła, jak świat wokół niej zamarł. Słyszała własny przyspieszony oddech, czuła bicie serca w skroniach, ale wszystko inne wydawało się odległe. Callen się nie poruszał.

Drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając do pokoju służbę i ojca, który wbiegł z ciotką zaraz za nimi.

– Co się stało?! – Jego głos był pełen przerażenia.

Elysande nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w twarz Callena, której bladość wydawała się teraz nieludzka. Jej krzyk – pełen bólu, rozpaczy i winy – odbił się echem w murach posiadłości. Była pewna, że ten dźwięk będzie prześladował ją już na zawsze.

Pokój Elysande był pogrążony w mroku, zasłony szczelnie okrywały okna, a jedyne światło pochodziło od słabego blasku dnia przedzierającego się przez szczeliny. Dziewczyna leżała na łóżku, ciało miała zgarbione, jakby pragnęła zniknąć, a twarz schowana w poduszkę była mokra od łez. Sen przyszedł do niej niespodziewanie, głęboki i ciężki, ale bynajmniej nie przynoszący ukojenia.

Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem, a jasne światło dnia wpadło do pokoju, raniąc jej zmęczone oczy. Zbudzona, uniosła się na łokciach, mrużąc oczy i zasłaniając je dłonią.

– Co się dzieje? – wymamrotała, jej głos był ochrypły, prawie obcy.

Ojciec stał w drzwiach. Wyglądał jak cień człowieka – jego twarz była zniszczona, oczy podkrążone, a barki pochylone, jakby cały świat przygniótł go swoim ciężarem, za nim stała ciotka Adaline, jej oczy szeroko otwarte, pełne gniewu i strachu kipiały pod maską dystyngowanej powagi.

– Musimy porozmawiać – zaczął ojciec, ale jego głos był słaby, ledwo słyszalny. – O pogrzebie Callena… – Jego słowa urwały się nagle, jakby ktoś wbił mu nóż w pierś, a wzrok zatrzymał się na ręce Elysande, tej samej, którą zasłaniała oczy. – Co to jest? – wydusił z siebie, cofając się o krok.

Ciotka krzyknęła cicho z przerażeniem.

– Bogowie, co to za przekleństwo?! – Drżąca ręka Adaline wskazała dłoń bratanicy.

Dziewczyna spojrzała na nich oszołomiona, nie rozumiejąc reakcji. Dopiero po chwili opuściła rękę i spojrzała. Jej oddech się urwał, a serce biło jak oszalałe. Na dłoni i nadgarstku pojawiły się dziwne, delikatne linie tworzące raz to chaotyczne, a raz geometryczne kształty – jakby ktoś wyrysował na skórze złotym atramentem cienką sieć. Linie zaczynały się przy nadgarstku, wspinały po wierzchu dłoni i kończyły na opuszkach palców. Znaki zdawały się pulsować delikatnym blaskiem, niemal niewidocznym w świetle dnia, ale w mroku wydawały się niemal żywe. Były zbyt symetryczne, zbyt precyzyjne, by być przypadkowym uszkodzeniem skóry.

Elysande poczuła, jak lodowaty dreszcz przeszedł przez jej kręgosłup. Adaline zrobiła krok do przodu, a jej głos zmienił się z przerażonego w rozwścieczony.

– Co to jest, Elysande? Coś ty zrobiła?! Sprowadziłaś przekleństwo na nasz dom! – Słowa ciotki były ostre jak sztylet, rzucane w gniewie.

– Ja… nie wiem – wyszeptała Elysande, jej głos był ledwo słyszalny.

Dziewczyna spojrzała na ojca, szukając choć odrobiny zrozumienia, ale znalazła tam tylko chłód i strach. Jego dłoń zacisnęła się w pięść, jakby powstrzymywał się od zrobienia czegoś gwałtownego.

– Nie wiesz?! – krzyknęła ciotka histerycznie. – Te znaki… to jest kara! Kara za twoje dziwactwa, za twoje zabawy w zielarkę i alchemika! Ostrzegałam cię, że to się źle skończy! A teraz sprowadziłaś zgubę na nasz ród!

Elysande cofnęła się w głąb łóżka, jakby słowa ciotki mogły ją fizycznie zranić. Próbowała coś powiedzieć, zaprzeczyć, wytłumaczyć, ale w głowie panował chaos. Obraz znaków na dłoni zdawał się wypalać w jej umyśle. Przypominała sobie słowa mistrza o konsekwencjach sięgania po zakazaną wiedzę, o odpowiedzialności, która przychodzi z tym, czego nie da się cofnąć.

Ojciec uniósł rękę, uciszając ciotkę. Jego głos, choć słaby, wciąż miał w sobie autorytet.

