Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Neron - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
3119 pkt
punktów Virtualo

Neron - ebook

Rzym nie spłonął w jeden dzień…

Najnowsza powieść Conna Igguldena, autora licznych bestsellerów, to rzecz o Neronie – jednym z największych tyranów w historii świata.

Matka i dziecko są zmuszeni przetrwać na krwawym rzymskim dworze. Cesarz Tyberiusz skazuje zdrajcę i jego rodzinę na śmierć. W następnej kolejności jego przyjaciół. Taka jest rzymska sprawiedliwość. W tle tych krwawych zdarzeń rodzi się dziecko. Jego matką jest Agrypina, prawnuczka cesarza Augusta. Cesarska krew ich jednak nie chroni. Im bliżej samego serca imperium, tym bardziej jest się narażonym na intrygi i niebezpieczeństwa w walce o władzę. Jeden nieopatrzny krok może zakończyć się wygnaniem, więzieniem, a nawet egzekucją. Albo utratą syna. Agrypina wie jednak, że nawet w najmroczniejszych momentach kryją się możliwości. Jej syn jest dla niej wszystkim – może sprawić, by stał się ucieleśnieniem Rzymu, tym, przed którym wszyscy będą musieli ugiąć karku. Najpierw jednak oboje muszą przeżyć…

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-990-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Świa­tło tego dnia nie­po­ko­iło odmien­no­ścią, bo słońce zawi­słe tuż nad hory­zon­tem uży­czyło mu barwy przy­bru­dzo­nego złota, jaką się widuje jedy­nie o świ­ta­niu. Czarne chmury nad wzgó­rzami obrzmiały, upodob­nia­jąc się do mon­stru­al­nej, łap­czy­wej dłoni wyraź­nie gotu­ją­cej się do prze­mocy. W ostat­nich chwi­lach poprze­dza­ją­cych jej atak mał­żon­ko­wie stali twa­rzami do sie­bie, w staj­niach.

Ośle­piony upior­nym słoń­cem Gne­jusz mru­żył oczy. Zna­lazł sobie zaję­cie przy trze­cim koniu, któ­rego wcze­śniej wypro­wa­dził ze stajni, by skom­ple­to­wać zaprzęg do jego wyści­go­wej kwa­drygi. Pierw­sze dwa par­skały i pry­chały, już umo­co­wane rze­mie­niami do dyszla. Całe oprzy­rzą­do­wa­nie ważyło nie wię­cej niż małe dziecko. Rydwan został poma­lo­wany na czarno i złoto, a przy jego budo­wa­niu rze­mieśl­nicy posta­rali się, by ująć cię­żaru każ­dej czę­ści. Nikt na całym świe­cie nie był w sta­nie go dogo­nić, gdy Gne­jusz, potrzą­sa­jąc z całej siły lej­cami, przy­mu­szał czwórkę koni do galopu.

Trzeci koń był pło­chliwy i usi­ło­wał sta­nąć dęba. Gne­jusz pac­nął go bru­tal­nie po chra­pach, nie miał czasu na te jego wygłupy. Konie to zwie­rzęta zaprzę­gowe. I durne. Ten się go bał – i nie dzi­wota, wszak mógł stra­cić pano­wa­nie nad sobą. Musiał go popro­wa­dzić po cia­snym okręgu, bo smyr­gał na boki i prze­bie­rał nogami, za nic nie chcąc sta­nąć spo­koj­nie w jed­nym rzę­dzie z pozo­sta­łymi końmi. Tamte dwa dobrze zgry­wały się z sobą i zresztą nazy­wały się Kastor i Pol­luks. Ofe­ro­wano mu for­tunę za samo uży­cze­nie ich do roz­płodu, ale Gne­jusz odrzu­cał te oferty. Sena­tor, któ­remu odmó­wił, wymru­czał pod nosem jakiś komen­tarz na temat jego rodziny i tydzień póź­niej Gne­jusz gościł w swym łożu mał­żonkę owego jego­mo­ścia. Uśmiech­nął się na to wspo­mnie­nie, choć nie bez gory­czy.

Upał spra­wił, że powie­trze zro­biło się wil­gotne i gęste. Zda­wało się przy­gnia­tać go, przez co gniew nara­stał w nim jak te chmury burzowe. Spoj­rzał na żonę i wie­dział, że go nie­na­wi­dzi. Choć oczy­wi­ście spo­dzie­wała się, że w razie czego sko­czy za nią w ogień.

