Nic piękniejszego od miłości - ebook
Nic piękniejszego od miłości - ebook
Orest wiedzie proste życie. Mieszka w przyczepie kempingowej i bierze zlecenia jako kierowca w miejscowej żwirowni. Ale to człowiek, który próbuje zostawić za sobą pewną mroczną historię z przeszłości.
Nastoletnia Lena marzy o tym, by wyrwać się z rodziny, w której doświadcza wiele złego. Wyczekuje chwili, gdy zabierze młodszego brata i będzie mogła stworzyć mu normalny dom.
Emilia z pozoru ma wszystko: męża z dobrze prosperującą firmą, syna, stałą pracę i piękny dom. Jest jednak bardzo samotna.
Losy tej trójki łączą się niespodziewanie, a bohaterowie szybko stają się dla siebie ważni. Wypełniają nawzajem pustkę, którą każdy z nich nosi w sercu. Oferują sobie troskę, wsparcie, przyjaźń, a także …miłość. Czy uda im się przegonić demony przeszłości, by znaleźć upragnione szczęście?
Agata Przybyłek w pełnej refleksji historii o wyboistych drogach, którymi podążamy. I o tym, jak bardzo drugi człowiek jest nam potrzebny do szczęścia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67727-09-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Orest Borowski popijał piwo, siedząc na krześle przed swoim domkiem holenderskim, i myślał o tym, że ostatnio chyba przesadzał z alkoholem. Jako były policjant niejednokrotnie widział już takich facetów, jakim on sam się stał, i nachodziły go refleksje, że to nie wróży nic dobrego. Człowiek w alkoholu szukał ucieczki od problemów, sięgał po piwo, a potem kolejne i kolejne, aż nie wiedzieć kiedy to alkohol stawał się jego głównym problemem. Orest aż za dobrze znał statystyki mówiące o tym, że z roku na rok Polacy piją coraz więcej i bardzo często popadają w uzależnienie.
Niedługo z tym skończę – stwierdził, wypijając kolejny łyk. Zapatrzył się na swoją działkę, którą kupił trzy lata temu, by uciec przed przeszłością. Znajdowała się na odludziu, wśród łąk. Była całkowicie płaska i niezadrzewiona, choć Orest myślał o tym, by nasadzić trochę roślin wzdłuż ogrodzenia, ponieważ denerwowali go spacerujący drogą smarkacze albo starsze panie z kijkami posyłające w jego stronę zaciekawione spojrzenia. Ale odkąd kupił kawałek tej ziemi, skupiał się jedynie na pielęgnacji trawnika. Nie był typem działkowicza i nie miał duszy ogrodnika, lecz gdy nabył kosiarkę i pierwszy raz przeszedł się z nią wokół domku, połknął bakcyla. Od tamtej pory regularnie przycinał trawę, popijając przy tym piwo, a potem odpoczywał i delektował się ciszą mąconą jedynie przez miłe trele ptaków.
I to chyba z powodu tej ciszy oraz spokoju Orest tak lubił tu mieszkać. Nikt niczym nie zawracał mu głowy. Działka znajdowała się niemal na końcu świata, z dala od skupisk ludzi, a zwłaszcza dużego miasta. Do najbliższej miejscowości było stąd półtora kilometra. Orest jeszcze nigdy nie usłyszał tutaj odgłosów kłótni sąsiadów albo trzaskania drzwi, co notorycznie się zdarzało, kiedy żył w Łodzi. Otaczały go głównie nieużytki. Droga, przy której mieszkał, nie była zbyt uczęszczana – korzystały z niej głównie latem osoby zmierzające nad rzekę. Płaskie ukształtowanie terenu na Mazowszu sprawiało, że w oddali z jednej ze stron Orest widział brzozowy zagajnik, a z drugiej przepływającą kawałek stąd rzekę. Żadnych domów sąsiadów, żadnych zabudowań gospodarczych, żadnych fabryk czy magazynów. Jego spokój mąciły tylko czasami rozgadane grupki nastolatków albo wycieczki rodzinne, które zmierzały tą drogą nad rzekę, ale to na szczęście zdarzało się jedynie późną wiosną i latem. Przez większość roku Orest miał tutaj ciszę i spokój – czyli to, czego pragnął najbardziej, uciekając z miasta.
Mężczyzna miał trzydzieści sześć lat, brązowe włosy i oczy w kolorze ciemnego nieba. Na jego czole i w kącikach oczu pojawiły się już zmarszczki, brodę i policzki ocieniał mu delikatny zarost, a świeżości dodawała opalenizna nabyta podczas ostatniego koszenia trawy i walki z zapchanym odpływem do szamba. Orest był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną, choć ostatnio trochę się zaniedbał. Jego sylwetka przyciągała liczne kobiece spojrzenia i do tej pory były gliniarz uchodził za przystojnego mężczyznę, zwłaszcza w oczach ekspedientki z supermarketu w pobliskim miasteczku, w którym raz w tygodniu robił większe zakupy. Kasjerka nie kryła się z tym, że go podrywa, i nie odstraszały jej wielopaki piw, które przystojny klient regularnie wyjmował z wózka na taśmę.