– Elysande, czy to ty? – zapytał, patrząc na nią z mieszaniną strachu i zawodu. – Czy zrobiłaś coś, czego nie powinnaś?

Elysande spojrzała na ojca, a łzy spływały po jej policzkach. Nie była w stanie odpowiedzieć. W jej głowie wciąż odbijały się słowa języka Imperium, jak echo, które nie chciało ucichnąć.

Ojciec wpatrywał się w nią intensywnie, jego wzrok pełen był gniewu i niezrozumienia.

– Co to ma znaczyć? – zapytał głosem pełnym napięcia. – Coś ty zrobiła, dziewczyno?

Elysande, wciąż oszołomiona i zdezorientowana, wyciągnęła dłonie przed siebie, jakby chciała coś wytłumaczyć, ale słowa więzły jej w gardle.

– Ja… próbowałam… tylko pomóc… – wyszeptała, a jej głos drżał. – Callen… on… – mamrotała coraz bardziej nieskładnie, czując, jak narasta w niej panika.

Ojciec zbliżył się gwałtownie, a jego spojrzenie przeszywało ją na wylot. Jego wzrok padł na otwartą szafę w kącie pokoju. Coś przyciągnęło jego uwagę – skrzynka, która leżała uchylona, z której wystawała krawędź starej księgi.

– Co to jest? – zapytał, głos miał teraz cichy, lecz pełen grozy.

Elysande odwróciła wzrok, jej serce niemal stanęło. Zrozumiała, że zostawiła skrytkę otwartą.

– Nie.… – wyszeptała, ale było już za późno.

Ojciec sięgnął do skrzynki, jego dłonie zacisnęły się na okładce. Powoli wyciągnął księgę, jakby bał się tego, co może w niej znaleźć. Spojrzał na inskrypcje na okładce i jego twarz momentalnie pobladła. Bez słowa odrzucił księgę na podłogę, jakby parzyła go w dłonie.

Księga upadła z głuchym trzaskiem, a inskrypcje Starego Imperium zalśniły w nikłym świetle.

– Coś ty zrobiła?! – krzyknął, patrząc na Elysande z niedowierzaniem, jakby przestał ją rozpoznawać.

Elysande zaczęła płakać jak małe dziecko, a głos załamywał się, gdy próbowała się wytłumaczyć.

– Ja… ja chciałam tylko… chciałam tylko, żeby żył… – Jej słowa były zlepkiem desperacji i żalu. – Nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić…

Ciotka Adaline, której twarz wykrzywiał gniew, ruszyła w stronę dziewczyny z uniesioną ręką.

– Przeklęta! – krzyknęła, wymierzając jej siarczysty policzek. Dźwięk uderzenia rozbrzmiał w pokoju. – Sprowadziłaś na nas hańbę! To twoja wina, że on umarł!

Elysande cofnęła się, trzymając dłoń na policzku. W jej oczach błyszczały łzy, ale nie miała siły, by się bronić. Ojciec, który jeszcze chwilę wcześniej wydawał się gotów wybuchnąć, nagle opadł na fotel, twarz ukrył w dłoniach.

– Trybunał nie może się dowiedzieć – wyszeptał bardziej do siebie niż do kogokolwiek w pokoju.

Ciotka się odsunęła, jej przerażone oczy otworzyły się szeroko.

– Nie.… – wyszeptała. – Jeśli oni się dowiedzą, to będzie nasz koniec…

Ojciec podniósł głowę, jego twarz była pełna zmęczenia i gniewu. Spojrzał na Elysande jak na kogoś, kto napełnia go odrazą.

– Adaline, idziemy – powiedział w końcu lodowatym tonem. Odwrócił się i ruszył do drzwi.

Ciotka podążyła za nim, ale zanim wyszli, ojciec rzucił jeszcze jedno, niemal niesłyszalne polecenie: – Zostaniesz tutaj, Elysande. Nie wychodź z tego pokoju.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a chwilę później Elysande usłyszała echo kroków na korytarzu.

– Zamknąć posiadłość do odwołania. – Usłyszała głos ojca, pełen chłodnej stanowczości. –Sprowadźcie doradcę i dowódcę straży, natychmiast.

Elysande osunęła się na podłogę obok księgi, jej ciało drżało z wycieńczenia i strachu. W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie jej nierównym oddechem. W tle, z oddali, docierał do niej głos ojca wydającego kolejne polecenia, ale brzmiał, jakby był za zasłoną, odległy i obcy. Nie mogła przestać patrzeć na swoje dłonie i znaki, które zdawały się pulsować własnym, mrocznym życiem.

Elysande spędziła cały następny dzień skulona na łóżku, czując ciężar całego świata spoczywający na jej piersi. Nie miała siły, by wstać, przebrać się czy choćby umyć twarz. Jej ciało było zdrętwiałe od bezruchu, a umysł wciąż pełen obrazów drgającego ciała brata i jego ostatniego oddechu. Łzy już dawno wyschły, pozostawiając na policzkach piekące ślady, ale jej wnętrze było jak pustynia – suche, martwe, pozbawione nadziei.