– Zamie­rzasz tak mil­czeć? – natarła. – Niech sta­jenny zaj­mie się końmi. Wybie­rasz się do Rzymu czy nie? Jeśli uciek­niesz, Barbo, to zabi­jesz nas oboje.

Przy­ci­snęła dłoń do łona, które pozo­sta­wało jałowe przez dzie­więć dłu­gich lat mał­żeń­stwa. Myśleli, że go ni­gdy nie wypeł­nią, a jed­nak udało się. Spoj­rzał odru­chowo na to miej­sce. Potra­fiła go cza­sem owi­nąć sobie wokół palca.

– Nie nazy­waj mnie Barbo – burk­nął. – To wolno tylko przy­ja­cio­łom.

Wziął wodze od nie­wol­nika. Trzeci koń się uspo­koił i dał się wresz­cie zaprząc. Gne­jusz zacią­gnął mocno rze­mie­nie i trzy konie kiwały łbami, par­skały i rżały, gdy ze stajni wypro­wa­dzono czwar­tego. Chciały już ruszyć do biegu, podob­nie jak Gne­jusz.

Odpra­wił gestem nie­wol­nika, który przy­pro­wa­dził czwar­tego konia. Nie potrze­bo­wał pomoc­nika! Jeź­dził rydwa­nem codzien­nie, jak przy­stało czło­wie­kowi jego pro­we­nien­cji. A poza tym wie­dział, że dookoła są uszy przy­słu­chu­jące się każ­demu jego słowu. Jakby połowa mia­sta wie­działa o moich inte­re­sach, pomy­ślał z nie­za­do­wo­le­niem. Żad­nej pry­wat­no­ści. Kolejna rzecz, któ­rej Agry­pina nie rozu­miała.

– Powin­nam tytu­ło­wać cię „panem”? – spy­tała zwod­ni­czo przy­mil­nie. – Albo może mam mówić „_Salve, magi­ster_”, jak do mojego men­tora? Byłam dziec­kiem, kiedy się pozna­li­śmy.

Aż się wzdry­gnęła, gdy na nią nasko­czył. Był czło­wie­kiem wiel­kiej siły fizycz­nej, ale poru­szał się z nie­zwy­kłą gra­cją. Spo­strzegł jej rumie­niec i stwier­dził, że prze­peł­nia­jący ją teraz lęk ani tro­chę nie ujmuje jej urody. Chwy­cił ją za nad­gar­stek tak mocno, że aż poczuł prze­miesz­cza­nie się kości w tym uści­sku. Był żoł­nie­rzem, ekwitą, czło­wie­kiem zamoż­nym. Wpraw­dzie miała już dwa­dzie­ścia dwa lata, ale bywały chwile, gdy na powrót sta­wała się tamtą trzy­na­sto­let­nią dziew­czynką, którą ofia­ro­wali mu jej krewni.

– Nie pro­si­łem o cie­bie, Agry­pino. To twoja matka tak umi­zgi­wała się do mojej rodziny, że aż mleko się zsia­dało, jak pamię­tam. Nie upra­wiaj więc ze mną gie­rek. Zwłasz­cza gdy się doma­gasz, bym szu­kał śmierci w twoim imie­niu. Bo możesz się prze­ko­nać, że prze­sa­dzi­łaś.

– Skoro nie chcesz zro­bić tego dla mnie, zrób to dla tego dziecka we mnie.

Ujęła go za rękę i przy­ci­snęła ją do swego obrzmia­łego łona, prze­sad­nie mocno. Ta kobieta ma w sobie sza­leń­stwo, pomy­ślał. Zasta­na­wiał się, czy dziecko w ogóle prze­żyje matkę. Kiedy poczuł kop­nię­cie w łonie, odsu­nął się odru­chowo.

– Wiesz, co się sta­nie, żono, jeśli wjadę via Appia do Rzymu? Wiesz, co zrobi Sejan?

– Wiem, co zrobi, jeśli uciek­niesz – odparła.

Była bar­dzo blada. Strasz­li­wie pra­gnął, by choć raz objęła go ramio­nami, by dała jakiś znak, że jesz­cze coś do niego czuje. Z pew­no­ścią byłoby wtedy łatwiej. Matka powie­działa mu, że z cza­sem Agry­pina nauczy się go kochać, ale to oka­zało się nie­prawdą. Nie tylko się go bała, ale też wciąż trak­to­wała z pogardą. Gne­jusz nie doświad­czał ani miło­ści, ani życz­li­wo­ści ze strony poło­wicy. I prze­peł­nia­jący go gniew nie dawał pocie­chy.

– Gne­ju­szu? – mówiła dalej. – Sejan jest w Rzy­mie gło­sem cesa­rza. Jeśli uciek­niesz, ogłosi, że jesteś wyjęty spod prawa. Zabie­rze ci wszystko: zie­mię, kopal­nie, ten dom. Mnie. Dziecko i ja nie będziemy mieli żad­nej ochrony. Jak długo się utrzy­mamy, skoro pre­fek­tem Rzymu jest nasz wróg?

Gne­jusz pręd­kimi ruchami umo­co­wał wodze do karku ostat­niego konia. Wszyst­kie cztery zadarły teraz łby; czuły, że może zdążą ruszyć do biegu, nim roz­pęta się burza. Miały w sobie tyle mocy, że aż serce zaczęło mu bić szyb­ciej. Był gotów do odjazdu, a jed­nak stał tam, patrząc na wykwi­ta­jącą bły­ska­wicę, i sły­szał huk pio­runa, tak potężny, że wypeł­nił cały świat. Pod­niósł wzrok, wdy­cha­jąc powie­trze, które jakby nabrało życia. Dął wicher i zro­biło się chłod­niej niż w ostat­nich tygo­dniach. Z całą pew­no­ścią nad­cią­gała burza, kata­klizm. Zie­mia dopo­mi­nała się tego.

– Wiesz, Agri, że jestem tylko naj­młod­szym synem. Ni­gdy nie mia­łem szans na ode­gra­nie jakiejś waż­nej roli. Jestem wnu­kiem Marka Anto­niu­sza i to wszystko. Biorę udział w wyści­gach rydwa­nów i doglą­dam swo­ich wło­ści, ale nie zagra­żam ludziom takim jak Sejan albo cesarz. Moja rodzina jest majętna, i ow­szem, chcieli połą­czyć nasz ród z boską krwią Augu­sta, ale nic ponadto! A potem Tybe­riusz odda­lił się na Capri i ten Sejan… – Zaci­snął lejce w gar­ści. – Sejan spoj­rzał na tych kilku jesz­cze zagra­dza­ją­cych mu drogę i jął się ich pozby­wać.

– Nie wiesz tego – zapro­te­sto­wała jego żona.

Gne­jusz spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem. Wypo­wie­dział się i to powinno zamknąć roz­mowę. Inni mężo­wie nie musieli zno­sić takich imper­ty­nen­cji. A tym­cza­sem jego żona zawsze chciała mieć ostat­nie słowo. Przy­tknął czoło do koń­skiego barku. Skoń­czył trzy­dzie­ści dzie­więć lat. Z Agry­piną oże­nił się w wieku lat trzy­dzie­stu i dotąd zawsze widział w niej tamtą małą dziew­czynkę. I może już zawsze miał ją taką widzieć.

– Aż taka jesteś ślepa? – wybuchł znie­nacka. – Cesarz Tybe­riusz wie tyle tylko, ile Sejan pozwala mu wie­dzieć. Rozu­miesz choć to? Od śmierci syna ten pod­stępny stary pająk zako­pał się na swej wyspie, zdjęty żałobą wyco­fał się z życia. A w Rzy­mie panuje wielka cisza. I jego zaufany przy­ja­ciel, ten sam uko­chany „towa­rzysz w znoju”, któ­rego zosta­wił na poste­runku, dostrzegł i wyko­rzy­stał szansę. Prze­cież to Sejan jest odpo­wie­dzialny za los twych braci, Agry­pino! To on znisz­czył Nerona oskar­że­niami. Czyż to nie dziwi, że taki zdrowy mło­dzie­niec ode­brał sobie życie? Bo niby odczu­wał taki straszny wstyd? Sama powiedz, Agry­pino. Osta­tecz­nie był twoim krew­nym. A wszak w waszej rodzi­nie nikt nie odczuwa wstydu. Mówię ci…

Urwał, nie bar­dzo wie­dząc, czy powi­nien mówić dalej, ale pogarda na jej twa­rzy kazała mu jed­nak to cią­gnąć. Pochy­lił się do niej, zni­ża­jąc głos. Nawet we wła­snym domu musiał zacho­wać ostroż­ność. Ponoć Sejan opła­cał armię agen­tów, któ­rzy zno­sili mu plotki i tajem­nice.

– Nerona oskar­żono, że jest jak kobieta dla innych męż­czyzn. Sądzisz, że Tybe­riu­sza coś takiego obcho­dzi? Prze­cież on się nurza w okru­cień­stwach… Agry­pino, mógł­bym opo­wie­dzieć ci rze­czy, od któ­rych dozna­ła­byś mdło­ści. Nie, jeśli Tybe­riusz pod­pi­sał roz­kaz wygna­nia, jeśli w ogóle go widział, to tylko na żąda­nie Sejana, który w ten spo­sób pozbył się rywala. Sły­sza­łem, że pozwo­lili twemu bratu pod­ciąć sobie gar­dło, ale on tu nie miał żad­nego wyboru, rozu­miesz?

– Nie waż się o nim mówić – odpa­ro­wała.

Cała się teraz trzę­sła, wyraź­nie jed­nak ze zgry­zoty. Gne­jusz nawykł prze­ra­żać ludzi ze swego oto­cze­nia zdol­no­ścią do sia­nia prze­mocy. Zawsze musiała się zma­gać z odru­chem oka­za­nia stra­chu w jego obec­no­ści.

Wzru­szył ramio­nami.

– Ja aku­rat nic twoim bra­ciom nie zro­bi­łem, Agry­pino. Ja tylko wzią­łem sobie za żonę kobietę, która trak­tuje mnie chłodno. To Sejan dostrzegł drogę do wła­dzy i zro­bił ze mnie jesz­cze jeden kamień, który mógłby odkop­nąć, aby nie zagra­dzał mu przej­ścia.

Zauwa­żył, że jego żona roz­gląda się dookoła, spraw­dza­jąc, czy ktoś go nie pod­słu­chuje. Zaśmiał się w głos, czu­jąc znie­nacka, jak bar­dzo mu to wszystko obrzy­dło.

– Och! Czyż­bym mówił zbyt gło­śno? – Pod­niósł głos jesz­cze bar­dziej: – Czyż­bym powie­dział, że Sejan zabił dwóch two­ich braci, jed­nego wła­sno­ręcz­nie, a dru­giego zmu­sza­jąc do śmierci gło­do­wej? Ten trzeci mógł być następny, gdyby gdzieś nie znik­nął… nie­wąt­pli­wie strze­gąc swej głowy. Jak on się zwie? A tak, Gajusz Juliusz Cezar. Podob­nie jak Neron Cezar i Dru­zus Cezar. Cie­kawe, czy two­jej matce przy­szło kie­dy­kol­wiek do głowy, że nadaje im takie imiona, by zostali zabici. A teraz to ja jestem oskar­żany! O zdradę z żoną jakie­goś sena­tora, jakby połowa Rzymu nie koła­tała co noc do cudzych drzwi. Sejan ata­kuje cię za moim pośred­nic­twem swo­imi oskar­że­niami. Zostanę osą­dzony i zesłany, pew­nie na jakąś wyspę, na Pon­cię, abym tam umarł z głodu, albo może na Capri, gdzie został­bym dziwką Tybe­riu­sza! Albo po pro­stu zamkną mnie w celi, dadzą nóż i każą mi zro­bić to samemu? On chce wła­śnie tego. Albo może woli, żebym uciekł. Sejan toruje sobie drogę do wła­dzy mor­der­stwami, Agry­pino. Ty pew­nie tego nie widzisz, ale ja ow­szem! O to wła­śnie mnie pro­sisz! Jeśli pojadę do Rzymu, to wjadę pro­sto w obję­cia wła­snej śmierci.

Tak długo okła­dał ją sło­wami, te ostat­nie wykrzy­ku­jąc, że w końcu odsu­nęła się i zamknęła oczy. Wicher zwia­stu­jący burzę także na nią napie­rał, roz­wie­wa­jąc jej włosy. Gne­jusz tak się czuł, jakby to on sam nie­malże wznie­cił ten wiatr. Oddy­chał ciężko, jak po wyczer­pu­ją­cym biegu.

Agry­pina pode­szła bli­żej, tak bli­sko, że mogły ją dosię­gnąć jego pię­ści, i teraz to ona ska­zała go na słowną chło­stę.

– Wiecz­nie mówisz o obo­wiązku, Gne­ju­szu, o tym, że pan domu jest odpo­wie­dzialny za wszyst­kich, któ­rzy w nim miesz­kają. No cóż, taka już twoja rola. Gdy­byś tylko nie poczy­nał sobie tak swo­bod­nie z żonami sena­to­rów i kon­su­lów, to może Sejan nie miałby gwoź­dzi, na któ­rych da się cie­bie powie­sić. Tak więc nie przy­chodź do mnie po wyba­cze­nie albo współ­czu­cie. Ty sam mi tego nie oka­zu­jesz.

– Ty suko o zim­nym sercu – wysy­czał. – Powi­ta­łaś mnie kie­dyś w swym łożu? Roz­ło­ży­łaś kie­dyś przede mną nogi z wła­snej woli, żebym nie musiał doma­gać się siłą mężow­skich praw? A i wtedy leżysz jak zde­chła ryba, dopóki nie skoń­czę! I potem wra­casz do swej kom­naty, jakby nic się nie zda­rzyło! Przez dzie­więć lat tylko tyle od cie­bie dosta­łem. Na bogów, że też nie prze­wi­dzia­łem, że będziesz taka wyna­tu­rzona. Czy ty w ogóle potra­fisz kochać? Twój ojciec został zamor­do­wany, matka zaś upo­ko­rzona na środku ulicy, pobita tak okrut­nie, że aż stra­ciła oko. A jed­nak jakoś nie widzia­łem, abyś ich opła­ki­wała, Agry­pino, ani rodzi­ców, ani braci. Jesteś jak kamień. Jeśli więc znaj­do­wa­łem odro­binę cie­pła u nor­mal­nych kobiet, o ape­ty­tach rów­nie wiel­kich jak mój…

Ude­rzyła go w twarz, nagle i bez ostrze­że­nia, jakby sama nie wie­działa, że to zrobi. Uchy­liłby się albo odpa­ro­wał cios, gdyby zadał mu go męż­czy­zna, ale ona wzięła go z zasko­cze­nia. Głowa nie­mal dotknęła mu ramie­nia. Odru­chowo uniósł pięść, niczym pałkę.

Wystra­szona, że mąż ją zabije, Agry­pina cof­nęła się chwiej­nie. Zacze­piła o coś stopą i runęła na bru­ko­wane pod­łoże, krzy­cząc z bólu. Gne­jusz spoj­rzał z góry na młodą kobietę, która nosiła jego dziecko, wciąż gotu­jąc się z gniewu. Ni­gdy wcze­śniej jej nie ude­rzył, ani razu przez całe dzie­się­cio­le­cie ich mał­żeń­stwa. Była o połowę odeń niż­sza i o połowę też lżej­sza, a poza tym on, żoł­nierz, zabi­jał ludzi w bitwach i gwał­tow­nych dys­pu­tach. Pew­nemu ekwi­cie, który się z nim zażar­cie spie­rał, wybił oko i ani tro­chę się tym nie prze­jął. Innego z kolei udu­sił gołymi dłońmi, bo tam­ten nie chciał uho­no­ro­wać zakładu. A jed­nak ni­gdy nie ude­rzył kobiety.

Agry­pina wstała powoli, nie­zdar­nie. Pobla­dła jesz­cze moc­niej i Gne­ju­sza znie­nacka zemdliło od tych jej krzy­wych min i jadu. Nad ich gło­wami roz­pę­ty­wała się burza, i zauwa­żył, że na zie­mię spa­dają już wiel­kie kro­ple, od połu­dnia nad­ciąga ciężka ulewa. Czuł to w powie­trzu. Zro­bił głę­boki wdech i wstą­pił na plat­formę rydwanu.

– Jeśli odje­dziesz – powtó­rzyła – Sejan zabije dziecko, które noszę. Twoje dziecko.

Spoj­rzał na nią, na jej pozę z tym pod­trzy­my­wa­niem dło­nią brzu­cha. Pod­czas dzie­wię­ciu lat mał­żeń­stwa ani razu nie przy­tu­liła go tak mocno jak sie­bie. Nawet wtedy nim mani­pu­lo­wała. Wie­działa, że Gne­jusz chlubi się odwagą, że jego zda­niem naj­gor­szym mia­nem dla męż­czy­zny jest tchórz. Nie mógł brać udziału w wyścigu, ale na bogów! Nie mógłby oddać życia za taką jak ona. Chciał żyć.

Gdy chwy­cił wodze, jego konie jęły gło­śno rżeć i prze­bie­rać nogami po mokrych kamie­niach. Na kopy­tach miały żela­zne tabliczki, umo­co­wane rze­mie­niami prze­cią­gnię­tymi przez nacię­cia, i dla­tego odgłos tego ich plą­sa­nia koja­rzył się ze szczę­kiem noży. Gne­jusz wyprę­żył się. Był gotów i czuł w sobie moc.

– Co zamie­rzasz zro­bić? – zawo­łała Agry­pina.

Potrzą­snął głową z odrazą, nie mogąc znieść nawet jej głosu. Gdyby oże­nił się z inną, to nie byłoby go tutaj, nie zostałby wezwany do Rzymu z powodu jakichś sfin­go­wa­nych zarzu­tów. Gdyby nie nosiła w sobie jego dziecka, mógłby się z nią roz­wieść, ale teraz byli z sobą zwią­zani na dobre. Dotarło do niego, że ma nadzieję, iż dziecko umrze i dzięki temu będzie mógł odzy­skać wol­ność.

Opę­tany gnie­wem, znie­sma­czony sobą, zawró­cił rydwan, nie­mal całą jego dłu­go­ścią, bez trudu nad nim panu­jąc. Wie­dział, że będzie go obser­wo­wała, żeby wie­dzieć, w którą stronę się kie­ruje, czy na pół­noc, więc w stronę mia­sta… a może ku połu­dniu, aby gdzieś tam żyć bez honoru, porzu­ciw­szy żonę i dziecko.

Gne­jusz nie obej­rzał się za sie­bie, gdy mijał bramę i wyjeż­dżał na drogę. Deszcz znie­nacka nabrał mocy, sie­kąc zie­mię i ludzi. Natych­miast był prze­mo­czony do nitki, jasne włosy przy­kle­iły się do czaszki.

Nie zauwa­żył czer­wo­nej kre­ski, która speł­zła w dół po wnę­trzu jej nogi, mie­sza­jąc się z desz­czem i różo­wie­jąc, two­rząc krwawą kałużę dookoła stóp. Coś się w niej roz­darło, gdy upa­dła, ból teraz nara­stał i już był straszny. A mimo to pozo­stała tam, odpro­wa­dza­jąc go spoj­rze­niem, wie­dząc, że musi. Gne­jusz trzy­mał jej los w swo­ich rękach – i los tego dziecka, które rosło w niej niczym tumor. Bo wbrew jego gnie­wowi i głu­po­cie była nie­mal pewna, dokąd się uda. Jed­nak ta odro­bina nie­pew­no­ści trzy­mała ją w miej­scu niczym gwóźdź wbity w serce.

Gne­jusz już na dro­dze potrzą­snął wodzami i zakrzyk­nął jak dzika bestia. Konie w jed­nym sze­regu pomknęły przed sie­bie jak cztery strzały, a maleńki rydwan sko­czył za nimi gwał­tow­nie, jakby on też został wystrze­lony z tego samego łuku. Żela­zne pod­kowy zaiskrzyły w mroku i po chwili syl­wetka Gne­jusza znik­nęła w oddali, tam gdzie było mia­sto.

Agry­pina padła wtedy na zie­mię, krzy­cząc gło­śno, gdy Gne­jusz już nie mógł jej usły­szeć, gdy nie mógł już wziąć jej na ręce i ofia­ro­wać swą tro­skę, od któ­rej mro­wiła ją skóra. Nie­wol­nicy zare­ago­wali za to na jej krzyk i nad­bie­gli od strony domu. Jedni osła­niali ją przed desz­czem roz­po­star­tymi kocami, inni poma­gali jej wejść do środka, a jesz­cze inni wezwali leka­rza.

– Spro­wadź­cie położną – syk­nęła do nich Agry­pina. – Dziecko jest już w dro­dze.

Czuła, że bie­rze ją w swój uścisk potężny dreszcz i była pewna, że dziecko posta­no­wiło przyjść na świat. Niebo raz po raz prze­ci­nały bły­ska­wice, a po nich dud­niły gromy tak gło­śne, że ludzie aż pod­ska­ki­wali od samej ich mocy. Agry­pina modliła się, by Gne­ju­szowi star­czyło siły do zro­bie­nia tego, co jak sam powie­dział, naka­zy­wał zro­bić mu honor. Bo sama nic już tu nie mogła wskó­rać. Została wnie­siona do środka i musiała się zmie­rzyć ze swoją ciężką próbą.

Kwa­dryga gnała drogą sma­ganą desz­czem, ści­ga­jąc się z burzą. W górze jedna za drugą wykwi­tały bły­ska­wice, pokry­wa­jąc niebo plą­ta­niną bia­łych żył. Gne­jusz zauwa­żył ze zgrozą, że czuje dotyk pio­runa na ciele.

Takie tempo było wysoce nie­bez­pieczne na kamie­niach. Wie­dział, że lepiej nie zawra­cać rydwanu, bo wtedy będzie wiel­kim szczę­ścia­rzem, jeśli prze­żyje. Dobrze cho­ciaż, że na dro­dze było pusto. Miał wra­że­nie, że jest jedy­nym czło­wie­kiem na świe­cie pogrą­żo­nym w tym rodzaju sza­leń­stwa, dzięki któ­remu dostrze­gał falo­wa­nie pędzą­cych koni i czuł świa­do­mie bicie swego serca.

Balan­so­wał na maleń­kiej plat­for­mie z malo­wa­nego drewna, gdy czwórka koni prze­dzie­rała się przez przed­wcze­sny zmierzch. Każdy zara­żał pozo­stałe swoim stra­chem, dla­tego bie­gły, jakby ści­gały je lwy, z wytrzesz­czo­nymi oczami, sie­jąc w krąg bry­zgi śliny niczym mor­ską pianę.

Mijał sku­lone rodziny na pobo­czu drogi, a oni gapili się na sza­leńca galo­pu­ją­cego wśród gro­mów i bły­ska­wic. Widział bły­ski w ich oczach, gdy się obra­cali w jego stronę, ale nie zwal­niał. Czuł się nie­śmier­telny. Czy kie­dy­kol­wiek zda­rzyło mu się uciec przed walką? Przed jakimś czło­wie­kiem? Bo dla kogoś, kto zdąża w stronę wła­snej śmierci, powie­trze pach­nie sło­dy­czą. Nie czuł bólu w tym momen­cie, nie doku­czał mu ani smu­tek, ani też sta­rze­jące się stawy. Wszyst­kie obawy i zmar­twie­nia zosta­wił za sobą i znowu był młody. Fru­nął jak strzała, nurza­jąc się w tej chwi­lo­wej rado­ści.

Skryte za ścianą ulewy mia­sto roz­po­znał dzięki świa­tłom. Murów jak zawsze, nie­za­leż­nie od pogody, strze­gli pre­to­ria­nie. Lampy olejne pło­nęły nad war­tow­niami i na całym zwień­cze­niu muru jak świe­tliki. Uśmiech­nął się na ten widok. Miał przed sobą mia­sto, które kochał, a w nim porzą­dek, któ­rego łak­nął.

I jesz­cze strach. Dziwny spo­kój, który go wcze­śniej prze­peł­niał, roz­wiał się niczym mgła. Świa­tła mia­sta ozna­czały siłę, prawo i pre­to­ria­nów sto­ją­cych na war­cie. I ozna­czały też kres jego jazdy.

Czło­wiek pokroju Gne­ju­sza mógł w Rzy­mie robić, co chciał, dopóki nie został o coś oskar­żony. Tyle tylko nie­kiedy to wyma­gało. Gne­jusz wie­dział, że kiedy go pojmą, to już ni­gdy nie będzie wolny. Zaczął mio­tać prze­kleń­stwa i wul­garne słowa, posy­ła­jąc do Hadesu na wieczną udrękę wszyst­kich co do jed­nego. Tym krzy­kiem prze­dzie­rał się przez resztki swego opa­no­wa­nia. Przez jakiś czas wył, a mia­sto stop­niowo przed nim rosło.

Roz­grzane od biegu konie paro­wały na desz­czu. Gne­jusz dostrzegł, że jeden z nich utyka, i aż się wściekł. Oku­lał na tym twar­dym grun­cie, to oczy­wi­ste. Jego wina, jego wina, zawsze jego. Potra­fił sobie wyobra­zić, co na to Agry­pina, gdyby się dowie­działa, że był taki bez­tro­ski. Wiecz­nie mu powta­rzała, że ma myśleć, jakby mógł w jakiś spo­sób prze­wi­dzieć, co dany dzień przy­nie­sie, zanim to coś zwali im się na głowę.

Gne­jusz nie był głupi, nie­za­leż­nie od tego, co mówiła jego żona. Na bogów, ależ mu się to życie wyko­śla­wiło! Ni­gdy prze­cież nie chciał się żenić. Bo niby po co, skoro kobiety witały go tak chęt­nie w swo­ich łożach? Na widok jego jasnych wło­sów i potęż­nych ramion szep­tały mu do ucha obiet­nice, od któ­rych satyr by się czer­wie­nił. Nawet mężatki.

Przy­po­mniało mu się, że to jego matka się uparła. Starka pra­gnęła mieć wnuka i dla­tego zaaran­żo­wała zwią­zek z córką z dobrego rodu. Z pra­wnuczką samego Augu­sta, jego dro­go­cenną Agry­piną.

Gne­jusz potrzą­snął głową, strą­ca­jąc kro­ple desz­czu z oczu. Spo­dzie­wał się, że ta potulna istotka uro­dzi mu ze dwóch synów i może jesz­cze córkę, która zaj­mie się nim, gdy już będzie star­cem. A tym­cza­sem wdarła się do jego życia niczym wście­kły skunks z pazu­rami.

Razu któ­re­goś, w dzie­ciń­stwie, pró­bo­wał wytre­so­wać lisie szcze­nię. Nie­wol­nicy z majątku wyko­pali jamę i zabili matkę. Gne­jusz zdą­żył schwy­tać jed­nego wyry­wa­ją­cego się malu­cha, zanim zdą­żyli prze­bić go szpa­dlem. Lisy są bar­dzo podobne do psów, dla­tego uznał, że poskromi małą lisiczkę karmą i dys­cy­pliną. Teraz aż się skrzy­wił na to wspo­mnie­nie. Tamta histo­ria kosz­to­wała go czu­bek palca i pozo­sta­wiła bli­znę bie­gnącą od łok­cia do nad­garstka.

Agry­pina przy­po­mi­nała mu wła­śnie takiego liska. Lśniąca i nie­bez­pieczna, piękna… ale kiedy te czarne oczy patrzyły na cie­bie, czło­wieka odru­chowo prze­cho­dził dreszcz. Gne­jusz ni­gdy nie wie­dział, co ona myśli.

Deszcz prze­szedł w mżawkę. Prze­rwy mię­dzy pio­ru­nami i bły­ska­wi­cami robiły się coraz dłuż­sze, prze­ja­śniało się. Był za to wdzięczny, zwłasz­cza że zoba­czył sze­reg doszczęt­nie prze­mo­czo­nych wędrow­ców ocze­ku­ją­cych, aż zostaną wpusz­czeni do mia­sta. Jakiś głu­piec zama­chał nawet na niego, krzy­kiem naka­zu­jąc mu zwol­nić. I zaraz usko­czył, by nie dać się stra­to­wać pod kołami Gne­ju­szo­wego rydwanu. Rzy­mia­nin wzy­wany na wła­sną śmierć nie musi uzna­wać jakichś mało waż­nych prze­pi­sów. Uśmiech­nął się odru­chowo na tę dziwną myśl. Nazywa się Gne­jusz Domi­cjusz Ahe­no­bar­bus! Albo po pro­stu Barbo, od wyści­gów rydwa­nów. Kie­dyś, dawno temu, skan­do­wali to jego imię.

Prze­je­chał dło­nią po wło­sach, wygła­dza­jąc je z tyłu głowy. Na drogę przed nim wybie­gło dziecko. Gne­jusz zdą­żył jesz­cze dostrzec podarte odzie­nie malca, a potem przed oczami prze­mknęła mu roz­krzy­czana kobieta z wycią­gnię­tymi rękami. Sko­ja­rzyła mu się z Agry­piną i wtedy doko­nał wyboru, powo­du­jąc końmi na sam śro­dek drogi.

Pod­kowy ude­rzyły w dziecko i zła­mały je, jesz­cze zanim koło rydwanu odrzu­ciło je jak tobo­łek z gał­gan­ków. Gne­jusz usły­szał prze­raź­liwy szloch wyry­wa­jący się z ust kobiety i zaci­snął szczęki, czu­jąc mdło­ści z bólu i doj­mu­ją­cego żalu, przez tych głu­pich ludzi, któ­rzy pozwa­lają swym dzie­ciom tak się nara­żać.

Zsiadł z rydwanu pod samą bramą mia­sta. Ekwita nie musi cze­kać razem z brud­nymi od gnoju chło­pami i posłań­cami. Gne­jusz ski­nął głową w stronę pre­to­ria­nina, a wtedy ów ode­rwał wzrok od kobiety opła­ku­ją­cej synka, wska­zu­jąc w jego kie­runku. Obaj popa­trzyli na sie­bie i Gne­jusz wzru­szył ramio­nami. Mało ważne zda­rze­nie.

– Przy­by­wam na wezwa­nie pre­fekta Sejana. Jestem Gne­jusz Domi­cjusz Ahe­no­bar­bus.

Wokół zwłok dziecka zgro­ma­dził się tłum. Coraz wię­cej ludzi wska­zy­wało pal­cami Gne­ju­sza.

– Wejdź lepiej do środka, panie. Zbiera im się na bunt. Oni wszy­scy są jak dzieci.

Gne­jusz par­sk­nął śmie­chem. Opa­no­wało go poczu­cie spo­koju i sensu. Mógł zmie­rzyć się ze swym losem z god­no­ścią. W końcu był w domu, wśród swo­ich.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij