Neron - ebook
Neron - ebook
Rzym nie spłonął w jeden dzień…
Najnowsza powieść Conna Igguldena, autora licznych bestsellerów, to rzecz o Neronie – jednym z największych tyranów w historii świata.
Matka i dziecko są zmuszeni przetrwać na krwawym rzymskim dworze. Cesarz Tyberiusz skazuje zdrajcę i jego rodzinę na śmierć. W następnej kolejności jego przyjaciół. Taka jest rzymska sprawiedliwość. W tle tych krwawych zdarzeń rodzi się dziecko. Jego matką jest Agrypina, prawnuczka cesarza Augusta. Cesarska krew ich jednak nie chroni. Im bliżej samego serca imperium, tym bardziej jest się narażonym na intrygi i niebezpieczeństwa w walce o władzę. Jeden nieopatrzny krok może zakończyć się wygnaniem, więzieniem, a nawet egzekucją. Albo utratą syna. Agrypina wie jednak, że nawet w najmroczniejszych momentach kryją się możliwości. Jej syn jest dla niej wszystkim – może sprawić, by stał się ucieleśnieniem Rzymu, tym, przed którym wszyscy będą musieli ugiąć karku. Najpierw jednak oboje muszą przeżyć…
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8338-990-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Światło tego dnia niepokoiło odmiennością, bo słońce zawisłe tuż nad horyzontem użyczyło mu barwy przybrudzonego złota, jaką się widuje jedynie o świtaniu. Czarne chmury nad wzgórzami obrzmiały, upodobniając się do monstrualnej, łapczywej dłoni wyraźnie gotującej się do przemocy. W ostatnich chwilach poprzedzających jej atak małżonkowie stali twarzami do siebie, w stajniach.
Oślepiony upiornym słońcem Gnejusz mrużył oczy. Znalazł sobie zajęcie przy trzecim koniu, którego wcześniej wyprowadził ze stajni, by skompletować zaprzęg do jego wyścigowej kwadrygi. Pierwsze dwa parskały i prychały, już umocowane rzemieniami do dyszla. Całe oprzyrządowanie ważyło nie więcej niż małe dziecko. Rydwan został pomalowany na czarno i złoto, a przy jego budowaniu rzemieślnicy postarali się, by ująć ciężaru każdej części. Nikt na całym świecie nie był w stanie go dogonić, gdy Gnejusz, potrząsając z całej siły lejcami, przymuszał czwórkę koni do galopu.
Trzeci koń był płochliwy i usiłował stanąć dęba. Gnejusz pacnął go brutalnie po chrapach, nie miał czasu na te jego wygłupy. Konie to zwierzęta zaprzęgowe. I durne. Ten się go bał – i nie dziwota, wszak mógł stracić panowanie nad sobą. Musiał go poprowadzić po ciasnym okręgu, bo smyrgał na boki i przebierał nogami, za nic nie chcąc stanąć spokojnie w jednym rzędzie z pozostałymi końmi. Tamte dwa dobrze zgrywały się z sobą i zresztą nazywały się Kastor i Polluks. Oferowano mu fortunę za samo użyczenie ich do rozpłodu, ale Gnejusz odrzucał te oferty. Senator, któremu odmówił, wymruczał pod nosem jakiś komentarz na temat jego rodziny i tydzień później Gnejusz gościł w swym łożu małżonkę owego jegomościa. Uśmiechnął się na to wspomnienie, choć nie bez goryczy.
Upał sprawił, że powietrze zrobiło się wilgotne i gęste. Zdawało się przygniatać go, przez co gniew narastał w nim jak te chmury burzowe. Spojrzał na żonę i wiedział, że go nienawidzi. Choć oczywiście spodziewała się, że w razie czego skoczy za nią w ogień.
– Zamierzasz tak milczeć? – natarła. – Niech stajenny zajmie się końmi. Wybierasz się do Rzymu czy nie? Jeśli uciekniesz, Barbo, to zabijesz nas oboje.
Przycisnęła dłoń do łona, które pozostawało jałowe przez dziewięć długich lat małżeństwa. Myśleli, że go nigdy nie wypełnią, a jednak udało się. Spojrzał odruchowo na to miejsce. Potrafiła go czasem owinąć sobie wokół palca.
– Nie nazywaj mnie Barbo – burknął. – To wolno tylko przyjaciołom.
Wziął wodze od niewolnika. Trzeci koń się uspokoił i dał się wreszcie zaprząc. Gnejusz zaciągnął mocno rzemienie i trzy konie kiwały łbami, parskały i rżały, gdy ze stajni wyprowadzono czwartego. Chciały już ruszyć do biegu, podobnie jak Gnejusz.
Odprawił gestem niewolnika, który przyprowadził czwartego konia. Nie potrzebował pomocnika! Jeździł rydwanem codziennie, jak przystało człowiekowi jego proweniencji. A poza tym wiedział, że dookoła są uszy przysłuchujące się każdemu jego słowu. Jakby połowa miasta wiedziała o moich interesach, pomyślał z niezadowoleniem. Żadnej prywatności. Kolejna rzecz, której Agrypina nie rozumiała.
– Powinnam tytułować cię „panem”? – spytała zwodniczo przymilnie. – Albo może mam mówić „_Salve, magister_”, jak do mojego mentora? Byłam dzieckiem, kiedy się poznaliśmy.
Aż się wzdrygnęła, gdy na nią naskoczył. Był człowiekiem wielkiej siły fizycznej, ale poruszał się z niezwykłą gracją. Spostrzegł jej rumieniec i stwierdził, że przepełniający ją teraz lęk ani trochę nie ujmuje jej urody. Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że aż poczuł przemieszczanie się kości w tym uścisku. Był żołnierzem, ekwitą, człowiekiem zamożnym. Wprawdzie miała już dwadzieścia dwa lata, ale bywały chwile, gdy na powrót stawała się tamtą trzynastoletnią dziewczynką, którą ofiarowali mu jej krewni.
– Nie prosiłem o ciebie, Agrypino. To twoja matka tak umizgiwała się do mojej rodziny, że aż mleko się zsiadało, jak pamiętam. Nie uprawiaj więc ze mną gierek. Zwłaszcza gdy się domagasz, bym szukał śmierci w twoim imieniu. Bo możesz się przekonać, że przesadziłaś.
– Skoro nie chcesz zrobić tego dla mnie, zrób to dla tego dziecka we mnie.
Ujęła go za rękę i przycisnęła ją do swego obrzmiałego łona, przesadnie mocno. Ta kobieta ma w sobie szaleństwo, pomyślał. Zastanawiał się, czy dziecko w ogóle przeżyje matkę. Kiedy poczuł kopnięcie w łonie, odsunął się odruchowo.
– Wiesz, co się stanie, żono, jeśli wjadę via Appia do Rzymu? Wiesz, co zrobi Sejan?
– Wiem, co zrobi, jeśli uciekniesz – odparła.
Była bardzo blada. Straszliwie pragnął, by choć raz objęła go ramionami, by dała jakiś znak, że jeszcze coś do niego czuje. Z pewnością byłoby wtedy łatwiej. Matka powiedziała mu, że z czasem Agrypina nauczy się go kochać, ale to okazało się nieprawdą. Nie tylko się go bała, ale też wciąż traktowała z pogardą. Gnejusz nie doświadczał ani miłości, ani życzliwości ze strony połowicy. I przepełniający go gniew nie dawał pociechy.
– Gnejuszu? – mówiła dalej. – Sejan jest w Rzymie głosem cesarza. Jeśli uciekniesz, ogłosi, że jesteś wyjęty spod prawa. Zabierze ci wszystko: ziemię, kopalnie, ten dom. Mnie. Dziecko i ja nie będziemy mieli żadnej ochrony. Jak długo się utrzymamy, skoro prefektem Rzymu jest nasz wróg?
Gnejusz prędkimi ruchami umocował wodze do karku ostatniego konia. Wszystkie cztery zadarły teraz łby; czuły, że może zdążą ruszyć do biegu, nim rozpęta się burza. Miały w sobie tyle mocy, że aż serce zaczęło mu bić szybciej. Był gotów do odjazdu, a jednak stał tam, patrząc na wykwitającą błyskawicę, i słyszał huk pioruna, tak potężny, że wypełnił cały świat. Podniósł wzrok, wdychając powietrze, które jakby nabrało życia. Dął wicher i zrobiło się chłodniej niż w ostatnich tygodniach. Z całą pewnością nadciągała burza, kataklizm. Ziemia dopominała się tego.