Słońce zachodziło, gdy na korytarzu rozległy się kroki. Ciężkie, powolne, ale nieuniknione. Drzwi otworzyły się bez zapowiedzi. Ojciec wszedł do środka, Elysande uniosła wzrok, choć ledwo była w stanie spojrzeć na niego. Jego twarz, zazwyczaj surowa, teraz wydawała się pusta, jakby każdy okruch życia został z niej wyssany. Wyglądał na starszego o całe lata – mężczyznę złamanego przez tragedię, którego ciało i dusza ledwie trzymały się razem. Nie spojrzał na nią. Jego wzrok przesunął się gdzieś ponad jej głową, jakby nie chciał lub nie mógł jej zobaczyć. Zaczął mówić, a jego głos był cichy, ale przepełniony chłodną determinacją.

– Musisz opuścić ten dom, Elysande. Na zawsze.

Te słowa zabrzmiały jak wyrok, a ich echo rozbrzmiało w jej głowie, odbijając się od każdej myśli. Nie była w stanie zareagować, tylko patrzyła na niego z niedowierzaniem, jakby nie rozumiała znaczenia tych słów. Ale on kontynuował, nie pozwalając jej na choćby cień nadziei.

– Nikt nigdy nie może dowiedzieć się, co się tutaj wydarzyło. Nikt nigdy nie może powiązać naszej rodziny z użyciem magii Imperium. To, co zrobiłaś, jest niewybaczalne.

Elysande otworzyła usta, ale żadne słowa nie przyszły jej na myśl. Serce waliło jej jak oszalałe, a ręce zaczęły drżeć. W końcu wyszeptała:

– Ojcze… ja tylko chciałam go uratować…

Jego wzrok na chwilę zatrzymał się na niej, ale nie było w nim ciepła ani zrozumienia. Zamiast tego dostrzegła gniew i strach.

– Chciałaś go uratować? – zapytał z gorzką nutą w głosie. – A co osiągnęłaś? Callen nie żyje, a ty sprowadziłaś na nas hańbę i przekleństwo. Czy wiesz, co oznacza magia użyta w tym domu? Co oznacza ta… księga?

Elysande spuściła wzrok, łzy napłynęły jej do oczu.

– Nie, nie rozumiesz. Ja tylko… nie miałam innego wyjścia.

– Nie miałaś wyjścia? – przerwał jej ostro. – Masz w ogóle pojęcie, co zrobiłaś? Trybunał zniszczyłby nas wszystkich, gdyby dowiedział się, co masz na dłoniach i co kryje się w tej posiadłości. Nie mogę pozwolić, byś zniszczyła wszystko, co budowali nasi przodkowie.

Przerwał, jakby walczył z własnymi emocjami. Jego twarz skrzywiła się na chwilę, a dłonie zacisnęły w pięści. Gdy znów przemówił, jego głos był bardziej złamany niż wcześniej:

– Nie mogę i nie chcę cię chronić, Elysande. Nie po tym, co zrobiłaś. – Wskazał na znaki na jej dłoniach. – Adaline sugerowała, by cię wydziedziczyć i oficjalnie wygnać, ale to wywołałoby pytania. Zbyt wiele pytań, na które nie mamy odpowiedzi. Dlatego pozwalam ci zachować pierścień, ale wiedz jedno – nigdy więcej nie chcę cię widzieć.

Te słowa przebiły ją jak ostrze. Pierścień, symbol jej rodu, który nosiła z dumą, teraz stał się niczym kajdany – ostatnie ogniwo łączące ją z rodziną, która już jej nie chciała.

– Ojcze, proszę… – szepnęła, próbując złapać jego spojrzenie – Nie wyrzucaj mnie… to był błąd… ja… ja chciałam tylko pomóc.

Nie odpowiedział. Jego ramiona opadły, jakby stracił całą siłę. Nie spojrzał na nią, gdy odwracał się do drzwi.

– Oznajmiłem wszystkim, że oficjalnie zostałaś wysłana na nauki do Nilen. Masz czas do świtu, zabierz najpotrzebniejsze rzeczy. Potem zniknij. – Otworzył drzwi, a chłód z korytarza wdarł się do pokoju, przyprawiając Elysande o dreszcze. Widziała, jak jego cień wydłuża się na ścianie, gdy wychodził, a jego kroki odbijały się głucho o kamienną podłogę.

Gdy drzwi zamknęły się za nim, została sama. Cisza wypełniła pokój, ale w jej głowie wciąż rozbrzmiewały jego słowa. To koniec. Naprawdę koniec.