Orest opróżnił puszkę, a potem zgniótł ją w ręku i poszedł do domku po kolejną. Pokryta linoleum podłoga przy wejściu ugięła się nieco, gdy stanął na niej, ale domek był solidny i Borowski wiedział, że jeszcze sporo wytrzyma. Gdy kupował go od starszego małżeństwa, które traktowało go jako domek letniskowy na działce, jeszcze niemal pachniał nowością i wszystko wskazywało na to, że nie był zbyt eksploatowany. Podczas oględzin Orest nie dostrzegł na tapicerowanych meblach przetarć, ściany i sufity były czyściutkie, instalacje działały bez zarzutu. Odkąd kupił domek i z pomocą specjalnej firmy ulokował go na stałe na działce, wymienił tylko toaletę oraz materac w sypialni. Resztę dokładnie wymył, a tapicerki poprał i skrupulatnie wysuszył.
Domek nie był duży, ale Orestowi całkowicie wystarczał. Z zewnątrz wchodziło się od razu do saloniku z narożną kanapą, telewizorem i drewnianymi szafkami, a dalej do niewielkiej kuchni, łazienki z prysznicem i wąskiej sypialni z szafą. Nic wielkiego, lecz dla jednej osoby całkowicie wystarczało, zresztą Orest nie był w tej kwestii wymagający. Gdy kupował ten domek, wiedział, na co się pisze. Tylko dwukrotnie na niego narzekał – gdy niedawno zapchała mu się kanalizacja, a wcześniej podczas zimy, gdy zepsuł mu się piecyk gazowy. Na szczęście obie te usterki udało mu się szybko naprawić. Lubił w nim mieszkać. Co roku wiosną poświęcał kilka dni na to, by dokładnie go wymyć, dbał, by do środka nie dostawały się myszy czy mrówki. Pod koniec tegorocznego lata zamierzał odświeżyć elewację.
Odkąd trzy lata temu zwolniono go z pracy, Orest brał tylko dorywcze zlecenia. Najczęściej woził żwir po okolicy, nawet nie podpisując żadnych umów z właścicielem lokalnej żwirowni. Jemu to pasowało. Nie myślał o odkładaniu na emeryturę, bo sądził, że może nie dożyje późnej starości. No i lubił tę pracę. Nie była absorbująca: poświęcał na nią jakieś piętnaście godzin w tygodniu i przez resztę czasu nikt nie zawracał mu głowy.
Wziął z lodówki kolejną puszkę piwa i wrócił na metalowe krzesło przed domkiem. Pierwszego lata tutaj kupił w sklepie z używanymi meblami dwuosobowy zestaw: dwa metalowe siedziska i okrągły stolik. Od tamtej pory uwielbiał tu przesiadywać i chował się do środka jedynie wtedy, gdy okoliczni mieszkańcy robili sobie wycieczki nad rzekę. Na szczęście pobliskie kąpielisko nie było zbyt popularne wśród ludzi z dalszej okolicy i Orest zazwyczaj miał tutaj ciszę, której tak pragnął. Gdy miał wolne, spał do południa, jadł na zewnątrz i robił to, na co właśnie naszła go ochota. Kosił trawę wieczorem, jadł nieprzyzwoite ilości grillowanych kiełbasek, a w chłodne noce oglądał telewizję, leżąc na kanapie. Zdarzało się, że budził się na niej rano w ubraniach i butach. Nikt się o nic nie czepiał, nikt nie suszył mu głowy, jak to miała w zwyczaju jego była żona, którą zostawił wraz z dawnym życiem. Orest był sobie sam sterem, żeglarzem i okrętem. I choć pewnie wielu ludzi nie potrafiłoby na dłuższą metę żyć w takich warunkach i tak samotnie jak on, jemu to odpowiadało. Po tym, co wydarzyło się trzy lata temu, naprawdę nie miał zbyt wygórowanych wymagań.
Otworzywszy z sykiem puszkę, usiadł ponownie na krześle i skrzyżowawszy wyciągnięte nogi, zapatrzył się na drogę za ogrodzeniem. Działkę otaczała siatka z na tyle dużymi oczkami, że Orest bez trudu widział wszystko, co działo się na jezdni. Przez kilka minut rozkoszował się słońcem na bezchmurnym niebie. Wtem dostrzegł idącego od strony wioski chłopaka, który zataczał się, śpiewał coś i wymachiwał butelką z piwem. Borowski wytężył wzrok. Nie potępiał takiego zachowania wśród starszych nastolatków – nie był jeszcze tak stary, żeby zapomnieć, jak to było w młodości – ale ten chłopak wyglądał jeszcze na dziecko, być może nie miał nawet dziesięciu lat. Orest patrzył na niego przez chwilę, nie wiedząc, czy zareagować, ale wtedy dzieciak zrobił coś niespodzianego: trzepnął butelką o asfalt i odłamki szkła rozpierzchły się po jezdni. Tego już było dla Oresta za wiele.
– Hej! – krzyknął, zrywając się z krzesła.
Chłopak popatrzył na niego wielkimi oczami, jakby nie spodziewał się, że ktoś w ogóle widzi, co robi, a potem wziął nogi za pas i zwiał.
Orest podszedł do bramy. Niektóre odłamki szkła były tak duże, że gdyby ktoś teraz tędy przejechał, to jak nic zniszczyłby sobie oponę.
A to smarkacz! – pomyślał, po czym wrócił do domku po szczotkę. Zmiótł odłamki szkła na pobocze, a większe zabrał do kosza, by nie nadziały się na nie dzieciaki albo zwierzęta. Potem umył ręce i już miał wrócić na miejsce, gdy nagle rozdzwonił się jego telefon. Orest wytarł pospiesznie dłonie w krótkie spodenki i wyjął smartfona z kieszeni. Rzadko ktoś do niego dzwonił, nikt go nie odwiedzał. Odkąd zamieszkał na tym odludziu, nie miał przyjaciół i poza szefem żwirowni oraz ekspedientką w supermarkecie nie wdawał się w dłuższe rozmowy. Któż więc zakłócał mu spokój?
Skrzywił się, widząc na wyświetlaczu numer telefonu byłej żony. Nie dzwonili do siebie z Renatą często i Orest od razu był przekonany, że to nie będzie zbyt miła rozmowa. Była żona przypominała sobie o nim w ostatnich latach tylko wtedy, gdy potrzebowała pieniędzy, choć regularnie płacił zasądzone przez sąd pieniądze na utrzymanie ich nastoletniej córki, Martyny.
Mimo wszystko odebrał.
– Słucham – rzucił, wracając na krzesło i sięgając po puszkę.
– Cześć – odrzekła Renata. – Możesz rozmawiać?
Orest upił łyk trunku i zapatrzył się na drogę.
– W jakiej sprawie do mnie dzwonisz? – mruknął.
– Nasza córka uciekła z domu – oznajmiła bez wstępów była żona. – Nie ma jej u ciebie?
Mężczyzna nie przejął się tym, co usłyszał. Martyna nie pierwszy raz wycięła matce numer z tymczasowym zniknięciem.
– Nie, nie ma jej tutaj – odparł spokojnie.
– W takim razie będę szukać dalej. Daj mi znać, gdyby Martyna skontaktowała się z tobą albo przyjechała.
Orest upił kolejny łyk piwa.
– Jasne.
– Dzięki. To cześć.
Mężczyzna odłożył telefon na stolik i wystawiwszy twarz ku słońcu, przymknął powieki. Myślał o Renacie oraz Martynie. Kilka minut później ktoś znowu zakłócił jego spokój. Orest otworzył oczy i znowu spojrzał na drogę. Dostrzegł idącą asfaltem znaną z widzenia dziewczynę i jej chłopaka. Kłócili się, a wiatr niósł ich głosy po okolicy.
Właśnie dlatego jestem rozwodnikiem – pomyślał, słuchając ich kłótni.
Prawda jednak była nieco inna: nie z powodu awantur z żoną się rozwiódł. Borowski porzucił dawne życie dlatego, że dokonał w przeszłości czegoś niedopuszczalnego.ROZDZIAŁ 2
Lena Kowalska szła drogą, próbując zwalczyć mordercze myśli wobec swojego chłopaka, choć było to trudne. Ubrana była w swoją ulubioną czarną spódnicę do kostek oraz w granatową koszulkę z długim rękawem. Jej rozpuszczone brązowe włosy falowały na wietrze, a bladą, wręcz białą cerę oświetlały promienie słońca. Lena zmierzała ku rzece i rozmyślała nad tym, że choć kocha Marcela, to czasem nikt nie wkurza jej tak bardzo jak on. A poszło im o to, że dziewczyna rzekomo postanowiła popsuć plany na przyszłość tym, że kolejny dzień nie zjawiła się w szkole.
– Twoja kuratorka się wścieknie! – denerwował się Marcel. – Zresztą dyrektorka też. Nie pamiętasz już, co ci mówiła o nieobecnościach? Nie dopuści cię do matury! I wiesz, co wtedy będzie?
Lena nie odpowiedziała.
– Nici z naszych planów! – oznajmił głośno chłopak. – Nici z naszego wyjazdu stąd i wspólnej, świetlanej przyszłości. Utkniesz tutaj na zawsze i staniesz się dokładnie taka, jaka nie chcesz być. Taka jak…
– Nie kończ – odezwała się wreszcie Lena.
Wiedziała, że Marcel zrani ją tymi słowami do głębi. Domyślała się, co chłopak chce powiedzieć: że jeśli ona tutaj zostanie, to skończy jak jej rodzice. Już sama myśl o tym była dla niej niezwykle bolesna.
Rodzina Leny nigdy nie należała do uśmiechniętych, kochających się, serdecznych familii, które patrzyły z kolorowych obrazków i reklam. Jej ojciec pił i potrafił w trzy dni przepuścić całą rentę pod sklepem z kumplami, a matka uwielbiała palić marihuanę, którą przywozili jej czasem klienci. Napaleni klienci. Matka Leny od lat świadczyła seksualne usługi mężczyznom z sąsiednich wiosek oraz miasteczka – i to za przyzwoleniem ojca, z którym dzieliła się zyskiem. Lena chyba niczego nie wstydziła się bardziej niż rodziny, z której pochodziła. I niejeden raz wściekła słała z tego powodu pretensje ku niebu, które skazało ją na takich rodziców. Zresztą nie tylko ją, ale nie chciała teraz rozmyślać o braciach. Musiała skupić całą swoją uwagę na tym, żeby jakoś udobruchać Marcela. I to w taki sposób, by nie wyjawić mu prawdy, a mianowicie tego, że nie poszła do szkoły, bo ojciec znowu zamknął ją na całą noc w piwnicy i zapomniał wypuścić przed ósmą. A wściekł się o to, że rzekomo zostawiła wieczorem brudne naczynia w zlewie, choć nie ona to zrobiła, lecz jej matka.
Marcel był dobrym chłopakiem. Poznali się w szkole średniej i szybko znaleźli wspólny język, ale bezsprzecznie pochodzili z dwóch różnych światów. Przede wszystkim różniło ich to, że Marcel miał cudowną, kochającą rodzinę. Jego mama była bibliotekarką w pobliskim miasteczku i przemiłą, niezwykle czułą kobietą. Marcel opowiadał Lenie, jak mama przynosiła mu rano przed szkołą śniadanie do łóżka, skakała nad nim, kiedy był chory. Lena tymczasem, gdy źle się czuła, sama musiała się o siebie martwić, a przy tym nie raz, nie dwa prosiła sąsiadkę o leki. Ojciec potrafił przepić w kilka dni całe ich pieniądze na życie przez kolejny miesiąc i jako dziecko Lena często chodziła głodna – ale tak naprawdę głodna. Momentami kręciło jej się w głowie i była bliska zasłabnięcia. Zastanawiała się w takich sytuacjach, czy nie lepiej byłoby umrzeć.
Ojciec Marcela był inżynierem w pobliskiej firmie zajmującej się produkcją jakichś metalowych prętów i rurek. Lena nie wiedziała, czym on się dokładnie zajmuje, ale bez wątpienia był mądrym i wykształconym mężczyzną. W dodatku bardzo dbał o swoją rodzinę. Lena kiedyś widziała, jak przywiózł żonie kwiaty po pracy, i to podobno bez okazji. Raz w miesiącu zabierał ją do kina albo teatru, nie wydzielał jej pieniędzy. Dziewczyna wiedziała, że to ten typ, który zrobiłby wszystko dla bliskich.
Zresztą Marcel też taki był. To, jak o nią dbał, przerastało czasami jej najśmielsze oczekiwania. Gdy czuła się samotna, tulił ją tak, jakby świat poza nią nie istniał. Gdy płakała, rzucał wszystko i zabierał ją z domu, żeby mogła odetchnąć. Kiedy miała doła, rozśmieszał ją tak, że potem aż bolały ją żuchwa i brzuch. No i bronił ją zawsze i wszędzie, gdy rówieśnicy wytykali ją palcami albo wyśmiewali jej pochodzenie czy strój. Czasami nawet myślała, że nie zasługuje na takiego cudownego chłopaka jak on. Że Marcel jest taki dobry i porządny, podczas gdy ona… Ona jest nikim.
Gdy szła do szkoły średniej, nie sądziła, że pozna tam takiego chłopaka. Szczerze mówiąc, po tym, jak napatrzyła się w domu na ojca i jego kumpli, sądziła, że tacy faceci jak Marcel są już wymarłym gatunkiem. Jej celem było raczej skupić się na nauce i jakoś przetrwać te lata, by potem wyfrunąć z domu i nigdy już do niego nie wrócić. Innych marzeń wtedy nie miała. W każdej wolnej chwili wizualizowała sobie to, jak wsiada do autobusu z walizką i jedzie jak najdalej stąd, żeby zacząć nowe życie.
Ale wówczas pojawił się on. Uroczy, wysoki blondyn o oczach w kolorze wiosennej trawy, który niespodziewanie zwrócił na nią uwagę. Zagadał do niej, gdy czekali na korytarzu na lekcję – i tak się to wszystko zaczęło. Lena do tej pory nie umiała powiedzieć, co on w niej takiego zobaczył. Była przeciętną dziewczyną, do tego wycofaną i ubraną znacznie gorzej niż rówieśniczki – zazwyczaj w niemodne ciuchy, na czarno.
On mimo to ją pokochał. Otoczył opieką. Podniósł na duchu. I chyba nikt tak jak Marcel Malinowski nie potrafił sprawić, że czuła się wreszcie wartościową dziewczyną, chcianą i kochaną kobietą.
Nagle z zamyślenia wyrwał ją jego głos.
– Nie słuchasz mnie…
Lena spojrzała na niego ze skruchą. Nawet nie zauważyła, że znowu uciekła myślami z dala od rzeczywistości.
– Wybacz – powiedziała z pokorą. – Po prostu jestem już zmęczona tą kłótnią.
– Ja się nie kłócę.
– Nie? No to co robisz?
– Martwię się o ciebie – odparł spokojniej. – Złoszczę się na ciebie, bo mi na tobie zależy.
Lena westchnęła.
– Wiem… I uwierz mi, nie chciałam opuszczać dziś szkoły. Po prostu… Jakoś tak wyszło.
– Ciekawe, co powie na to Orłowska.
Lena wyobraziła sobie niezadowoloną twarz wychowawczyni, którą niestety już nie raz miała nieprzyjemność oglądać.
– Jakoś ją udobrucham.
– Mówiąc jej, że chciałaś przyjść do szkoły, ale jakoś tak wyszło, że nie dotarłaś? Sorry, ale wydaje mi się, że tym razem tak łatwo nie pójdzie.
Lena naciągnęła na dłonie rękawy bluzki i ścisnęła lekko materiał.
– To wszystko przez ojca – wyznała wreszcie prawdę. – Wpadł w szał i zamknął mnie w piwnicy. Matka wypuściła mnie dopiero koło dwunastej, gdy wyszedł, dlatego nie przyszłam do szkoły.
Marcel przystanął zaskoczony.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś mi wcześniej?
Lena wzruszyła ramionami.
– A co to zmienia?
– Wiele.
– Na przykład?
– Od pół godziny robię ci wykład o tym, że jesteś nieodpowiedzialna, a ty nie raczysz wspomnieć, że ta nieobecność to wcale nie twoja wina.
– Po prostu nie chciałam cię martwić.
Teraz to Marcel głęboko odetchnął.
– Mogłaś chociaż zadzwonić. Przyjechałbym po ciebie.
– Ta awantura wybuchła tak szybko… Nie wzięłam telefonu.
Chłopak wyciągnął do niej ręce.
– Chodź tu… – powiedział z uczuciem.
Lena nie wahała się długo i z radością schowała się w jego ramionach. Tak bardzo się dzisiaj w nocy bałam! – pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos.
Stali przez chwilę w milczeniu, a ich ciała owiewał delikatny, wiosenny wiatr. W końcu Lena odsunęła się i wygładziła włosy oraz ubranie.
– Chodźmy już – powiedziała. – Ostatnie, czego chcę, to spóźnić się jeszcze dzisiaj do pracy.
– No dobrze. A co do szkoły… Może gdy powiesz dyrektorce i Orłowskiej prawdę, to wybaczą ci tę nieobecność.
– Jeszcze się zastanowię nad tym, co im powiedzieć.
– Żartujesz sobie? Jak zaczniesz kręcić, to znowu wyjdzie z tego afera.
– Może nie będzie tak źle.
Marcel westchnął.
– Dlaczego po prostu nie chcesz im powiedzieć, co się naprawdę zdarzyło?
– Z tego samego powodu, dla którego pilnujesz mnie, żebym nie opuszczała szkoły. Nie potrzeba mi więcej problemów przed maturą. Ja naprawdę chcę tylko dotrwać do egzaminów, a potem spakować się i zniknąć stąd. Wolałabym, żeby po drodze nie wydarzyło się już nic złego.
Marcel wziął ją za rękę.
– Jesteś najdzielniejszą dziewczyną, jaką znam. Wiesz o tym?
Lena uśmiechnęła się lekko.
– Chyba już coś kiedyś o tym wspominałeś.
– Gdybym mógł, to naprawdę zatłukłbym twojego ojca.
– To też już słyszałam, ale moja prośba, byś tego nie robił, nadal jest aktualna. Nie chcę, żeby mój chłopak trafił za kratki.
– Mógłbym to zrobić dyskretnie.
Lena nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Marcel nawet muchy by nie skrzywdził i takie słowa w jego ustach zabrzmiały co najmniej zabawnie.
– Przykro mi, Marcelku, ale już wielu przejechało się na potwierdzaniu tezy, że zbrodnia doskonała istnieje.
– Jestem pewny, że mnie by się to udało.
Lena przytuliła się do niego, gdy wchodzili w brzozowy zagajnik.
– Doceniam twoje chęci, ale naprawdę nie trzeba. Wolę, żebyśmy za kilka miesięcy wyjechali stąd razem, zamiast umawiać widzenia w więzieniu.
– Przykro mi, że mnie nie doceniasz – powiedział Marcel z uśmiechem.
Lena pocałowała go w usta.
– Jesteś najwspanialszym facetem na świecie. Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobiła.ROZDZIAŁ 3
Emilia Pieczkowska, trzydziestopięcioletnia żona właściciela żwirowni, poprawiła makijaż przed lustrem w korytarzu, a potem złapała leżącą na szafce torebkę.
– Wychodzę! – zawołała w stronę schodów na piętro. – Nie wiem, o której wrócę.
Odpowiedziała jej cisza. Emilia przez moment rozważała, czy pójść na górę i powtórzyć to swojemu nastoletniemu synowi, tym razem prosto do ucha, ale w końcu uznała, że siedemnastoletni Łukasz jakoś sobie bez niej poradzi. Jak znała życie, siedział teraz przed komputerem ze słuchawkami na uszach i rozgrywał wirtualny mecz z kolegami. Pewnie gdyby weszła w takiej chwili do jego pokoju, dostałaby od syna do wiwatu, mimo iż był raczej grzecznym dzieckiem.
Po raz ostatni skontrolowała przed lustrem swój wygląd. Jej pociągłą twarz zdobił elegancki makijaż, a brązowe włosy za ramiona miała dziś spięte z tyłu w kok. Ubrana była w jasnoróżowe cygaretki, białą koszulę i beżowe buty na słupku. Zadowolona z tego, co widziała w odbiciu, wzięła kluczyki do auta i na wszelki wypadek zamknęła porządnie drzwi do domu. Znała Łukasza aż za dobrze i wiedziała, że pochłonięty grą komputerową nie usłyszałby nawet bombardowania, a tym bardziej przyjścia gościa albo złodzieja. A Emilia nie po to wyposażyła dom w drogie i ładne rzeczy, by jacyś ludzie je teraz rozkradli.
Umówiła się dzisiaj na spotkanie nad rzeką z dawno niewidzianą koleżanką. Ładna pogoda sprzyjała aktywnościom na świeżym powietrzu, zwłaszcza na terenie utworzonego kilka lat temu kąpieliska. Dzięki staraniom lokalnych władz usypano nad rzeką plaże, ustawiono kilka altanek, stworzono miejsca do grillowania i pomost, na którym miło było posiedzieć w takie dni jak ten. Emilia była tam kilka razy z Edytą na lodach czy gofrach. A ponieważ ceniła sobie punktualność, nie chciała się spóźnić.
Pieczkowscy mieszkali w nowym i gustownie wykończonym domu kawałek za wsią, z widokiem na znajdującą się kilkaset metrów dalej żwirownię. Pomarańczowy dach ich domu lśnił w słońcu, a dzięki licznym dużym oknom pomieszczenia były słoneczne i jasne. Dom otaczał duży, zadbany ogród. Emilia wynajęła projektanta, który zaprojektował tę przestrzeń w przyjemny dla oka i funkcjonalny sposób. Wzdłuż podjazdu, między bukszpanami, wiosną kwitły rzędy tulipanów, narcyzów i szafirków, a latem, pod oknami domu, róże oraz hortensje. Znalazło się też miejsce na taras ze strefą relaksu, schowaną wśród drzew saunę oraz małe oczko wodne, nad którymi rosły karłowate wierzby, trawy pampasowe i pięknie kwitnąca wiosną magnolia. Idąc do samochodu, Emilia za każdym niemal razem zachwycała się mnogością roślin, które znalazły się na tej działce. Od czasu nasadzenia ich przez profesjonalnych ogrodników dbała o nie osobiście i cieszyła się z każdego kwiatka oraz listka. Roślinność stała się jej pasją i wcale się z tym nie kryła. Niestety, jej mąż i syn tego nie rozumieli i żartowali sobie z niej, gdy ubrana w różowe kalosze i kolorowe rękawiczki przeznaczone do prac w ogrodzie szła pielić kwiaty.
Ale oni w ogóle żyją w innym świecie – pomyślała Emilia, wsiadając do dużego, czarnego SUV-a, który kupił jej niedawno mąż. Czasami czuła się tutaj potwornie samotna, nie pomagała świadomość posiadania pięknego domu i ogrodu.
Założyła okulary przeciwsłoneczne, by nie musieć mrużyć oczu przed słońcem, a potem wycofała samochód. Dom znajdował się przy bocznej drodze wiodącej do lasu, ale nad rzekę jechało się w przeciwnym kierunku. Emilia musiała przejechać przez wioskę, więc zwolniła w terenie zabudowanym, a potem znowu przyspieszyła na bocznej drodze wśród pół i łąk. Minęła przyczepę czy raczej domek holenderski faceta, który pracował dorywczo u jej męża, a potem skręciła w lewo i po kilku minutach wjeżdżała już na parking nieopodal kąpieliska. Fala upałów jeszcze nie nadeszła, więc nie było tu dzisiaj tłoku. Emilia zaparkowała samochód przy niewielkiej skarpie, wysiadła i poszła poszukać Edyty. Stopy lekko ślizgały jej się na trawie, gdy schodziła ze skarpy. Żeby nie upaść, patrzyła pod nogi, choć rozpościerał się przed nią jeden z ładniejszych krajobrazów w okolicy. Na wzniesieniu był idealny punkt widokowy, z którego wiele osób obserwowało panoramę jeziora. Tafla wody skrzyła się w słońcu, głęboka zieleń otaczającego wodę lasu kontrastowała z błękitem bezchmurnego nieba. Po złocistym, nagrzanym piasku biegała grupka dzieciaków, a ich matki siedziały na piknikowych kocach albo w cieniu ustawionych przy plaży altanek. Na lewo mieściła się budka z lodami i goframi, a tuż za nią budynek z wypożyczalnią kajaków, rowerów wodnych i łódek. W sezonie okolica tętniła życiem.
Niedługo będzie tu gwar i mnóstwo ludzi – pomyślała Emilia. W zeszłym roku ściągnęli tu nawet faceta z maszynką do kręcenia waty cukrowej i małżeństwo sprzedające balony z helem i inne artykuły dla dzieci.
Zaczęła wypatrywać Edyty. Nie umówiły się w konkretnym miejscu, ale na szczęście szybko dostrzegła ją siedzącą na ławce nieopodal budki z lodami. Krótkie włosy koleżanki rozwiewał wiatr, na nosie Edyta miała duże okulary przeciwsłoneczne. Szczupła i ubrana w sukienkę w kwiaty z daleka wyglądała bardziej jak nastolatka niż stateczna kobieta po trzydziestce. Emilia zamachała do niej i przyspieszyła kroku, uważając na dzieci, które biegały po plaży.
Ach, jak fajnie wyrwać się z domu – uznała, rozkoszując się piękną pogodą i ciesząc perspektywą spotkania z koleżanką. Wreszcie będzie mogła porozmawiać z kimś, kto ją rozumie.
Znały się z Edytą od lat. Może nie była to wielka, wieloletnia przyjaźń od szkolnej ławki, ale coś tam już razem przeżyły. Poznały się, kiedy Emilia kilka lat temu podjęła pracę jako kurator rodzinny. Łukasz był już wtedy na tyle duży, że nie potrzebował popołudniami stałej opieki i kobieta zaczęła się nudzić. Pracowała jako terapeutka zajęciowa w fundacji w pobliskim miasteczku, ale w niepełnym wymiarze godzin, i dysponowała naprawdę sporą ilością wolnego czasu. Koleżanka z pracy opowiedziała jej o wolnym wakacie na stanowisku kuratora rodzinnego. Emilia nie zastanawiała się długo. Mąż tej znajomej kierował zespołem kuratorów przy sądzie rejonowym i jeszcze tego samego dnia Pieczkowska uzyskała od niego wszelkie potrzebne informacje w związku z tą pracą. Dwa miesiące później została kuratorką, choć nie do końca podobało się to Jerzemu, jej mężowi.
– Mamie znudziły się kwiatki, więc postanowiła pielęgnować rodziny w okolicy – kpił do Łukasza.
Jednakże Emilia była pewna swojej decyzji. Z zapałem przeglądała teczki rodzin, które dostała pod skrzydła. Szef zespołu kuratorów chwalił jej skrupulatność i zaangażowanie.
– Dobrze się sprawdzasz. Pasuje do ciebie ta praca – powiedział któregoś razu i Emilia do tej pory traktowała te słowa jako najcenniejszy komplement.
To właśnie w tamtym momencie życia poznała Edytę. Spotkały się po raz pierwszy podczas jakiegoś zebrania, zaczęły gawędzić na korytarzu w trakcie przerwy i szybko odkryły, że mówią podobnym językiem. Obie były mamami dorastających dzieci, obie traktowały tę pracę dorywczo. Cechowało je podobne spojrzenie na świat. Od pewnego czasu raz na kilka tygodni umawiały się gdzieś na kawę, by pogawędzić o pracy i życiu osobistym. Emilia zawsze bardzo cieszyła się na te spotkania, bo nie miała tu innej przyjaciółki.
Podeszła teraz do Edyty i przywitała ją serdecznym uściskiem.
– Cześć! Jak miło cię widzieć!
– Ciebie też, Emilko! – Edyta również przytuliła ją mocno. – Schudłaś czy mi się wydaje?
Pieczkowska odsunęła się od niej i odgarnęła włosy za ucho.
– Tylko kilogram, więc nie ma o czym mówić.
– Daj spokój, dla kogoś, kto się odchudza, każdy miligram jest ważny! Ale ty chyba tego nie robisz, co? Jesteś taka szczuplutka!
Emilia odruchowo przesunęła dłońmi po biodrach. Choć był taki etap w jej życiu, niedługo po porodzie, gdy miała kilka nadprogramowych kilogramów, bo zajadała stresy, to nigdy nie miała nadwagi. Wręcz przeciwnie – należała do kobiet, które nie byłyby złe, gdyby trochę przytyły. Miała talię szczupłą jak osa i zawsze w sklepach kupowała ubrania w najmniejszych rozmiarach.
– Nie, nie odchudzam się – uspokoiła przyjaciółkę.
– To dobrze, bo chciałam namówić cię na gofra – odparła Edyta, wskazując budkę ze słodkościami. – Specjalnie nie zjadłam przed wyjściem z domu za dużo, żeby zmieścić deser.
– A wiesz, że ja też od rana myślę o gofrach? – zaśmiała się Emilia.
– No to idealnie się składa – odrzekła Edyta i sięgnęła do torebki po portfel. – Z czym bierzesz? Ja z bitą śmietaną i truskawkami.
– Widzę, że już wszystko sobie dokładnie zaplanowałaś.
– A jakże! Gdy tu na ciebie czekałam i wdychałam te nieziemskie zapachy, myślałam tylko o jedzeniu.
Emilia pokręciła głową, wyraźnie rozbawiona jej słowami, a potem podeszła bliżej budki i spojrzała na menu.
– Ja wezmę z cukrem pudrem i jagodami – zdecydowała się. – I białą kawę do tego.
– O tak, ja też nie pogardzę odrobiną kawy – podchwyciła koleżanka.
Podeszły do ekspedientki, żeby zamówić kawy i słodkości. Za ladą stała ubrana na czarno dziewczyna, którą Emilia kojarzyła z miejscowości. Niestety, jej rodzina nie cieszyła się zbyt dobrą opinią wśród okolicznych mieszkańców. O ile Emilia dobrze pamiętała, rodzice młodej zmagali się z problemem alkoholowym. W podstawówce Lena, bo tak miała chyba na imię, chodziła do klasy z Łukaszem i Emilia kojarzyła, że na żadnym z zebrań dla rodziców nie pojawił się ani ojciec, ani matka dziewczynki. Nie mogła wtedy pojąć, jak można tak nie dbać o dziecko. Ale potem, gdy zaczęła pracować jako kuratorka, tyle widziała dysfunkcyjnych rodzin, że wcale już jej to nie dziwiło, chociaż miała miękkie serce i była niezwykle wrażliwa na ludzką krzywdę.
Zamówiły z Edytą gofry i kawę, a gdy dziewczyna podała im zamówienie, poszły usiąść na pomoście. Już z daleka widziały, że nie biegają po nim żadne dzieciaki, więc rozsiadły się na deskach i spuściwszy nogi, zaczęły delektować się goframi.
– Mmm… Mój jest obłędny! – stwierdziła Edyta z pełnymi ustami.
Emilia przytaknęła jej, ocierając puder z kącika ust.
– O tak. Słodka rozpusta.
– Raz na jakiś czas można – rozgrzeszyła je szybko Edyta.
– Kochana, nie mówię, że nie. Choć są tak dobre, że człowiek musi się naprawdę mocno pilnować, żeby się od nich nie uzależnić.
– Co racja, to racja – zgodziła się z nią Edyta. – Ale opowiadaj lepiej, co tam słychać u ciebie. Tak dawno się nie widziałyśmy!
Emilia ugryzła kolejny kęs gofra, a potem napiła się kawy.
– No wiesz, zbliża się koniec roku, więc Łukasz ma masę sprawdzianów i muszę go gonić do nauki. Chociaż zaraz będzie miał osiemnaście lat na karku, to w tej kwestii nadal nie dorósł i najchętniej grałby tylko na komputerze.
– Pocieszę się, że nie on jeden. Mój Maciek też bez przerwy gada z kolegami i rozgrywa z nimi jakieś wirtualne meczyki.
– Okropne to jest, co nie? A kiedyś chłopcy chodzili na boisko pokopać piłkę nożną.
– Wielogodzinne przesiadywanie przed ekranami to chyba już domena naszych czasów… – westchnęła Edyta.
– A poza tym to wszystko u mnie po staremu. Jerzy jak zawsze dużo pracuje i bez przerwy przesiaduje w żwirowni, a teściowa przywiozła mi niedawno kolejne zrobione na szydełku serwetki, żebym przeznaczyła je na licytacje dla jednego ze swoich podopiecznych w placówce.
– Znowu utworzyliście jakąś zbiórkę?
– Tak, na rehabilitację dla dziewczyny ze stwardnieniem rozsianym.
– Trzymam kciuki, żeby szybko i z sukcesem udało się ją zakończyć.
– Dzięki. Na razie dobrze nam idzie, uzbieraliśmy już ponad połowę kwoty. Dyrektorce udało się uzyskać wsparcie w urzędzie gminy i podobno w całym mieście leżą informacyjne ulotki.
– No dobrze, skoro opowiedziałaś mi już o całej swojej rodzinie, to powiedz w końcu, co tam słychać u ciebie. Ale u ciebie, bo o to właśnie pytałam – zaznaczyła. – Chcę wiedzieć, co u Emilii Pieczkowskiej, a nie u jej męża, syna czy teściowej.
Emilia uśmiechnęła się i znowu uniosła do ust swojego gofra.
– A u mnie to chyba nic ciekawego się nie dzieje… – odparła.
Niezwykle jej się spodobało, że dla kogoś wreszcie przestała być transparentna. Ostatnio miała nieodparte wrażenie, że nikt jej nie zauważa i że nawet gdyby nagle zniknęła bez śladu, to nikt by się tym nie przejął.
Ciąg dalszy w wersji pełnej