– Wiesz, Agri, że jestem tylko najmłodszym synem. Nigdy nie miałem szans na odegranie jakiejś ważnej roli. Jestem wnukiem Marka Antoniusza i to wszystko. Biorę udział w wyścigach rydwanów i doglądam swoich włości, ale nie zagrażam ludziom takim jak Sejan albo cesarz. Moja rodzina jest majętna, i owszem, chcieli połączyć nasz ród z boską krwią Augusta, ale nic ponadto! A potem Tyberiusz oddalił się na Capri i ten Sejan… – Zacisnął lejce w garści. – Sejan spojrzał na tych kilku jeszcze zagradzających mu drogę i jął się ich pozbywać.
– Nie wiesz tego – zaprotestowała jego żona.
Gnejusz spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wypowiedział się i to powinno zamknąć rozmowę. Inni mężowie nie musieli znosić takich impertynencji. A tymczasem jego żona zawsze chciała mieć ostatnie słowo. Przytknął czoło do końskiego barku. Skończył trzydzieści dziewięć lat. Z Agrypiną ożenił się w wieku lat trzydziestu i dotąd zawsze widział w niej tamtą małą dziewczynkę. I może już zawsze miał ją taką widzieć.
– Aż taka jesteś ślepa? – wybuchł znienacka. – Cesarz Tyberiusz wie tyle tylko, ile Sejan pozwala mu wiedzieć. Rozumiesz choć to? Od śmierci syna ten podstępny stary pająk zakopał się na swej wyspie, zdjęty żałobą wycofał się z życia. A w Rzymie panuje wielka cisza. I jego zaufany przyjaciel, ten sam ukochany „towarzysz w znoju”, którego zostawił na posterunku, dostrzegł i wykorzystał szansę. Przecież to Sejan jest odpowiedzialny za los twych braci, Agrypino! To on zniszczył Nerona oskarżeniami. Czyż to nie dziwi, że taki zdrowy młodzieniec odebrał sobie życie? Bo niby odczuwał taki straszny wstyd? Sama powiedz, Agrypino. Ostatecznie był twoim krewnym. A wszak w waszej rodzinie nikt nie odczuwa wstydu. Mówię ci…
Urwał, nie bardzo wiedząc, czy powinien mówić dalej, ale pogarda na jej twarzy kazała mu jednak to ciągnąć. Pochylił się do niej, zniżając głos. Nawet we własnym domu musiał zachować ostrożność. Ponoć Sejan opłacał armię agentów, którzy znosili mu plotki i tajemnice.
– Nerona oskarżono, że jest jak kobieta dla innych mężczyzn. Sądzisz, że Tyberiusza coś takiego obchodzi? Przecież on się nurza w okrucieństwach… Agrypino, mógłbym opowiedzieć ci rzeczy, od których doznałabyś mdłości. Nie, jeśli Tyberiusz podpisał rozkaz wygnania, jeśli w ogóle go widział, to tylko na żądanie Sejana, który w ten sposób pozbył się rywala. Słyszałem, że pozwolili twemu bratu podciąć sobie gardło, ale on tu nie miał żadnego wyboru, rozumiesz?
– Nie waż się o nim mówić – odparowała.
Cała się teraz trzęsła, wyraźnie jednak ze zgryzoty. Gnejusz nawykł przerażać ludzi ze swego otoczenia zdolnością do siania przemocy. Zawsze musiała się zmagać z odruchem okazania strachu w jego obecności.
Wzruszył ramionami.
– Ja akurat nic twoim braciom nie zrobiłem, Agrypino. Ja tylko wziąłem sobie za żonę kobietę, która traktuje mnie chłodno. To Sejan dostrzegł drogę do władzy i zrobił ze mnie jeszcze jeden kamień, który mógłby odkopnąć, aby nie zagradzał mu przejścia.
Zauważył, że jego żona rozgląda się dookoła, sprawdzając, czy ktoś go nie podsłuchuje. Zaśmiał się w głos, czując znienacka, jak bardzo mu to wszystko obrzydło.
– Och! Czyżbym mówił zbyt głośno? – Podniósł głos jeszcze bardziej: – Czyżbym powiedział, że Sejan zabił dwóch twoich braci, jednego własnoręcznie, a drugiego zmuszając do śmierci głodowej? Ten trzeci mógł być następny, gdyby gdzieś nie zniknął… niewątpliwie strzegąc swej głowy. Jak on się zwie? A tak, Gajusz Juliusz Cezar. Podobnie jak Neron Cezar i Druzus Cezar. Ciekawe, czy twojej matce przyszło kiedykolwiek do głowy, że nadaje im takie imiona, by zostali zabici. A teraz to ja jestem oskarżany! O zdradę z żoną jakiegoś senatora, jakby połowa Rzymu nie kołatała co noc do cudzych drzwi. Sejan atakuje cię za moim pośrednictwem swoimi oskarżeniami. Zostanę osądzony i zesłany, pewnie na jakąś wyspę, na Poncię, abym tam umarł z głodu, albo może na Capri, gdzie zostałbym dziwką Tyberiusza! Albo po prostu zamkną mnie w celi, dadzą nóż i każą mi zrobić to samemu? On chce właśnie tego. Albo może woli, żebym uciekł. Sejan toruje sobie drogę do władzy morderstwami, Agrypino. Ty pewnie tego nie widzisz, ale ja owszem! O to właśnie mnie prosisz! Jeśli pojadę do Rzymu, to wjadę prosto w objęcia własnej śmierci.
Tak długo okładał ją słowami, te ostatnie wykrzykując, że w końcu odsunęła się i zamknęła oczy. Wicher zwiastujący burzę także na nią napierał, rozwiewając jej włosy. Gnejusz tak się czuł, jakby to on sam niemalże wzniecił ten wiatr. Oddychał ciężko, jak po wyczerpującym biegu.
Agrypina podeszła bliżej, tak blisko, że mogły ją dosięgnąć jego pięści, i teraz to ona skazała go na słowną chłostę.
– Wiecznie mówisz o obowiązku, Gnejuszu, o tym, że pan domu jest odpowiedzialny za wszystkich, którzy w nim mieszkają. No cóż, taka już twoja rola. Gdybyś tylko nie poczynał sobie tak swobodnie z żonami senatorów i konsulów, to może Sejan nie miałby gwoździ, na których da się ciebie powiesić. Tak więc nie przychodź do mnie po wybaczenie albo współczucie. Ty sam mi tego nie okazujesz.
– Ty suko o zimnym sercu – wysyczał. – Powitałaś mnie kiedyś w swym łożu? Rozłożyłaś kiedyś przede mną nogi z własnej woli, żebym nie musiał domagać się siłą mężowskich praw? A i wtedy leżysz jak zdechła ryba, dopóki nie skończę! I potem wracasz do swej komnaty, jakby nic się nie zdarzyło! Przez dziewięć lat tylko tyle od ciebie dostałem. Na bogów, że też nie przewidziałem, że będziesz taka wynaturzona. Czy ty w ogóle potrafisz kochać? Twój ojciec został zamordowany, matka zaś upokorzona na środku ulicy, pobita tak okrutnie, że aż straciła oko. A jednak jakoś nie widziałem, abyś ich opłakiwała, Agrypino, ani rodziców, ani braci. Jesteś jak kamień. Jeśli więc znajdowałem odrobinę ciepła u normalnych kobiet, o apetytach równie wielkich jak mój…
Uderzyła go w twarz, nagle i bez ostrzeżenia, jakby sama nie wiedziała, że to zrobi. Uchyliłby się albo odparował cios, gdyby zadał mu go mężczyzna, ale ona wzięła go z zaskoczenia. Głowa niemal dotknęła mu ramienia. Odruchowo uniósł pięść, niczym pałkę.
Wystraszona, że mąż ją zabije, Agrypina cofnęła się chwiejnie. Zaczepiła o coś stopą i runęła na brukowane podłoże, krzycząc z bólu. Gnejusz spojrzał z góry na młodą kobietę, która nosiła jego dziecko, wciąż gotując się z gniewu. Nigdy wcześniej jej nie uderzył, ani razu przez całe dziesięciolecie ich małżeństwa. Była o połowę odeń niższa i o połowę też lżejsza, a poza tym on, żołnierz, zabijał ludzi w bitwach i gwałtownych dysputach. Pewnemu ekwicie, który się z nim zażarcie spierał, wybił oko i ani trochę się tym nie przejął. Innego z kolei udusił gołymi dłońmi, bo tamten nie chciał uhonorować zakładu. A jednak nigdy nie uderzył kobiety.
Agrypina wstała powoli, niezdarnie. Pobladła jeszcze mocniej i Gnejusza znienacka zemdliło od tych jej krzywych min i jadu. Nad ich głowami rozpętywała się burza, i zauważył, że na ziemię spadają już wielkie krople, od południa nadciąga ciężka ulewa. Czuł to w powietrzu. Zrobił głęboki wdech i wstąpił na platformę rydwanu.
– Jeśli odjedziesz – powtórzyła – Sejan zabije dziecko, które noszę. Twoje dziecko.
Spojrzał na nią, na jej pozę z tym podtrzymywaniem dłonią brzucha. Podczas dziewięciu lat małżeństwa ani razu nie przytuliła go tak mocno jak siebie. Nawet wtedy nim manipulowała. Wiedziała, że Gnejusz chlubi się odwagą, że jego zdaniem najgorszym mianem dla mężczyzny jest tchórz. Nie mógł brać udziału w wyścigu, ale na bogów! Nie mógłby oddać życia za taką jak ona. Chciał żyć.
Gdy chwycił wodze, jego konie jęły głośno rżeć i przebierać nogami po mokrych kamieniach. Na kopytach miały żelazne tabliczki, umocowane rzemieniami przeciągniętymi przez nacięcia, i dlatego odgłos tego ich pląsania kojarzył się ze szczękiem noży. Gnejusz wyprężył się. Był gotów i czuł w sobie moc.
– Co zamierzasz zrobić? – zawołała Agrypina.
Potrząsnął głową z odrazą, nie mogąc znieść nawet jej głosu. Gdyby ożenił się z inną, to nie byłoby go tutaj, nie zostałby wezwany do Rzymu z powodu jakichś sfingowanych zarzutów. Gdyby nie nosiła w sobie jego dziecka, mógłby się z nią rozwieść, ale teraz byli z sobą związani na dobre. Dotarło do niego, że ma nadzieję, iż dziecko umrze i dzięki temu będzie mógł odzyskać wolność.
Opętany gniewem, zniesmaczony sobą, zawrócił rydwan, niemal całą jego długością, bez trudu nad nim panując. Wiedział, że będzie go obserwowała, żeby wiedzieć, w którą stronę się kieruje, czy na północ, więc w stronę miasta… a może ku południu, aby gdzieś tam żyć bez honoru, porzuciwszy żonę i dziecko.
Gnejusz nie obejrzał się za siebie, gdy mijał bramę i wyjeżdżał na drogę. Deszcz znienacka nabrał mocy, siekąc ziemię i ludzi. Natychmiast był przemoczony do nitki, jasne włosy przykleiły się do czaszki.
Nie zauważył czerwonej kreski, która spełzła w dół po wnętrzu jej nogi, mieszając się z deszczem i różowiejąc, tworząc krwawą kałużę dookoła stóp. Coś się w niej rozdarło, gdy upadła, ból teraz narastał i już był straszny. A mimo to pozostała tam, odprowadzając go spojrzeniem, wiedząc, że musi. Gnejusz trzymał jej los w swoich rękach – i los tego dziecka, które rosło w niej niczym tumor. Bo wbrew jego gniewowi i głupocie była niemal pewna, dokąd się uda. Jednak ta odrobina niepewności trzymała ją w miejscu niczym gwóźdź wbity w serce.
Gnejusz już na drodze potrząsnął wodzami i zakrzyknął jak dzika bestia. Konie w jednym szeregu pomknęły przed siebie jak cztery strzały, a maleńki rydwan skoczył za nimi gwałtownie, jakby on też został wystrzelony z tego samego łuku. Żelazne podkowy zaiskrzyły w mroku i po chwili sylwetka Gnejusza zniknęła w oddali, tam gdzie było miasto.
Agrypina padła wtedy na ziemię, krzycząc głośno, gdy Gnejusz już nie mógł jej usłyszeć, gdy nie mógł już wziąć jej na ręce i ofiarować swą troskę, od której mrowiła ją skóra. Niewolnicy zareagowali za to na jej krzyk i nadbiegli od strony domu. Jedni osłaniali ją przed deszczem rozpostartymi kocami, inni pomagali jej wejść do środka, a jeszcze inni wezwali lekarza.
– Sprowadźcie położną – syknęła do nich Agrypina. – Dziecko jest już w drodze.
Czuła, że bierze ją w swój uścisk potężny dreszcz i była pewna, że dziecko postanowiło przyjść na świat. Niebo raz po raz przecinały błyskawice, a po nich dudniły gromy tak głośne, że ludzie aż podskakiwali od samej ich mocy. Agrypina modliła się, by Gnejuszowi starczyło siły do zrobienia tego, co jak sam powiedział, nakazywał zrobić mu honor. Bo sama nic już tu nie mogła wskórać. Została wniesiona do środka i musiała się zmierzyć ze swoją ciężką próbą.
Kwadryga gnała drogą smaganą deszczem, ścigając się z burzą. W górze jedna za drugą wykwitały błyskawice, pokrywając niebo plątaniną białych żył. Gnejusz zauważył ze zgrozą, że czuje dotyk pioruna na ciele.
Takie tempo było wysoce niebezpieczne na kamieniach. Wiedział, że lepiej nie zawracać rydwanu, bo wtedy będzie wielkim szczęściarzem, jeśli przeżyje. Dobrze chociaż, że na drodze było pusto. Miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na świecie pogrążonym w tym rodzaju szaleństwa, dzięki któremu dostrzegał falowanie pędzących koni i czuł świadomie bicie swego serca.
Balansował na maleńkiej platformie z malowanego drewna, gdy czwórka koni przedzierała się przez przedwczesny zmierzch. Każdy zarażał pozostałe swoim strachem, dlatego biegły, jakby ścigały je lwy, z wytrzeszczonymi oczami, siejąc w krąg bryzgi śliny niczym morską pianę.
Mijał skulone rodziny na poboczu drogi, a oni gapili się na szaleńca galopującego wśród gromów i błyskawic. Widział błyski w ich oczach, gdy się obracali w jego stronę, ale nie zwalniał. Czuł się nieśmiertelny. Czy kiedykolwiek zdarzyło mu się uciec przed walką? Przed jakimś człowiekiem? Bo dla kogoś, kto zdąża w stronę własnej śmierci, powietrze pachnie słodyczą. Nie czuł bólu w tym momencie, nie dokuczał mu ani smutek, ani też starzejące się stawy. Wszystkie obawy i zmartwienia zostawił za sobą i znowu był młody. Frunął jak strzała, nurzając się w tej chwilowej radości.
Skryte za ścianą ulewy miasto rozpoznał dzięki światłom. Murów jak zawsze, niezależnie od pogody, strzegli pretorianie. Lampy olejne płonęły nad wartowniami i na całym zwieńczeniu muru jak świetliki. Uśmiechnął się na ten widok. Miał przed sobą miasto, które kochał, a w nim porządek, którego łaknął.
I jeszcze strach. Dziwny spokój, który go wcześniej przepełniał, rozwiał się niczym mgła. Światła miasta oznaczały siłę, prawo i pretorianów stojących na warcie. I oznaczały też kres jego jazdy.
Człowiek pokroju Gnejusza mógł w Rzymie robić, co chciał, dopóki nie został o coś oskarżony. Tyle tylko niekiedy to wymagało. Gnejusz wiedział, że kiedy go pojmą, to już nigdy nie będzie wolny. Zaczął miotać przekleństwa i wulgarne słowa, posyłając do Hadesu na wieczną udrękę wszystkich co do jednego. Tym krzykiem przedzierał się przez resztki swego opanowania. Przez jakiś czas wył, a miasto stopniowo przed nim rosło.
Rozgrzane od biegu konie parowały na deszczu. Gnejusz dostrzegł, że jeden z nich utyka, i aż się wściekł. Okulał na tym twardym gruncie, to oczywiste. Jego wina, jego wina, zawsze jego. Potrafił sobie wyobrazić, co na to Agrypina, gdyby się dowiedziała, że był taki beztroski. Wiecznie mu powtarzała, że ma myśleć, jakby mógł w jakiś sposób przewidzieć, co dany dzień przyniesie, zanim to coś zwali im się na głowę.
Gnejusz nie był głupi, niezależnie od tego, co mówiła jego żona. Na bogów, ależ mu się to życie wykoślawiło! Nigdy przecież nie chciał się żenić. Bo niby po co, skoro kobiety witały go tak chętnie w swoich łożach? Na widok jego jasnych włosów i potężnych ramion szeptały mu do ucha obietnice, od których satyr by się czerwienił. Nawet mężatki.
Przypomniało mu się, że to jego matka się uparła. Starka pragnęła mieć wnuka i dlatego zaaranżowała związek z córką z dobrego rodu. Z prawnuczką samego Augusta, jego drogocenną Agrypiną.
Gnejusz potrząsnął głową, strącając krople deszczu z oczu. Spodziewał się, że ta potulna istotka urodzi mu ze dwóch synów i może jeszcze córkę, która zajmie się nim, gdy już będzie starcem. A tymczasem wdarła się do jego życia niczym wściekły skunks z pazurami.
Razu któregoś, w dzieciństwie, próbował wytresować lisie szczenię. Niewolnicy z majątku wykopali jamę i zabili matkę. Gnejusz zdążył schwytać jednego wyrywającego się malucha, zanim zdążyli przebić go szpadlem. Lisy są bardzo podobne do psów, dlatego uznał, że poskromi małą lisiczkę karmą i dyscypliną. Teraz aż się skrzywił na to wspomnienie. Tamta historia kosztowała go czubek palca i pozostawiła bliznę biegnącą od łokcia do nadgarstka.
Agrypina przypominała mu właśnie takiego liska. Lśniąca i niebezpieczna, piękna… ale kiedy te czarne oczy patrzyły na ciebie, człowieka odruchowo przechodził dreszcz. Gnejusz nigdy nie wiedział, co ona myśli.
Deszcz przeszedł w mżawkę. Przerwy między piorunami i błyskawicami robiły się coraz dłuższe, przejaśniało się. Był za to wdzięczny, zwłaszcza że zobaczył szereg doszczętnie przemoczonych wędrowców oczekujących, aż zostaną wpuszczeni do miasta. Jakiś głupiec zamachał nawet na niego, krzykiem nakazując mu zwolnić. I zaraz uskoczył, by nie dać się stratować pod kołami Gnejuszowego rydwanu. Rzymianin wzywany na własną śmierć nie musi uznawać jakichś mało ważnych przepisów. Uśmiechnął się odruchowo na tę dziwną myśl. Nazywa się Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus! Albo po prostu Barbo, od wyścigów rydwanów. Kiedyś, dawno temu, skandowali to jego imię.
Przejechał dłonią po włosach, wygładzając je z tyłu głowy. Na drogę przed nim wybiegło dziecko. Gnejusz zdążył jeszcze dostrzec podarte odzienie malca, a potem przed oczami przemknęła mu rozkrzyczana kobieta z wyciągniętymi rękami. Skojarzyła mu się z Agrypiną i wtedy dokonał wyboru, powodując końmi na sam środek drogi.
Podkowy uderzyły w dziecko i złamały je, jeszcze zanim koło rydwanu odrzuciło je jak tobołek z gałganków. Gnejusz usłyszał przeraźliwy szloch wyrywający się z ust kobiety i zacisnął szczęki, czując mdłości z bólu i dojmującego żalu, przez tych głupich ludzi, którzy pozwalają swym dzieciom tak się narażać.
Zsiadł z rydwanu pod samą bramą miasta. Ekwita nie musi czekać razem z brudnymi od gnoju chłopami i posłańcami. Gnejusz skinął głową w stronę pretorianina, a wtedy ów oderwał wzrok od kobiety opłakującej synka, wskazując w jego kierunku. Obaj popatrzyli na siebie i Gnejusz wzruszył ramionami. Mało ważne zdarzenie.
– Przybywam na wezwanie prefekta Sejana. Jestem Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus.
Wokół zwłok dziecka zgromadził się tłum. Coraz więcej ludzi wskazywało palcami Gnejusza.
– Wejdź lepiej do środka, panie. Zbiera im się na bunt. Oni wszyscy są jak dzieci.
Gnejusz parsknął śmiechem. Opanowało go poczucie spokoju i sensu. Mógł zmierzyć się ze swym losem z godnością. W końcu był w domu, wśród swoich.