Neven. Jego na własność - ebook
Neven. Jego na własność - ebook
Neven, bezduszny zabójca, który nic nie robi sobie z cudzej śmierci. Charlie, skromna dziewczyna z trudną przeszłością. Wykupiona jak rzecz z transportu do jednego z burdeli zostaje jego Zabaweczką. Z dnia na dzień zwykła kasjerka musi się wcielić w rolę narzeczonej syna jednego z największych przemytników w kraju. Co z tego wyniknie? Kto tak naprawdę zostanie czyją własnością? I czy młoda dziewczyna przetrwa w tym pozbawionym empatii świecie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-178-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żadnych wiadomości od miesięcy, brak informacji, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. A jeszcze niedawno zapowiadał, że wróci, a już wkrótce nasz los poprawi się, będę mogła rzucić tę znienawidzoną pracę w markecie i dokończę studia. Tak się nie stało. Stukając na kasie, obsługując kolejnego niezadowolonego klienta, słyszałam o nim, o wielkim człowieku z małego miasteczka, który został kimś.
– Co, Charlie? Kolejna nudna zmiana? – zagadał pan Winston, stawiając na taśmę dwie butelki czystej.
Nie wtryniaj swojego zapitego nosa w nie swoje sprawy, żużlu, pomyślałam, starając się fałszywie uśmiechać z tanią szminką na moich wąskich ustach.
– Jak widać. Dzień jak co dzień. Coś jeszcze? – pytałam, starając się nie pokazywać swoich mrocznych myśli.
– Daj niebieskie – dodał, mając na myśli papierosy.
Wyciągnęłam chudą rękę po paczkę z półki nad głową. Ilekroć sięgałam, za każdym razem przypominałam sobie, jak jestem niska. Wewnątrz aż krzyczałam z wściekłości, gdy musiałam wstać z niewygodnego krzesła obrotowego bez oparcia. Bordowy fartuszek zakrywający moją spraną, czarną koszulkę oraz stare dżinsy napiął się, a z kieszeni na brzuchu wypadł telefon. Z brzękiem walnął na drewniany podest pod taśmą przy kasie. Nim go podniosłam, musiałam zdjąć paczkę papierosów, bo niecierpliwość deliryka stojącego po drugiej stronie lady zaczynała dawać mi się we znaki. Stukał nerwowo kartą, aby zapłacić. Zeskanowałam kod i podałam wraz z butelkami, które zapakował do brudnej, materiałowej torby. Pracownik pobliskiej budowy, operator koparki po pracy w końcu otrzymał upragniony trunek. Na niebieskich, roboczych spodniach na szelkach nosił ślady smaru. Koszulka, pożółkła od potu, którego zapach w klimatyzowanym pomieszczeniu roznosił się, przyprawiając o mdłości, napinała się na jego wielkim, opasłym cielsku. Spalona słońcem twarz, świńskie oczka zatopione jak rodzynki w cieście oraz ten kulfon o kształcie i kolorze batata: obraz prawdziwego robotnika. Pracowitości mu nie brakowało. Nie pił w robocie. W przeciwieństwie do mojego ojca, który z tą samą ekipą cegła po cegle stawiał kolejny blok, zapijając upał ciepłą wódką. Następna awantura z moją posłuszną, kruchą matką wisiała w powietrzu. Na to zapewne trafię, gdy po ósmej wieczorem wrócę ze swojej dwunastogodzinnej zmiany.
– A co u Nicka? – zapytał w końcu.
Aż przeszły mnie dreszcze, gdy w oczekiwaniu na wydruk potwierdzający transakcję zadał to pytanie. Najgorsze, że prawie każdy, kto mnie znał, pytał o to samo. Wzruszyłam jedynie szczupłymi ramionami, odrywając prędko papier, chowając oryginał do kasy, a kopię wraz z paragonem wręczyłam Winstonowi. W kolejce zrobił się szum. Komentowali to klienci, kojarzyli mnie oraz karierowicza Nicka. Wiedziałam, że do końca zmiany jeszcze nieraz usłyszę o nim. Tak się stało już chwilę później. Obsłużyłam sąsiadkę, jakichś przejezdnych, wreszcie podeszło dwóch rosłych osiłków. Jeden z nich to George, drugi Sam. Obydwaj do niedawna niewierzący w sukces Nicka, teraz najlepsi kumple. Pierwszy z nich w czarnej bokserce, spod której widać było wyrzeźbione mięśnie, postawił na taśmie dwie puszki napoju energetycznego. Tatuaże, nieodłączny element statusu, widniały na torsie oraz lewym ramieniu. Wciąż chichotał, mówiąc coś do podobnego do siebie kolegi. Ten był jednak chudszy, wręcz anemicznie wątły, z włosami ostrzyżonymi na zapałkę. Sięgnął po miętówki z półki przy ladzie i rzucił w moją stronę jak psu. Bez słowa przeciągnęłam to, nabijając na kasę, po czym wręczył mi piątkę, z której szybko naliczyłam resztę.