Elysande siedziała przez chwilę w bezruchu, jakby jej ciało i umysł sprzeciwiały się akceptacji rzeczywistości, która właśnie się przed nią roztaczała. Słowa ojca wciąż brzmiały w jej głowie, jak echo w pustej sali. Musiała odejść. Na zawsze. Wiedziała, że nie ma odwrotu, ale myśl o opuszczeniu domu, o porzuceniu wszystkiego, co znała, zdawała się nie do zniesienia.

W końcu wstała, choć każdy ruch wydawał się wymagać od niej ogromnego wysiłku. Jej ciało było ciężkie, obolałe i zmęczone, ale musiała działać. Sięgnęła po ubrania, których używała na co dzień w pracowni wiszące na oparciu krzesła. Przebieranie się szło jej powoli, jakby sama tkanina była cięższa niż zwykle. Zaczęła rozglądać się po pokoju, zastanawiając się, co zabrać.

Najpierw sięgnęła po księgę Starego Imperium, ostrożnie układając ją na dnie torby, jakby obawiała się, że może zniknąć, jeśli spuści ją z oczu. Jej dłonie lekko drżały, wiedząc, że to, co trzyma w torbie, mogło ją zgubić, ale jednocześnie było jedyną nadzieją, jaka jej pozostała.

Co dalej? Notes. Jej ukochany, pełen szkiców, notatek i przepisów, które sama stworzyła. Zabrała też ulubioną książkę mistrza alchemii, której czytanie zawsze przynosiło jej spokój. Na stole stały fiolki z lekami – niewielkie, ale cenne. Spakowała kilka z nich, mając nadzieję, że mogą się przydać.

Przyszła kolej na ubrania. Wyciągnęła podróżne stroje – solidne, ale nieco znoszone, w których mogłaby czuć się swobodnie. Upychała je w torbie, nie zwracając uwagi na to, że w pośpiechu nie składała ich starannie. Jej myśli cały czas krążyły wokół tego, co mogła przegapić.

Pieniądze. Musiała mieć pieniądze. Podeszła do szkatuły na biżuterię – bogato zdobionej, pełnej pierścionków, bransolet i kolczyków. Bez wahania otworzyła ją i zaczęła wrzucać wszystko, co się zmieściło, do torby. Była to biżuteria, którą rzadko nosiła, ale teraz mogła być jej ratunkiem.

– Cóż za ironia– pomyślała z rozgoryczeniem – że coś, co zawsze uważałam za zbędne, może uratować mi życie.

Kiedy skończyła, była jeszcze ciemna noc. Czas do świtu zdawał się rozciągać, ale Elysande nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Torba była gotowa, a ona czuła się tak, jakby wszystko, co znała, już od niej odpłynęło.

Postanowiła wyjść z pokoju. Na korytarzu czekała służąca. Elysande spojrzała na nią pytająco, a dziewczyna odpowiedziała nieśmiało:

– Pan rozkazał, żeby odprowadzić panią do stajni.

W tonie jej głosu Elysande wyczuła nutę współczucia, ale i dystansu.

Gdy dotarły do stajni, zobaczyła przygotowanego konia – ciemnego, silnego wierzchowca, którego dobrze znała. Jednak to nie on przyciągnął jej uwagę. Obok niego stał ogrodnik wraz z Iną. Mężczyzna, zgarbiony i skromnie ubrany, trzymał coś w rękach. Jego twarz była spokojna, ale oczy zdradzały smutek.

– Nie wiem, co się dzieje, panienko – zaczął cicho– ale chciałem się pożegnać. Dziękuję za wszystko… za rozmowy, za czas, który mi pani poświęcała

Elysande była zaskoczona. Ogrodnik, którego reszta służby traktowała z lekceważeniem, zawsze wydawał się bardziej przyjazny i otwarty wobec niej. Wyciągnął w jej stronę niewielkie zawiniątko i bukłak z wodą.

– Na drogę – powiedział.

Elysande spojrzała na niego, a jej serce ścisnęło się z wdzięczności. Nie wiedziała, co powiedzieć. Zamiast tego podeszła bliżej i objęła go mocno. Następnie objęła Inę. Była zaskoczona, ale odwzajemniła uścisk.

– Dziękuję – wyszeptała.

Gdy wsiadła na konia, spojrzała jeszcze raz na ogrodnika i swoją jedyną przyjaciółkę. Stali tam, patrząc na nią z mieszanką smutku i troski. Jej serce było ciężkie, ale wiedziała, że musi ruszyć.

Kiedy przekroczyła granicę posiadłości, słońce ledwie zaczynało rozświetlać horyzont. Elysande po raz ostatni spojrzała za siebie, na dom, który kiedyś był jej światem. Połykając łzy, odwróciła głowę i popędziła konia, zostawiając za sobą wszystko, co znała.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij