- W empik go
Nera. Część 1: powieść z życia współczesnego - ebook
Nera. Część 1: powieść z życia współczesnego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dnia 19-go marca 1887 roku, W sam dzień imienin swoich, umarł w Genewie Józef Ignacy Kraszewski, znakomity pisarz i obywatel na miarę niepospolitą.
Znękany przejściami słynnego procesu, który groźną burzą przeciągnął nad latami jego starości, wyczerpany więzieniem w twierdzy magdeburskiej i złamany nurtującą go chorobą, zamknął oczy na obcej ziemi, jako emigrant, pozbawiony prawa powrotu do ojczyzny.
Zwłoki jego spoczęły w grobie zasłużonych na Skałce w Krakowie.
Był Kraszewski dla literatury polskiej i dla narodu zasłużonym istotnie, jak mało kto. Zjawienie się jego i działalność były opatrznościowe. Przyszedł, aby stworzyć nowoczesną powieść polską i pchnąć ją wespół z Korzeniowskim i Kaczkowskim na szerokie tory bujnego i wszechstronnego rozwoju, jakiego świadkami jesteśmy obecnie. Przyszedł, jako geniusz pracy, bijący nieustannie młotem w żelazne, okute drzwi, zamykające przed narodem jego własne jutro – i te drzwi pod uderzeniami jego młota pękły. "Wpadł przez nie do głębin życia narodowego ożywczy promień światła i krzepiący prąd powietrza, dającego oddech płucom.
Książka polska za jego sprawą dotarła tam, gdzie jej przedtem nie było – do pałaców wielkopańskich i do dworków ekonomskich, do salonów mieszczańskich i do izb ubogich, gdzie sylabizowano ją przy skąpem świetle świecy łojowej.
Najpoczytniejszy ze wszystkich – jacy kiedykolwiek przed Sienkiewiczem byli – pisarzy polskich, obdarzony przebogatą fantazyą, umysłem bystrym, oryentującym się niezmiernie łatwo i ogarniającym niemal wszystkie dziedziny życia, nauki i sztuki, zawsze czynny i nie zaniedbujący żadnego obowiązku, oddany w równej mierze sprawom publicznym, jak pracy literackiej, rozpraszający się na tysiące drobnych szczegółów, a jednocześnie mocnym aktem woli zdolny zawsze do ześrodkowania sił swoich na zamierzonem przedsięwzięciu – zdumiewa nas Kraszewski ogromem tego, co dokonał.
Nie ma on sobie równych pod tym względem nietylko w naszej literaturze, lecz wogóle niewielu jest pisarzy europejskich, którzyby na jednej z nim linii stanąć mogli. Chyba tylko Lopez de Vega lub Calderon przewyższyli go plo – dnością, nie doścignęli jednak szerokością zakresu spraw podejmowanych.
Z pod pióra Kraszewskiego wychodziły bowiem nietylko powieści, lecz obok nich poezye i rozprawy historyczne, wrażenia z podróży, listy z krajów obcych, pamiętniki, które przygotowywał do druku i opatrywał komentarzami, wreszcie artykuły publicystyczne, czy to wówczas, gdy redagował w najgorętszej dobie przedpowstaniowej "Gazetę codzienną", powołany na to stanowisko przez Leopolda Kronenberga, czy później, kiedy osiadłszy w Dreźnie, nie przestawał służyć krajowi.
Niepodobna bez głębokiego uznania dla pracy ludzkiej wogóle, a dla pracy tego wyjątkowego Polaka, który umiał zwyciężyć rasową "nieprodukcyjność", patrzeć na dorobek pisarski Kraszewskiego.
Był wszędzie. Na każdem polu piśmiennictwa pozostały po nim trwałe ślady, świadczące
O niepospolitej żywotności tego umysłu, który do późnej starości zachował energię i rzadką ruchliwość.
Przedewszystkiem jednak należy mu się i zawsze należeć będzie honorowe miejsce pośród powieściopisarzy polskich.
Cokolwiek bowiem ze stanowiska współczesnych naszych wymagań artystycznych moglibyśmy powiedzieć o powieści Kraszewskiego, pozostanie ona zawsze najwyższym gatunkiem tej powieści, jaka w jego dobie istniała. On zresztą tę powieść tworzył , on dawał jej podwaliny, bez których dalsza nadbudowa jej gmachu może bynłaby wręcz niemożliwa. Szedł nadto ścieżkami nieutartemi. Sam przerąbywał się przez gąszcz mroków, który go otaczał. Wyszedł ze środowiska ziemiańskiego, z Wołynia, i byłby może pozostał zwykłym ziemianinem wołyńskim, gdyby nie Wilno, serce Litwy, w którem znalazł się, jako słuchacz świetnego podówczas, acz dogasającego już uniwersytetu. Tam zbliżył się do ogniska wiedzy i to zdecydowało o dalszych jego drogach. Uniwersytetowi wileńskiemu zawdzięczał też niewątpliwie tę łatwość, z jakę w następstwie umiał się zabrać do studyowania dziejów ojczystych, z których nieprzebraną ręką czerpał tematy do swoich powieści. Dodać należy, że czynił to w wielu wypadkach – pierwszy, bezpośrednio mając do czynienia ze źródłami, nietkniętemi jeszcze przez historyków. A jednak, mimo, iż nauka historyczna nie miała jeszcze w owych czasach ani tych metod, w jakie zbrojna jest obecnie, ani tylu pracowników na swojej niwie, którzy dzisiaj gromadzą materyały, ułatwiające powieściopisarzowi robotę i wprowadzające go odrazu na drogę prawdy dziejowej, Kraszewski potrafił drogą swojej wyjątkowej intuicyi dochodzić sam do tej prawdy i oprzeć na niej cały cykl swoich powieści historycznych – cykl do dzisiejszego dnia niezastąpiony, jako zdrowy pokarm dla duszy i umysłu szerokich warstw czytelniczych.
Tak powstała przedewszystkiem "Stara baśń", która jest najlepszym dotychczas obrazem nienaukowym Polski przedhistorycznej.
Bogata fantazya Kraszewskiego pozwoliła mu nadto snuć w nieskończoność bajkę powieściową.
Była to nieraz bajka prosta, nie siląca się na nadzwyczajność pomysłu, nie utrzymująca uwagi W jakiemś szczególnem napięciu, lecz nie pozbawiona nigdy powabu, a wznosząca się nieraz do wyżyn prawdziwej sztuki romansopisarstwa historycznego, jak w powieściach z epoki saskiej, która w stałym mieszkańcu Drezna wyjątkowego znalazła interpretatora.
Wyborny znawca społeczeństwa polskiego, zwłaszcza szlachty, z której sam wyszedł i której przywary odtworzył w szeregu obyczajowych powieści współczesnych, zostawił nam Kraszewski niepospolity także obraz swojej epoki, która nie przestanie nas interesować nigdy z dwóch względów – naprzód dlatego, że w tej właśnie epoce dokonywały się głębokie przemiany w strukturze społecznej narodu, który w całej lepszej swojej części świadomie dążył do uwłaszczenia włościan przechylać się zaczynał ku demokratyzmowi nowoczesnemu, zrzucając z siebie skorupę szlachetczyzny, powtóre, że była to epoka przełamywania się romantyzmu i kiełkowania reakcyi przeciw niemu, która po powstaniu 1863 r. przybrała postać t… zw. "pozytywizmu warszawskiego".
Sam Kraszewski nie był nigdy czystej krwi romantykiem, nie został także pozytywistą. Umys ego, który z niezmierną rzutkością przenosił się z zagadnienia na zagadnienie, nie pozwolił mu nigdy zamknąć się w klamrach jednej idei lub jednej doktryny historyozoficznej, społecznej, czy ekonomicznej. Kraszewski nie był nigdy ani działaczem, ani sługą żadnego stronnictwa politycznego, nie zaciągnął się też na stałe pod żadną chorągiew tego lub innego programu literackiego. Szedł zawsze drogą, która wydawała mu się w danej chwili najlepszą dla narodu i interesów narodu bronił z siłą przekonania. Z usposobienia i temperamentu raczej postępowiec, niż konserwatysta, dalekim był jednak od jednostronnego potępiania przeszłości, mimo, że jej wady znał, jak może nikt ze współczesnych, i odwracał się ze wstrętem od splamionych kart naszej historyi.
Nie piszemy tu charakterystyki powieściopisarza, ani obywatela, roztrząsanie bowiem poszczególnych zalet i wartości jednego i drugiego zaprowadziłoby nas zbyt daleko.
Przypominamy tylko 25-tą rocznicę zgonu i setną urodzin (26-go lipca 1812 r.) jednego z najwybitniejszych Polaków, jakich wydał wiek XIX.
Był czas, że imię jego było na wszystkich ustach i we wszystkich sercach. Czas ten minął. Nastała doba zobojętnienia i coraz częściej spotykanej niepamięci.
Przeciw tej niepamięci wystąpić właśnie chcemy. Kraszewskiemu należy się od narodu nietylko pożółkły wawrzyn, który zdobi jego sarkofag na Skałce, ale żywa wdzięczność, bowiem pisma jego spełniają dziś jeszcze rolę znakomitą w szerzeniu światła i długo jeszcze będą stano – wiły ulubioną lekturę wielotysięcznych rzesz czytelniczych. Spotkał je bowiem ten zaszczyt, że oddawna "zbłądziły pod strzechę". W setną rocznicę jego urodzin dajemy czytelnikom naszym powieść, która dotąd nie była drukowana W wydaniu książkowem, a wychodziła w r. 1896 w odcinku "Gazety Polskiej".
Zdzisław Dębicki.
Była to sobie śliczna, jak anioł, matka, dobry, jak chleb, choć do rany przyłożyć, – ojciec, i mieli syna, który z pięknością matki łączył w sobie wszystkie przymioty rodzica. Jedynaka, który oprócz tego miał być panem milionowej fortuny, spadkobiercą dwóch znakomitych rodzin i starego, pięknego imienia, wychowano w jedwabnych, edredonowych poduszkach, karmiąc słodkiemi całusami, i wyrósł na idealnego młodzieńca; ale ironia losu, nie przebaczając nikomu, – w samym rozkwicie zagroziła tej drogiej roślinie. Lekarze znajdowali, że pan Lesław hrabia Czarnkowski miał pewne usposobienie, które potrzebowało pokrzepienia, wzmocnienia nie lekami, ale klimatem.
Przerażeni rodzice myśleli i radzili, co wybrać, – Kair, Algier, czy południową Francyę, czy którą z tych sławionych stacyi klimatycznych, w ostatnich czasach tak rozmnożonych u brzegów mórz i w górach. Po długich naradach lekarzy, ludzi doświadczenia i własnych natchnień, a może i instynktu młodzieńca, od dwóch lat już Lesław spędzał zimy i początki wiosny w Nizzy, mimo wiatrów, pyłu i wrzawy, jaką tu znajdował. Potrzeba mu było dużo życia, roztargnień, zajęcia dla oczu i umysłu, a w Nizzy mógł znaleźć wszystko, czego zapragnął, do wyboru, urządzić się, jak chciał, towarzystwo sobie złożyć wedle upodobania. Myślano naprzód o wynajęciu willi, potem, po rozmysłach wielu, ludzie, nawykli do zupełnej, nawet w drobnostkach, niezależności, osądzili, że tylko we własnym domu panem być można i zapewnić sobie wszystko, czego dusza zapragnie, choćby potem kiedyś dom ten ze stratą przyszło odstąpić.
Nabyto więc prześliczną posiadłość z dużym ogrodem, dawniej noszącą jakieś imię żeńskie, a dziś przezwaną willa Leliwa. Herb matki, którego brzmienie dla cudzoziemców było do przyswojenia łatwem, posłużył bardzo dobrze.
Willa dla jednego mieszkańca (naturalnie z całym dworem, nieodbicie mu potrzebnym), do którego czasem tylko przyjeżdżali rodzice w gościnę, nie potrzebowała być zbyt wielką chociaż dla hr. Lesława aż nadto obszerną, bo parter, sutereny i piętro jedno dla dwóch skromnych rodzin by starczyły; – odznaczała się szczególniej prześlicznym ogrodem, niegdyś przez wielkiego miłośnika drzew, krzewów i kwiatów założonym con amore, a teraz cudnie rozwiniętym. Co tylko W tym szczęśliwym klimacie przyswojonem być mogło, ogród zawierał i, począwszy od palm, do najwyszukańszych i najrzadszych roślin pnących, – wszystko tu admirowano. Cała jedna ściana willi na wiosnę okryta bywała rozkwitłą glicynią, która jakby bladoliliową zasłonę na niej rozwieszała.
Z nadzwyczajnem staraniem i elegancyą urządzone było wnętrze, które zajmował hr. Lesław, mając dosyć przestrzeni, aby w niem wygodnie liczne nawet przyjmować mógł towarzystwo.
Wśród tego zbiorowiska arystokratycznych postaci płci obu, najrozmaitszych typów, hr. Lesław przedstawiał sobą jeden z najwybitniejszych, najpiękniejszych słowiańskich, na których w Nizzy nie zbywało. Brakło mu energii i siły, ale za to wdzięk męski, urocza harmonia kształtów jakiegoś Apolla starożytnego zdawały się przypominać.
Blondyn, z temi łzawemi niebieskiemi oczyma, które są północnych narodów charakterystyką, miał w ustach wyraz dobroci, na czole niebiańską tęsknotę, w całości rysów coś tak sympatycznego i pociągającego, że urokowi twarzy tej nikt oprzeć się nie mógł. Na tych, którzy się w niego wpatrzyli, może postać ta czyniła wrażenie smutne, bo się zdawała jakby na wiekuistą młodzieńczość wyrzeźbioną i na wczesne zwiędnięcie z nią razem przeznaczoną, ale to jeszcze wdzięk jej zwiększało. Stara krew, żywiona miłości rodzicielskiej tchnieniem od kolebki, wyszlachetniony typ podniosła do najwyższej ideału potęgi. Było W nim coś tak pańskiego, tak wyróżniającego się delikatnością, że o pochodzenie niktby się pytać nie potrzebował. Zarazem jednak w mężczyźnie już wdzięk niemal brał górę niewieści, chociaż hr. Lesławowi na męskości nie zbywało. Kelnerowie po hotelach sponte go od progu tytułowali książęciem, co on z uśmieszkiem obojętnym przyjmował. Prawda, że niezmiernie staranne w każdej porze dnia i w każdej okoliczności przybranie się, szczegóły stroju, pomimo znakomitej prostoty, wskazywały w nim wielkiego pana. I dwór też, bez którego jedynaka nie wypuszczano nigdy, dawał wyobrażenie o położeniu społecznem.
Stary, niezmiernie dystyngowany kamerdyner, Francuz, sam już na pana wyglądający, młody i żwawy strzelec, nieodstępujący go, i lokaj do posług cięższych towarzyszyli zazwyczaj hrabiemu, a w willi oprócz tego, przybierano miejscową służbę dla kuchni, stajni i t… p. Na wielkiej stopie zwykł był żyć pieszczony panicz, chociaż umiał i mógł znieść niewygody i dosyć był zahartowany. Teraz jednak, gdy się o piersi obawiać zaczęto, bacznie bardzo każdy krok swój musiał obrachowywać hr. Lesław.
Nie potrzebujemy mówić, iż wychowanie odebrał najwykwintniejsze, ale przeważnie kosmopolityczne, choć nie zaniedbano warunków miejscowych, jak się wyrażano.
Ojciec i matka hrabiego, oboje z rodzin arystokratycznych pochodzący, należeli do tej epoki naszego społecznego rozwoju, w której nie przywiązywano wielkiego znaczenia temu, co tradycye i przeszłość przekazały do przechowania. Hrabina i hrabia mówili i czasem czytywali po polsku, ale głównie kształcili się i żyli duchem i językiem francuskim. Nie przeszkadzało to im kochać własnego kraju, ale zaślepiało nieco na to, co w nim było najcenniejszem. Ani ojciec, ani matka zresztą nie zastanawiali się, wychowując syna, nad tem, gdzie i jak żyć musiał później. Starali się z niego przedewszystkiem uczynić wielce dystyngowanego człowieka.
Zdolności Lesława ułatwiały wychowanie. Głowę miał otwartą, pojęcie łatwe, zdolności przyswajania sobie tego, czego uczono, wielkie, z natury jednak nie był skłonnym wnikać głęboko i przywiązywać się do jednego przedmiotu. Ciekawością sięgał daleko, szeroko – i miał usposobienie do encyklopedyczności, która zresztą i w rodzicach była wybitną.
Starać się o to, aby nic nie było obcem, – było zadaniem głównem. Szczególnego powołania nie czul Lesław do niczego i nie potrzebował go w sobie szukać. Świat otwierał się przed nim ze wszystkiemi darami, – a młodzieniec powinien był tylko przysposobić się do tego, aby w nich umiał smakować.
Poezya, sztuka, – cześć piękna naturalnie wyrobić się musiała zawcześnie, a smak do wysokiego stopnia wykształcić. Młodość hrabiego przypadła na moment, w którym moda wszystko starożytne podnosiła. Potrzeba więc było zostać archeologiem-dyletantem nawet, aby umieć sobie dom umeblować i otoczyć się temi fraszkami, bez których przyzwoici ludzie żyć nie mogą.
Hrabia Lesław lubił to wszystko, ale dotąd w życiu całem, może skutkiem tego, że nigdy do żadnej walki nie był powołanym, do niczego się nie roznamiętniał. Miał wszystkie gusta swojego stanu i położenia, nie dając żadnemu zapanować nad sobą.
Piękne konie, piękne sprzęty, obrazy, muzyka, piękne poezye stały niemal narówni z pięknemi kobietami. Serce młodzieńca biło regularnie, żywo, lecz nie poruszając się zbytnio, aby nie stracić równowagi. Starsi mówili, patrząc w pewnem oddaleniu na niego, że jeszcze nie był – rozbudzony, chociaż lat miał już dwadzieścia kilka. Ojciec i matka cieszyli się tym temperamentem umiarkowanym, który uspokajał ich nawet dla zdrowia syna.
W całem życiu Lesio nie popełnił dotąd żadnego zbytku, żadnej niedojrzałości rażącej. Chłodnym był, ale nie obojętnym na wrażenia. Zamłodu nawykłym był tak do tego, że miał, co tylko zapragnął, iż prawie pragnąć mocno się nie nauczył.
Matka i ojciec z zupełnym spokojem mogli go w świat puścić, nie obawiając się o następstwa. Lesław szedł krokiem mierzonym i nie miał dla nich tajemnic.
Życie jego w Nizzy płynęło wedle szematu tych, co tu przyjeżdżają się bawić, oddychać zdrowem powietrzem, szukać tylko siły i pokrzepienia. Lesław należał do wszystkich zabaw wielkiego świata, podzielał jego zajęcia, przyjaźnił się głównie z najwybitniejszemi osobistościami i czas spędzał jaknajprzyjemniej.
Jeżeli usposobienie towarzystwa pociągało je do Monaco, Lesław jechał tam nawet i siadał do gry, przegrywając lub wygrywając po kilka i kil – kanaście tysięcy franków z obojętnością najlepszego tonu.
W zbliżaniu się i wiązaniu z ludźmi miał toż samo pomiarkowanie, ani się całkiem nie oddając nikomu, ani wstrętu nie okazując tym, których społeczność przyjmowała do swego grona.
Biorąc udział we wszystkich męskich zebraniach, obiadach, piknikach, sam też czasem czuł potrzebę przyjmowania u siebie, a wówczas przyjęcie w willi Leliwa bywało prawidłowe, correct, – pańskie, wytworne, iż mu najwykwintniejszy smak nic zarzucić nie mógł.
Takim, jakeśmy go tu odwzorowali, wydawał się przynajmniej zdala hr. Lesław, – choć głębiej wnikający w charaktery mówili, że jest zamknięty. Cała młodzież kosmopolityczna Nizzy była z nim W bardzo dobrych stosunkach, – przyjaciela poufalszego nie miał dotąd i nie zdawał się go szukać.
Rozumie się, iż w żeńskim świecie taki dziedzic wielkiego majątku, imienia i pozycyi socyalnej musiał obudzić wielkie zajęcie.
Półświat paryski nastręczał mu się i kokietował go chciwie, arystokracya otwierała drzwi gościnnie. Z pierwszym z nich młody hrabia był dosyć zdaleka, ostrożny i przestrzeżony, z drugim lubiąc obcować, dotąd sobie sympatyczniejszego nie wynalazł kółka, któremuby dawał pierwszeństwo.
Pewnego ranka siedział jeszcze w rannym eleganckim stroju hrabia z Figarem w ręku przy wykwintnie podanem śniadaniu i herbacie, gdy na progu pokazał się jeden z tych młodych przyjaciół, których on tu liczył wielu.
Był nim Amerykanin słusznego wzrostu, atletycznej budowy, na którym znać było wychowanie z dzielną połączone gimnastyką, niejaki Tim Robert. – Syn milionowego właściciela jakichś bajecznych kopalni nowego świata, Tim Robert odznaczał się w Nizzy szczególniej sportem wszelkiego rodzaju, w którym celował. Amerykanin to był nowego pokroju, taki, jakich tworzy chwila obecna. Coś szorstkiego, wyraz siły i poczucie znaczenia swego głównie go cechowały.
Amerykanin gardził nadawaniem sobie popowierzchowności ujmującej, ubierał się bez smaku i starania, ale wygodnie, występował śmiało, mówił rzeźko. Znano go z tego też, iż pieniędzmi sypał, jak plewami, ale naówczas tylko, gdy miał fantazyę, bo do niczego ani się wciągnąć, ani namówić nigdy nie dawał. Samoistność była jego miłości własne) wybitną cechą.
Brunet, przystojny, kształtnej budowy ciała, nie miał w sobie nic uszlachetniającego, wyglądał parobkowało, z niezgrabstwem może umyślnem. Ogromne ręce muskularne znamionowały siłę, szerokie ramiona, kark krótki, piersi wyniosłe, nogi krzepkie kwalifikowały go niemal na herkulesa cyrkowego.
Nikt nad niego nie był zręczniejszym wioślarzem, lepszym pływakiem, woźnicą i jeźdźcem, a po całych dniach Tim tylko ćwiczeniami tego rodzaju był zajęty i w nich przewodniczył.
W jaki sposów między Timem a Lesławem zawiązał się przyjacielski stosunek, gdy ich natury i temperamenta były tak dalece różne, – na to odpowiadało prawo pociągających się kontrastów. – Nasz hrabia zresztą, jakkolwiek delikatny, nie był też pozbawiony siły i zręczności, tylko ostatniej więcej miał, niż pierwszej. Tim z republikańską poufałością obchodził się z hrabią, – jego tytułem były te krocie franków, które wydawał, a które go narówni stawiły z niejednym książęciem krwi. Tim Robert wiedział o tem dobrze.
Na powitanie przyjaciela powstał żywo gospodarz i podszedł podać mu rękę, sięgając drugą po pudełko cygar hawańskich, które Tim palił namiętnie, ale w tej chwili coś go tak zajmowało, że, podziękowawszy potrząśnięciem głowy, siadł, przysuwając się do Lesława i zapytał:
– A wy, hrabio, przygotowaliście olbrzymi bukiet, wieniec, czy wiązankę dla Nery? Radbym wiedzieć.
– Ja?–rzekł z łagodnym uśmieszkiem spokojnym hrabia, – ani bukietu, ani wieńca, ani Wiązanki, ani zgoła nic.
– Dla wyróżnienia się?–zapytał Tim.
– Nie, –odparł Lesław, –ale jeszczcze nie czuję się wcale tak uniesionym, tak zachwyconym, jak wy wszyscy.
– I masz odwagę swego przekonania, –dokończył chłodno Amerykanin. – Rozumiem to… Więc Nera?…
– Prześliczna! –zawołał Lesław, –ale, przebacz mi, psuje ją dla mnie tło, na którem wy – stępuje to, co ją otacza, przeszłość, której się domyślam, charakter, jaki awanturnicze losy takiej istocie nadać musiały…
– Chcesz koniecznie, aby roślina pielęgnowaną była w wykwintnej cieplarni, białą ręką i pojona kryształową wodą.
– Bo podlewana z kałuży zawsze coś z niej w sobie zatrzyma, –odezwał się Lesław.
Tim słuchał, zwolna machinalnie sięgając teraz po cygaro.
– Jako rozumowanie, argumentacya wasza nie wytrzyma krytyki, – rzekł, – bo natura nam ukazuje najcudniejsze twory, wzrosłe na gnojowiskach, – ale masz takie – usposobienie, potrzebujesz być karmionym wybranemi ziarnkami.
Lesław poruszył ramionami.
– Wstręty i upodobania się nie tłómaczą, – odparł, –są to tajemnicze instynkta, powiem wam tylko na uniewinnienie moje… Proszę, przypatrzcie się tym kwiatkom, tak napozór ślicznym, które z bruku paryskiego przeleciały na pył Nizzy, – chciejcie zblizka poddać je starannej analizie… Zdala się to błyszczy, ale na każdej znajdziesz coś, co ją wstrętliwą czyni i zdradza, – kałużę… Te wszystkie ideały bulwarowe!! brrr.
Amerykanin popatrzył na niego, – nie był wcale tak wybrednym.
– Właśnie Nera ma wyższość niesłychana nad… temi pięknościami, bo nic, ani plameczki, ani skazy jej zarzucić nie można. Wyzywa waszą analizę…
– Ja jej poddawać analizie ani chcę, ani będę, –odezwał się Lesław, –wolę admirować zdaleka. Przyznaję, że jest w perspektywie zachwycającą, a rozczarowywać się nie czuję potrzeby.