– Co u Nicka? – zagadał Sam, powtarzając pytanie Winstona.
– Praca, dom, praca, dom – burknęłam, nie patrząc w ich stronę.
– Co? Wystawił cię? Duży kontrakt otworzył mu w końcu oczy. – Zaśmiał się George.
– To wszystko?
– Charlie, co się złościsz? Szkoda takiego uroku – mówił, nachylając się nade mną.
Sam parsknął śmiechem, gdy jego kolega, pajacując, pokazywał mięśnie. Napinał je, klepał się po ramieniu, mówiąc: dotknij, to sama natura. Musiałam trzymać fason. Co mi ze złoszczenia się na idiotę, który do niedawna nie wierzył, że Nick rozpocznie wielką, sportową karierę. Mogłam jedynie z pokorą słuchać, jak ci dwaj kretyni coś mamroczą o mojej naiwności.
– Już, skończyliście? To wypad! – wtrącił Franz.
– Ok, ok. Widzimy się na treningu.
Sam pociągnął za ramię Georga. Opuścili market, znikając za rozsuwanymi drzwiami. Franz to ich stary trener jujitsu. Spod jego ręki wyszedł również Nick, który święcił triumfy po podpisaniu kontraktu w największej, światowej federacji sztuk walki. To z tego powodu wszyscy się ze mnie naśmiewali. Od lat wspierałam i dokładałam do jego kariery. Z oszczędności gromadzonych na rozpoczęcie nowego życia, kupowałam mu sprzęt. Gdy podarł rękawice czy zniszczył kolejny ochraniacz na szczękę, dawałam mu kasę i zawsze mówiłam, że odda mi pieniądze, jak będzie go stać. Rok temu uśmiechnęło się do niego szczęście. Jeden ze sponsorów wypatrzył go na amatorskim turnieju na Florydzie. Zaproponował miejsce w klubie, co wiązało się z koniecznością przeprowadzki. Pół roku później odbyła się pierwsza zawodowa walka, przyjechał jedynie na kilka dni, by świętować sukces z dawnymi towarzyszami. Przespał tych kilka nocy u mnie wciąż powtarzając, że po kontrakcie wróci, ożeni się ze mną i skończę z tą biedą. A ja naiwna uwierzyłam.
– Wróci – pocieszał mnie Franz.
– Jasne.
Mój zmęczony ton nie przekonałby nikogo.
Kasując zakupy faceta po czterdziestce, nawet nie udawałam, że wierzę w powrót Nicka. Łysy ze zbyt długą brodą splecioną w dwa warkocze odebrał jakieś połączenie. Mamrotał coś o treningu, ale nagle przeciągle i entuzjastycznie zawołał: „niemożliwe”. Potem odwrócił się plecami, mówiąc, że oddzwoni. Poprawił zieloną bluzę i pocierając łysą głowę poobijaną dłonią, popatrzył na mnie. Opuchnięte od uderzeń uszy to cecha charakterystyczna praktycznie każdego zapalonego sportowca sztuk walki.
Wciąż naliczałam na kasie jego zakupy, które zaczął pakować do przyniesionej ze sobą materiałowej torby. Jeszcze chwilę wcześniej obojętne spojrzenie dużych, jasnych oczu wyrażało teraz totalne zaskoczenie.
– Wyglądasz jakbyś ducha zobaczył – zagadałam.
– Raczej usłyszał. Ile płacę?
– Dwadzieścia osiemdziesiąt.
– Czekaj – mówił, nieporadnie przeszukując kieszenie dresów. Znalazł portfel w bluzie, pospiesznie wyciągnął pieniądze. – Masz, bez reszty, na razie.
On nie wyszedł, raczej wybiegł, zabierając zakupy, zostawiając mi dwadzieścia jeden dolarów na ladzie. Cóż, może jego żona znowu jest w ciąży? W sumie miał już czwórkę dzieci, ale kto to wie. Znaliśmy się od dawna. Kiedyś był moim nauczycielem WF-u, później trenował Nicka w pobliskim klubie. Gdy dorosłam, początkowo głupio było mówić mu na ty, ale z czasem jakoś się przyzwyczaiłam.
Z ulgą zakończyłam tę zmianę. Nim nastąpi kolejna za dwadzieścia cztery godziny, musiałam wrócić do domu, wysłuchać monologu o moim staropanieństwie i dopiero mogłam wziąć kąpiel i pójść spać. Opuszczając market tuż po zmroku w ten ciepły, wrześniowy wieczór, odetchnęłam. Parking o tej porze był prawie pusty. Pojedynczy klienci zaglądali do pordzewiałej hali z logo czerwonego ptaka. Na moje szczęście, to już nie mój problem. Po intensywnym dniu marzyłam jedynie o wannie z ciepłą wodą. Schodząc z wyasfaltowanego parkingu prosto na chodnik prowadzący przez park, ujrzałam grupkę koczujących tam nastolatków. Było ich czterech. Śmiali się, przepychali, popisując zapewne już po wciągnięciu czegoś mocniejszego. Jeden z nich dwie godziny wcześniej kupował w naszym markecie alkohol, więc trzeźwi również nie byli. Grunt to nie zwracać na nich uwagi.
– Charlie! O, Charlie idzie! – zawołał znajomy głos.
Odwróciłam się odruchowo i zobaczyłam chłopaczka w kapturze. Steve, nasz lokalny handlarz trawką, do niedawna sprzedawał ją również mojemu młodszemu rodzeństwu. Palił blanta, a jarzący się koniuszek rozświetlił jego ciemną karnację. Ton, jakim się odezwał, nie zapowiadał nic dobrego. Ktoś go wsypał z handlem, groziło mu więzienie, ale że należał do kapusiów, podał długą listę zaprzyjaźnionych dystrybutorów, przez co odroczono mu wyrok. Niby był czysty, jasne, właśnie widziałam. Obwiniał za to mojego brata, który sam dorabiał w podobny sposób.
– Chodź do nas, pogadajmy. – Zaszedł mi drogę, otaczając ramieniem.
– Nie mam czasu, jestem zmęczona po pracy.
– Zmęczona jesteś, jak mi przykro. A wiesz, chciałem ci zaproponować imprezę, taką wspólną zabawę, ze mną i moimi kumplami.
– Naprawdę nie szukam kłopotów – mówiłam, próbując wyrwać się z uścisku.
– Jaka spięta. – Zaśmiał się. – A ja, kurwa, ich szukałem?! Jak twój pierdolony braciszek sypnął mnie na pałach, że sprzedałem mu działkę?! Straciłem towar i dostałem zawiasy, a moi pracodawcy domagają się zapłaty.
– Nie mam pieniędzy.
– Ale masz inne rzeczy, możesz sprzedać nerkę, odrobić dupą, jak wolisz.
– Zostaw mnie.
Chciałam krzyczeć, ale zacisnął mi dłoń na ustach, uciszając. Na gardle poczułam chłodne ostrze. Jeden z jego kolegów wyrwał mi torebkę, wysypał zawartość na ławkę. W portfelu nie było zbyt wiele, kilka dolarów na drobne wydatki oraz telefon. Moja przepona dostała skurczy, próbując nerwowo zaciągnąć choć trochę tlenu. Jęczałam przez zaciśnięte usta. Nosem wypuszczałam powietrze, zalewając się jednocześnie łzami. Liczyłam, że tylko mnie okradną i odpuszczą.
– Nic, osiem dolców i gówniany telefon – powiedział kolega, pokazując, co ma.
– Mało. Do busa z nią. Jest młoda. Na części się nada.
Szarpnęłam się, a kiedy nieco poluzował chwyt, zaczęłam krzyczeć. Niewiele to dało, bo szybko zacisnął dłoń na moich ustach. Pięścią uderzył mnie w brzuch, odbierając oddech. Kazał zamilknąć, iść posłusznie do zaparkowanego nieopodal białego auta. Nie dałam rady. Panika odbierała mi resztki rozumu. Pragnęłam z całych sił walczyć o wolność. Lepiej było zginąć, zanim zostanę zgwałcona, zmuszona do prostytucji lub żywcem poćwiartowana.
– Zamknij się, suko!
Wkłucie w szyję spowodowało nagły paraliż. Atak paniki, przyspieszony puls pomogły narkotykowi rozpłynąć się po organizmie. Momentalnie zmiękłam, flaczejąc jak pusta dętka. Steve odsłonił moje usta, z których pociekła ślina. Mamrotałam, czując odlot niczym po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu. Odgłos rozsuwania drzwi, upadek na coś chłodnego – zapewne podłogę busa – a po chwili trzask i ciemność. To ona spowodowała, że usnęłam. Może i dobrze. Lepiej nie wiedzieć, nie pamiętać, co ze mną mogli zrobić. Taka trauma prowadziła do samobójczych myśli.