Nic tu po was - ebook
Nic tu po was - ebook
Wydawało się, że Lillian i Madison do siebie nie pasują: pierwsza – utalentowana, ale biedna jak mysz kościelna; druga – piękna i bogata. A jednak w elitarnym liceum z internatem były nierozłącznymi przyjaciółkami. Ich ścieżki rozeszły się, gdy Lillian w wyniku skandalu musiała opuścić szkołę, ale kontakt nigdy całkiem nie ustał.
Po latach Lillian otrzymuje list, w którym Madison błaga o pomoc: chce, by przyjaciółka zajęła się opieką nad jej przybranymi dziećmi, bliźniętami z pierwszego małżeństwa męża. Jest jednak pewien haczyk: gdy bliźniaki za bardzo się czymś ekscytują, ulegają… samozapłonowi. Ich skóra staje w płomieniach w przedziwny, ale i piękny sposób.
Lillian jest przekonana, że Madison robi jej kawał, okazuje się jednak, że wszystko, co napisała, jest prawdą. Nie mając nic do stracenia poza bezcelowym życiem w rodzinnym domu, Lillian przystaje na propozycję przyjaciółki. Na przestrzeni parnego i ciężkiego lata ona i bliźniaki będą musiały nie tylko sobie zaufać, ale też unikać płomiennej ekscytacji i nie wchodzić w drogę mężowi Madison, spiętemu politykowi.
Zaskoczona tym, jak ważne stają się dla niej te przedziwne dzieci, Lillian dochodzi do wniosku, że potrzebuje ich tak samo, jak one potrzebują jej. Może właśnie to jest życie, o jakim zawsze marzyła? Ale czy na pewno?
Geniusz tej powieści polega na tym, że Wilson odwraca twoją uwagę za sprawą dziwacznych bohaterów i oszałamiająco śmiesznych zdań, żeby uderzyć, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Śmiejesz się tak bardzo, że nawet nie zauważasz, że sama właśnie stanęłaś w płomieniach.
– Taffy Brodesser-Akner, autorka Pana i pani Fleishman w New York Times Book Review
Ta powieść jest jak oda do trudów i dziwactw rodzicielstwa. To kolejna rodzinna historia w wykonaniu Wilsona, tak przecudnie osobliwa, jak szczera i autentyczna.
– Library Journal
Zachwycająca opowieść o tym, co to znaczy być rodziną.
– The Sunday Times
Zabawna, surrealistyczna i czuła.
– The Observer
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3695-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Późną wiosną 1995 roku, ledwie kilka tygodni po moich dwudziestych ósmych urodzinach, dostałam list od mojej przyjaciółki Madison Roberts. Wciąż myślałam o niej jako o Madison Billings. Pisała do mnie cztery, pięć razy w roku, listy z najświeższymi nowinami, równie dla mnie egzotycznymi jak meldunki z Księżyca, bo wiodła życie, o jakim można przeczytać tylko w czasopismach. Wyszła za starszego mężczyznę, senatora, i miała małego synka, którego ubierała w marynarskie mundurki i który wyglądał jak kosztowny pluszowy miś w ludzkiej skórze. Natomiast ja pracowałam na dwa etaty jako kasjerka w rywalizujących ze sobą sklepach spożywczych i popalałam trawkę na strychu w domu mojej matki, bo gdy tylko skończyłam osiemnaście lat, natychmiast przerobiła mój pokój na salę fitness, w wyniku czego miejsce, w którym spędziłam ponure dzieciństwo, zajął olbrzymi kombajn treningowy. No i sporadycznie spotykałam się z facetami, którzy na mnie nie zasługiwali, choć myśleli, że zasługują. Łatwo sobie wyobrazić, że listy Madison były sto razy ciekawsze niż moje, mimo to nie straciłyśmy ze sobą kontaktu.
Jednakże ten list zburzył naturalny harmonogram naszej korespondencji, dokładny i przewidywalny. Ale nie, nie dało mi to do myślenia. Komunikowałyśmy się tylko na papierze. Nie miałam nawet jej numeru telefonu.
Przeczytałam go przy pierwszej nadarzającej się okazji, podczas przerwy w Save-A-Lot, i okazało się, że Madison zaprasza mnie do Franklin w Tennessee – mieszkała tam w rezydencji męża – bo ma dla mnie ciekawą propozycję pracy. Wiedząc, że mój samochód jest w stanie przejechać najwyżej dwadzieścia pięć kilometrów, załączyła też pięćdziesiąt dolarów na bilet autobusowy. Nie napisała, co to za praca, choć nie mogło to być nic gorszego od liczenia bonów żywnościowych czy wykładania na wagę poobijanych jabłek. Wykorzystując ostatnie pięć minut przerwy, poszłam do Dereka, mojego szefa, i poprosiłam go o kilka dni wolnego. Wiedziałam, że odmówi, i nie miałam do niego pretensji. Nie należałam do najbardziej sumiennych ekspedientek. Praca na dwa etaty, u dwóch pracodawców, była pod pewnym względem dość trudna, bo musiałam wystawiać ich do wiatru na zmianę, raz jednego, raz drugiego, i czasem gubiłam się w tym, którego wykiwałam bardziej. Ale pomyślałam o Madison, chyba najpiękniejszej kobiecie, jaką kiedykolwiek poznałam, osobie dziwacznie inteligentnej i zawsze uwzględniającej każdy możliwy scenariusz. Jeśli ma dla mnie jakąś pracę, to ją wezmę. I porzucę strych matki. Byłam wobec siebie na tyle szczera, by wiedzieć, że spokojnie mogę zacząć od zera, bo w moim życiu nie ma nic, za czym mogłabym tęsknić.
* * *
Tydzień po tym, jak napisałam do Madison, kiedy przyjadę, na dworcu autobusowym w Nashville czekał na mnie mężczyzna w koszulce polo i ciemnych okularach. Wyglądał na kolesia, który ma fioła na punkcie zegarków.
– Lillian Breaker? – zapytał, a ja przytaknęłam. – Pani Roberts prosiła, żebym zawiózł panią do rezydencji. Mam na imię Carl.
– Jest pan ich szoferem? – zapytałam ciekawa szczegółów bogactwa Robertsów. Milionerzy w telewizji zawsze mieli szoferów, ale wydawało mi się, że to tylko hollywoodzki absurd bez żadnego związku z rzeczywistością.
– Niezupełnie – odparł. – Raczej pomocnikiem, człowiekiem do wszystkiego. Pomagam senatorowi, a tym samym jego żonie.
– Wie pan, po co mnie tu ściągnęli? – Wiedziałam, jak mówią gliniarze, a on właśnie tak mówił. Nie przepadałam za stróżami prawa, więc chciałam go wybadać.
– Pani Roberts wszystko pani powie. Myślę, że tak by wolała.
– Czym pan jeździ? Własnym autem? – Kilka godzin spędziłam w autobusie z ludźmi, którzy komunikowali się ze sobą tylko za pomocą kaszlnięć i dziwnych fuknięć, chciałam więc usłyszeć swój własny głos na otwartej przestrzeni.
– Miatą – odrzekł. – Tak, to mój własny wóz. Gotowa? Czy mogę wziąć pani bagaż? – Widać było, że chce jak najszybciej wypełnić kolejne zadanie i próbuje ukryć zniecierpliwienie pod maską sztywnej oficjalności. Ot, taki policyjny tik.
– Przyjechałam tak, jak stoję.
– Świetnie, w takim razie chodźmy. Postaram się jak najszybciej dowieźć panią na miejsce.
Kiedy doszliśmy do miaty, ostrej czerwonej bryczki, zdawało się, że zbyt małej, aby dopuścić ją do ruchu, spytałam, czy moglibyśmy pojechać z opuszczonym dachem, ale odparł, że to kiepski pomysł. Wyraźnie bolało go, że musiał odmówić. Ale bolało go również to, że ktoś go o coś pytał. Nie mogłam go rozgryźć, więc wsiadłam i po prostu dałam się wieźć.
Próbował nawiązać rozmowę.
– Pani Roberts mówi, że jest pani jej najstarszą przyjaciółką.
– Możliwe – odparłam. – Dość długo się znamy. – Nie dodałam, że Madison nie ma pewnie żadnych innych prawdziwych przyjaciół. Nie, żebym jej to wytykała. Ja też żadnych nie miałam. Nie powiedziałam również, że nie jestem nawet pewna, czy w ogóle jesteśmy przyjaciółkami. Bo łączyło nas coś dziwniejszego. Ale Carl miał to pewnie gdzieś, więc resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu, słuchając radia grającego kawałki, przy których chętnie zanurzyłabym się w gorącej wodzie, marząc o wymordowaniu wszystkich, których znam.
* * *
Poznałam Madison w szkole dla dziewczyn z bogatych domów ukrytej na zboczu góry wznoszącej się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Mniej więcej przed stu laty, może nawet dawniej, mężczyźni, którym udało się zbić majątek na tym jałowym pustkowiu, doszli do wniosku, że przydałaby im się szkoła, która przygotuje ich córki do małżeństwa z kimś równie bogatym jak oni, dzięki czemu mogłyby awansować w życiu aż do chwili, kiedy już nikt nie będzie pamiętał, że nie zawsze były wzorem godnym naśladowania. Ściągnęli do Tennessee jakiegoś Anglika, który prowadził ten przybytek niczym pensję dla księżniczek, i wkrótce inni ojcowie z innych jałowych pustkowi zaczęli wysyłać tam swoje córki. A potem, gdy historia powtórzyła się wystarczająco dużo razy, o szkole dowiedzieli się bogacze z prawdziwych miast, takich jak Nowy Jork czy Chicago, i oni też zaczęli wysyłać tam swoje córki. A jeśli złapie się za ogon kurę, która znosi złote jajka, nie puszcza się jej przez wieki.
Dorastałam w dolinie pod tą górą. Byłam biedna i chciałam się stamtąd wyrwać. Mieszkałam z mamą i zmieniającą się obsadą jej chłopaków, bo mój ojciec umarł albo po prostu się wyprowadził. W każdym razie matka wyrażała się o nim bardzo mgliście i nie miała ani jednego jego zdjęcia. Wyglądało to tak, jakby któryś z greckich bogów przybrał postać ogiera, zapłodnił ją, po czym wrócił na Olimp. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że bzyknął ją jakiś zboczeniec z jednego z tych bogatych domów, w których sprzątała. Na przykład miejski radny, którego widywałam codziennie, nie wiedząc, że to mój ojciec. Ale wolałam myśleć, że ojciec nie żyje i po prostu nie może wybawić mnie z nieszczęścia.
Szkoła, Prywatne Liceum dla Dziewcząt na Żelaznej Górze, oferowała co roku jedno czy dwa stypendia dla najbardziej obiecujących dziewcząt z doliny. A ja – choć trudno w to dzisiaj uwierzyć – byłam kurewsko obiecująca. W imię doskonałości spędziłam dzieciństwo, zaciskając zęby i roztrzaskując wszystko na kawałki. Nauczyłam się czytać w wieku trzech lat, bo umiałam dopasować książeczki z płytami do słów lektora mówiącego przez malutki głośnik. Kiedy skończyłam lat osiem, matka powierzyła mi prowadzenie naszych finansów, czyli zarządzanie cotygodniowym budżetem pochodzącym z kopert, które przynosiła wieczorem do domu. W szkole miałam same piątki. Początkowo wynikało to jedynie z instynktownego dążenia do doskonałości, jakbym podejrzewała, że jestem superbohaterką i tylko sprawdzam granice swoich mocy. Ale kiedy nauczyciele zaczęli opowiadać mi o Żelaznej Górze i o stypendium, czyli o czymś, co moja matka miała w głębokim poważaniu, przekierowałam swoje wysiłki. Nie wiedziałam, że ta szkoła jest tylko czerwonym paskiem, który bogate dziewczęta dostają na drogę ku pisanej im przyszłości. Myślałam, że jest poligonem doświadczalnym dla Amazonek. Moi koledzy i koleżanki płakali przeze mnie na konkursach ortograficznych. Zrzynałam fragmenty artykułów naukowych i upraszczałam je na tyle, żeby wygrywać okręgowe konkursy naukowe. Wykułam na pamięć kilka wierszy o Harlemie i recytowałem je niezdarnie chłopakom mojej matki, którzy mieli mnie pewnie za walniętego demona mówiącego językami. Byłam rozgrywającą w chłopięcej drużynie koszykarskiej, bo nie mieliśmy dziewczęcej. Dzięki mnie mieszkańcy mojego miasteczka, czy to biedni, czy ci z klasy średniej, a zwłaszcza ci z wyższej, czuli się lepsi, jakbym była kimś, kogo w pełni akceptowali, niezawodną reprezentantką tej małej, zapadłej dziury. Wiedziałam, że wielkość nie jest mi pisana. Ale usilnie kombinowałam, jak wykraść ją komuś na tyle głupiemu, by rozluźnił uchwyt.
Dostałam stypendium, a kilku nauczycieli zorganizowało nawet zbiórkę pieniędzy, żebym miała na książki i jedzenie, bo matka od razu zapowiedziała, że na nic jej nie stać. Kiedy nadeszła pora, włożyłam swój wypasiony bezrękawnik, jedyną ładną rzecz, jaką miałam, i matka podrzuciła mnie na miejsce wraz z workiem z ciuchami, w tym trzema czarnymi spódniczkami i trzema białymi bluzkami, czyli trzema zmianami szkolnego mundurka. Inni rodzice przyjechali pięknymi „bejcami” i brykami tak odlecianymi, że nie znałam nawet ich nazw.
– Boże, spójrz tylko na to gmaszydło. – Z głośników leciał heavy metal, a matka nerwowo bawiła się niezapalonym papierosem; poprosiłam ją, żeby nie paliła, bo moje włosy przesiąkną dymem. – Lillian, nie chcę ci sprawiać przykrości, ale ty tu nie pasujesz. Nie mówię, że jesteś gorsza od nich. Mówię tylko, że czeka cię ostra jazda.
– To dla mnie szansa – powiedziałam.
– Ja wszystko rozumiem, masz gówniane życie. – Nigdy wcześniej nie okazywała mi tyle cierpliwości, w dodatku przy wciąż pracującym silniku. – Masz gówniane życie, a chcesz mieć coś lepszego. Ale zmienić gówno w złoto nie jest łatwo. Mam nadzieję, że ci się uda.
Nie, nie wkurzyłam się na nią. Wiedziałam, że mnie kocha, choć może nie w sposób oczywisty dla innych. Chciała dla mnie dobrze, zawsze to coś. Ale wiedziałam też, że mnie nie lubi, w każdym razie nie do końca. Dziwnie się przy mnie czuła. Nieswojo. Ale nie miałam do niej pretensji. Nie nienawidziłam jej za to. A może nienawidziłam? Ale byłam przecież nastolatką. Nienawidziłam wszystkich.
Wcisnęła zapalniczkę i czekając, aż się nagrzeje, cmoknęła mnie w policzek i uścisnęła.
– W każdej chwili możesz wrócić do domu, skarbie – dodała, a ja pomyślałam, że prędzej się zabiję, niż tam wrócę.
Wysiadłam, a ona odjechała. Idąc do bursy, zdałam sobie sprawę, że inne dziewczyny nawet na mnie nie patrzą, i wiedziałam, że nie robią tego ze złośliwości. Nie sądzę, żeby w ogóle mnie dostrzegały, bo od urodzenia szkolono je do tego, żeby dostrzegać jedynie tych ważnych. Czyli nie mnie.
A potem zobaczyłam Madison – w pokoju, który miałyśmy dzielić. Informacje na jej temat dostarczono mi latem w krótkim liście zawiadamiającym, że moją współlokatorką będzie niejaka Madison Billings z Atlanty w Georgii. Chet, były chłopak matki, który pomieszkiwał u nas, kiedy się z nikim nie spotykała, przeczytał ten list i powiedział:
– Założę się, że to córunia Billingsa, właściciela tej sieci sklepów. Z Atlanty. Kupa szmalu.
– Skąd wiesz? – spytałam. Chet mi w sumie nie wadził. Ot, zwykły głupek, są gorsi. Miał na przedramieniu tatuaż z Betty Boop.
– Wskazówki i wskazóweczki, wystarczy pomyśleć – odparł; był operatorem wózka widłowego. – Informacja to potęga.
Madison miała długie do ramion blond włosy i była w żółtej letniej sukience w setki malutkich pomarańczowych rybek. Nawet w japonkach była wysoka jak modelka i dałabym głowę, że podeszwy jej stóp są miękkie, kurde, jak gąbka. Miała idealny nos, niebieskie oczy i piegi, akurat tyle piegów, że nie wyglądała tak, jakby Bóg celowo oszpecił ją fatalną cerą. W pokoju pachniało jaśminem. Zdążyła się już urządzić i wybrała łóżko stojące najdalej od drzwi. Na mój widok uśmiechnęła się jak do starej przyjaciółki.
– Lillian? – spytała, a ja mogłam tylko przytaknąć. W tym zasranym bezrękawniku czułam się jak błazen z The Bozo Show. – Jestem Madison – powiedziała. – Miło mi cię poznać. – Wyciągnęła do mnie rękę. Miała paznokcie pomalowane na kolor bladoróżowy, kolor króliczego nosa.
– Lillian. – Uścisnęłam jej dłoń. Nigdy wcześniej nie witałam się tak z kimś w moim wieku.
– Jesteś tu na stypendium – dodała, choć bez wyrzutu w głosie. Po prostu oznajmiła, że o tym wie.
Zaczerwieniłam się.
– Powiedzieli ci? Dlaczego?
– Nie mam pojęcia. Ale powiedzieli. Może chcieli, żebym z grzeczności cię o to nie pytała.
– OK, dobra. – Czułam się tak, jakbym była czterdzieści czy pięćdziesiąt kroków za nią i nie mogła jej dogonić, bo szkoła utrudniała mi to już na samym starcie.
– Mnie to obojętne – dodała Madison. – Zresztą tak wolę. Bogate dziewczyny są najgorsze.
– Ty nie jesteś bogata? – spytałam z nadzieją.
– Jestem. Ale różnię się od tamtych. Pewnie dlatego zakwaterowali mnie razem z tobą.
– Aha. OK. – Spociłam się jak mysz.
– Dlaczego właściwie tu jesteś? Dlaczego chciałaś trafić do takiego miejsca?
– Nie wiem – odparłam. – To dobra szkoła.
Słowa, które powinny ją zabić, jakimś cudem nie zabijały, bo miała tak cudownie niebieskie oczy i nie wydawało się, że żartuje. Nigdy nie spotkałam kogoś tak bezpośredniego.
– Chyba tak. Ale co byś chciała stąd wynieść?
– Mogę to gdzieś rzucić? – Dotknęłam twarzy. Pot ciągle się zbierał i spływał strumykiem po szyi.
Madison delikatnie wzięła ode mnie worek i położyła go na podłodze. Potem wskazała moje niezaścielone łóżko, a ja na nim usiadłam. Ona usiadła obok mnie, bliżej, niżbym chciała.
– Kim chcesz zostać? – spytała.
– Nie wiem – odparłam. – Jezu, nie wiem. – Pomyślałam, że zaraz mnie pocałuje.
– Moi rodzice chcą, żebym miała fantastyczne stopnie, dostała się na Uniwersytet Vanderbilta, wyszła za rektora i miała piękne dzieci. Tato był bardzo konkretny. „Byłoby cudownie, gdybyś wyszła za rektora”, tak powiedział. Ale ja nie zamierzam.
– Dlaczego? – Gdyby rektor okazał się seksownym facetem, chętnie wskoczyłabym w życie, które rodzice dla niej wymyślili.
– Chcę mieć władzę – odparła. – Chcę być kimś, kto decyduje o wielkich sprawach, żeby ludzie byli mi winni tyle przysług, że nigdy nie mogliby mi się zrewanżować. Chcę być tak ważna, że jeśli coś schrzanię, to nikt mnie nie ukarze.
Wyglądała jak psycholka i miałam ochotę się z nią popieścić. Odrzuciła włosy do tyłu w taki sposób, że mógł to być jedynie instynktowny gest, wytwór ewolucji.
– Czuję, że tobie mogę to powiedzieć – dodała.
– Dlaczego?
– Bo jesteś biedna, prawda? Mimo to doszłaś aż tutaj. Ty też pragniesz władzy.
– Chcę tylko pójść na studia i się stąd wyrwać – odparłam, ale może Madison miała rację. Może naprawdę tego pragnęłam. Władza? Czemu nie?
– Myślę, że zostaniemy przyjaciółkami – powiedziała. – Przynajmniej mam taką nadzieję.
– Boże, ja też – wychrypiałam, z trudem panując nad rozedrganym ciałem.
I rzeczywiście się zaprzyjaźniłyśmy, chyba można tak powiedzieć. W miejscach publicznych musiała tłumić swoją ekscentryczność, bo kiedy ci piękni nie zachowują się w przypisany im sposób, robią się brzydcy i ludzie się ich boją. Natomiast ja tłumiłam swoją dziwaczność, choć wszyscy i tak podejrzewali, że jestem dziwna, bo dostałam stypendium. Kilka dni po rozpoczęciu nauki podeszła do mnie ta druga stypendystka, z miasteczka graniczącego z moim. „Proszę, nie odzywaj się do mnie przez całą szkołę”. Powiedziała to normalnie, bez cienia złośliwości, i natychmiast się zgodziłam. Tak było lepiej.
Ponieważ wśród ludzi musiałyśmy zachować pozory opanowania, miło było wracać do wspólnego pokoju, wycinać z czasopism zdjęcia Bo i Luke’a Duke’a i pocierać nimi po całym ciele. Albo słuchać, jak Madison mówi, że jako prawniczka wyśle na krzesło elektryczne najgorszego złoczyńcę na świecie. Powiedziałam jej, że jako dorosła chcę codziennie jeść na śniadanie batonik Milky Way. A ona, że lepsze to, niż marzyć o Białym Domu, chociaż chyba chciałaby zostać prezydentką.
No i należałyśmy do szkolnej drużyny koszykarskiej, jako pierwsze pierwszoklasistki od Bóg wie ilu lat. Drużyna była nie w kij dmuchał, kilka razy zdobyła mistrzostwo stanu. Powszechnie uważano, że koszykówka i biegi przełajowe są niezmiernie ważne dla szkolnej tożsamości. Podejrzewam, że większość dziewczyn wykorzystywała to, żeby uatrakcyjnić swoje CV, ale dziewczyny takie jak my wolały być agresywne i wredne wobec słabszych. Ja grałam na pozycji rozgrywającej, a Madison, wysoka jak wieża, była silną skrzydłową. Dużo czasu spędzałyśmy w sali gimnastycznej tylko we dwie, biegając sprintem wzdłuż całej długości boiska i rzucając słabszą ręką. Zawsze nieźle sobie radziłam, ale z nią w drużynie stałam się jeszcze lepsza. Dzięki niej zyskałam coś w rodzaju daru pozazmysłowego postrzegania: była tak piękna, że na boisku znajdowałam ją nawet bez patrzenia. Magic i Kareem, tak o sobie myślałyśmy. Oznajmiłyśmy trenerowi, że chcemy grać w czarnych butach, ale się nie zgodził. „Jezu, dziewczyny, zachowujecie się jak nowojorskie legendy parkietu. Lepiej przestańcie faulować i tracić piłkę”.
Czasem Madison mnie zostawiała, lecz nie brałam tego do siebie. Gdybym była inna – niekoniecznie bogata – mogłabym brać w tym udział, ale mnie to nie interesowało. Na przykład podczas lunchu siadywała z innymi pięknymi dziewczynami. Albo wymykała się z nimi z kampusu do baru niedaleko eksperymentalnej szkoły plastycznej, gdzie podrywali je chłopcy. Bywało, że kupowała kokainę od wyjątkowo szemranego typa o ksywce „Panda”. Jakimś cudem unikając opiekunów, wracała o trzeciej rano, siadała na podłodze, piła wodę z dużej butelki i mówiła:
– Boże, jaka ja jestem przewidywalna. Nie mogę na siebie patrzeć.
A ja łgałam:
– Co ty, fajnie się bawisz.
– Bo czasem jest fajnie – odpowiadała ze źrenicami rozszerzonymi jak u wariatki. – Ale tylko przez chwilę.
Szkoła okazała się trudniejsza do ogarnięcia niż ta w dolinie, ale zajęcia nie były trudne. Miałam same piątki, Madison też. Napisałam wiersz o dorastaniu w biedzie i wygrałam konkurs poetycki. To ona kazała mi go zgłosić, gdy przeczytała mój pierwszy, a ten był, kurde, o pieprzonym tulipanie. „Wykorzystaj to w odpowiedniej chwili”, radziła, mówiąc pewnie o moim fatalnym pochodzeniu. „Dużo na tym zyskasz”. Chyba ją rozumiałam. No bo proszę: byłam na Żelaznej Górze. Dotarłam tu i kwitłam. Madison przychodziła czasem do mnie do łóżka, a wtedy obejmowałyśmy się i przytulone zasypiałyśmy. Spadło mi z nieba wiele dobrych rzeczy i wcale nie ukrywałam, gdzie byłam, zanim trafiłam tam, gdzie się wreszcie odnalazłam.
A potem jedna z jej pięknych przyjaciółek – gdybym chciała być okrutna, powiedziałabym, że najbrzydsza – wkurzyła się dowcipem, na jaki Madison sobie pozwoliła, wylewając swoją ekscentryczność poza ściany naszego pokoju, i podkablowała opiekunowi, że panna Billings trzyma torebkę z koką w szufladzie biurka. Opiekun sprawdził, no i rzeczywiście, trzymała. Liceum na Żelaznej Górze było szkołą dla córek bogaczy, od których zależało jego istnienie, dlatego Madison miała nadzieję – powiedziała mi to w łóżku, gdy o tym rozmawiałyśmy – że kierownictwo potraktuje ją ulgowo. Sęk w tym, że ja bogata nie byłam, a z tego, co rozumiałam, szkoły takie jak ta czasem karały dla przykładu jedną bogatą dziewczynę, żeby zdobyć zaufanie ojców innych bogatych dziewcząt. Tuż przed końcem roku, gdy do egzaminów zostało ledwie kilka tygodni, dyrektorka, już nie Anglik, tylko mieszkanka Południa, niejaka pani Lipton, kobieta ze skorupą siwych włosów na głowie, która zawsze paradowała w ciemnobrązowym spodnium, napisała do rodziców Madison oficjalny list i wezwała ich do gabinetu na rozmowę. Nazywała nas „córkami”, chociaż była starą panną.
Ojciec Madison przyjechał dzień wcześniej; przez telefon powiedział Madison, że matka nie może, bo „przytłacza ją poczucie głębokiego zawodu”. W ramach czegoś w rodzaju pożegnania zaprosił nas na kolację. Zajechał przed bursę nowiuteńkim jaguarem. Okazał się starszy, niż myślałam, i wyglądał jak Andy Griffith, zwłaszcza kiedy puszczał oko.
– Jak się macie, dziewczęta – rzucił, otwierając nam drzwi. Madison tylko coś burknęła i wsiadła, ale on pocałował mnie w rękę i dodał: – Panienka Lillian. Madison tyle mi o tobie opowiadała...
– Aha. – Nic więcej z siebie nie wykrztusiłam. Wciąż czułam się nieswojo w rozmowie z dorosłymi. Myślałam, że chce się ze mną przespać.
Pojechaliśmy do restauracji ze stekami, gdzie zarezerwował stolik, tyle tylko że na cztery osoby. I wtedy zobaczyłam moją matkę, bardzo wystrojoną jak na nią, ale na pewno nie jak na ten lokal. Posłała mi spojrzenie z cyklu: „Coś ty, kurwa, wywinęła?”, ale zaraz uśmiechnęła się do Billingsa, który przedstawił się i też pocałował ją w rękę, co matkę wyraźnie urzekło.
– Czy można zaproponować pani coś do picia?
Poprosiła o burbon, czysty. I zrobiło się tak, jakbyśmy stali się nagle nową rodziną. Ciągle zerkałam na Madison, szukając jakichś wskazówek, czy ją też to wszystko wpienia, ale nawet nie chciała na mnie spojrzeć, tylko ciągle przeglądała menu.
– Cieszę się, że mogły panie do nas dzisiaj dołączyć – zagaił Billings, kiedy wreszcie złożyliśmy zamówienie. Matka wzięła polędwicę za dwadzieścia dolców, ale ja dostałam fettuccine z kurczakiem, najtańsze danie w karcie. Próbowałam sobie przypomnieć, ale nie mam pojęcia, co jadła Madison i jej tata.
– Dziękuję za zaproszenie – odrzekła matka. Miała ciężkie życie i za dużo paliła, lecz w szkole średniej była cheerleaderką i królową piękności. Muszę przyznać, że choć nie przekazała mi swojej urody, wciąż była piękna, dlatego czułam, że bez najmniejszego trudu mogłaby wyrwać Billingsa na szybki numerek, zwłaszcza w tej scenerii.
– Obawiam się jednak, że powód naszego spotkania nie jest zbyt radosny. – Billings spojrzał na Madison, która gapiła się w obrus. – Boję się, że przez swój upór moja córka wpadła w kłopoty. Mam pięcioro dzieci, ale Madison jest najstarsza i bardziej niesforna niż pozostała czwórka razem wzięta.
– Czterech chłopaków – mruknęła Madison w przypływie lekkiego gniewu.
– Tak czy inaczej, popełniła błąd i ma być ukarana. Wydaje się, że właśnie to czeka nas jutro rano. Dlatego chciałem porozmawiać z panią i Lillian.
– Tato... – zaczęła Madison, ale Billings zmroził ją spojrzeniem.
– Czy Lillian zrobiła coś złego? – spytała matka; piła już drugi gin z tonikiem.
– Nie, moja droga – odparł Billings. – Lillian była i jest przykładną uczennicą. Musi pani być z niej bardzo dumna.
– To prawda – odrzekła matka, choć zabrzmiało to jak pytanie.
– Cóż, sytuacja wygląda następująco. Jestem biznesmenem i jako biznesmen zawsze patrzę na sprawy z innego punktu widzenia, uwzględniając wszystkie możliwości. Moja żona nie chciała przyjechać. Uważa, że Madison powinna przyjąć karę i zrobić wszystko, żeby naprawić swój błąd. Bardzo ją kocham, rzecz jednak w tym, że nie zastanowiła się do końca nad konsekwencjami wydalenia córki ze szkoły. A te odbiją się na jej przyszłości dużo bardziej, niż ośmieliłbym się przypuszczać.
– Cóż, dzieci popełniają błędy – stwierdziła matka. – Na błędach się uczą.
Billings przestał się uśmiechać. Ale tylko na sekundę, bo zaraz wziął się w garść.
– Ma pani rację – powiedział. – Właśnie tak się uczą. Popełniają błąd po to, żeby już nigdy więcej go nie popełnić. Ale chociaż Madison już tego nie zrobi, w jej przypadku nie będzie to miało żadnego znaczenia. Jej los został przypieczętowany. Dlatego mam dla pani propozycję.
I już wiedziałam. I już, kurwa, wiedziałam. Byłam na siebie zła, że nie domyśliłam się tego dużo wcześniej. Spojrzałam na Madison, ale ona oczywiście nie chciała na mnie patrzeć. Chwyciłam ją pod stołem za rękę i ścisnęłam tak, jakbym chciała pogruchotać wszystkie kości, a ona nawet nie drgnęła.
– Jaką? – spytała matka, lekko już wstawiona i bardzo zaintrygowana.
– Sądzę, że dyrektorka szkoły byłaby bardziej wyrozumiała, gdyby winowajczynią okazała się inna uczennica. Na przykład pani córka, cnotliwa panienka, która mimo tylu ciężkich prób tak świetnie tu sobie radzi. Czuję przez skórę, że zaproponowałaby jedynie symboliczną karę, co najwyżej semestr w zawieszeniu.
– Myśli pan? Ale dlaczego? – zapytała matka i miałam ochotę kopnąć ją pod stołem. Chciałam, żeby otrzeźwiała, choć wiedziałam, że kopniak by nie pomógł.
– To skomplikowane – odparł Billings. – Niemniej jestem przekonany, że tak by właśnie było. Że gdybyście weszły jutro do gabinetu dyrektorki, pani i Lillian, i gdyby Lillian oświadczyła, że narkotyki należały do niej, kara byłaby bardzo łagodna.
– Możliwe, ale to wciąż wielki znak zapytania – powiedziała matka. Może jednak nie była aż tak pijana.
– Cóż, pewne ryzyko istnieje, przyznaję. Dlatego jestem skłonny je wynagrodzić. Przygotowałem dla pani czek na dziesięć tysięcy dolarów. Myślę, że te pieniądze pomogłyby Lillian kontynuować naukę i pokryłyby przynajmniej część pani własnych wydatków.
– Dziesięć tysięcy dolarów? – powtórzyła matka.
– Zgadza się.
Powiedziałam „mamo”, w chwili gdy Madison powiedziała „tato”, ale oboje nas uciszyli. Dopiero wtedy Madison na mnie spojrzała. Nawet w przyćmionym świetle tej zasranej restauracji miała niesamowicie niebieskie oczy. Nienawidzić kogoś i jednocześnie kochać, cholernie dziwne uczucie. Zastanawiałam się, czy normalne wśród dorosłych.
Billings i matka ciągle rozmawiali; podano jedzenie, lecz ani ja, ani Madison niczego nie tknęłyśmy. W ogóle przestałam ich słuchać. Madison wzięła mnie pod stołem za rękę i trzymała, dopóki jej ojciec nie uregulował rachunku i nie odprowadził nas do samochodu. Czek znajdował się już w torebce matki.
Kiedy jej ojciec odwiózł nas do bursy i kiedy odhaczyłyśmy się w recepcji, Madison spytała, czy mogłaby ze mną spać, ale kazałam jej spadać. Umyłam zęby i podczas gdy ona siedziała w łóżku, czytając Szekspira i robiąc notatki do jakiegoś eseju – musiała się przygotować, bo już wiedziała, że jednak nie wyleci ze szkoły – ja spakowałam do worka swoje rzeczy. Jakim cudem było ich teraz mniej, niż kiedy tu przyjechałam? Czym było moje życie? Weszłam do łóżka i zgasiłam światło. Kilka minut później ona też zgasiła i siedziałyśmy po ciemku bez słowa. Nie wiem, jak długo, ale w końcu Madison wstała, podkradła się bliżej i stanęła nade mną. Była moją jedyną przyjaciółką. Zrobiłam jej miejsce i się położyła. Objęła mnie mocno i poczułam na plecach dotyk jej piersi.
– Przepraszam – szepnęła.
– Madison... – Nic więcej nie wykrztusiłam. Pragnęłam czegoś i przeszło mi to koło nosa. A jeśli kiedykolwiek dostanę drugą szansę, będzie mi dużo trudniej.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką – wyszeptała, ale ja nie mogłam powiedzieć nic więcej. Leżałam tak, aż zasnęłam, a gdy rano do drzwi zapukał opiekun z wiadomością, że czeka na mnie matka, zdałam sobie sprawę, że w którymś momencie Madison wróciła na swoje łóżko.
* * *
Dyrektorka chyba wiedziała, że kłamię; kilka razy próbowała zmusić mnie do zmiany zeznań, ale matka ciągle się wtrącała, powtarzając, jakie to miałam ciężkie życie. A potem pani Lipton wydaliła mnie ze szkoły. Nie, matka nie była wstrząśnięta. Nigdy nie podkradłam jej nawet papierosa, ani razu, a tu proszę, wyrzucili mnie z budy za prochy. Czułam się nic niewarta.
Kiedy wróciłam do pokoju po worek, Madison już tam nie było. W drodze do domu matka powiedziała, że odłoży pieniądze na moją dalszą naukę, lecz wiedziałam, że już ich nie ma. Wyparowały, kiedy tylko trafiły do jej rąk.
Cztery miesiące później dostałam list od Madison. Spędzała letnie wakacje w Maine i pisała, jak strasznie było jej beze mnie w ostatnich tygodniach szkoły i jak bardzo by chciała, żebym odwiedziła ją w Atlancie. Nie wspomniała o tym, co się stało i co dla niej zrobiłam. Rozpisywała się natomiast o chłopaku, którego poznała w Maine, i o tym, na co pozwala mu w łóżku. Niemal słyszałam jej głos. Bardzo ładny głos. Odpisałam, nie nawiązując ani słowem do parszywych stosunków, jakie nas łączyły. I zaczęłyśmy korespondować.
Wróciłam do mojej starej szkoły, gdzie poczułam się tak, jakbym z najwyższego górskiego szczytu spadła na poziom morza. Wszyscy nauczyciele i uczniowie, wszyscy mieszkańcy miasteczka słyszeli o kokainie, o tym, że mnie wydalono i że spieprzyłam jedyną szansę na polepszenie swojej sytuacji materialnej. Specjalnie przekręcali fakty, żeby wyglądało to jeszcze gorzej. I wszyscy obarczali mnie winą. Byli cholernie źli, jakby chcieli powiedzieć: no kurwa, co nam odbiło? Jak mogliśmy w ogóle pomyśleć, że ktoś taki jak ona da sobie tam radę? W końcu postawili na mnie krzyżyk, przestali mówić o studiach i stypendium. Zmieniłam się w ducha, a moja historia w miejską legendę, swoistą przestrogę. Tylko kogo miałaby odstraszyć? Kto by jej posłuchał?
Wszystko było takie łatwe, nic nikogo nie obchodziło, więc straciłam motywację. Po szkole poszłam do pracy i pomagałam matce sprzątać. Zaczęłam zadawać się z durnymi chłopakami i dziewczynami, którzy mieli dostęp do trawki i prochów, i trzymałam się ich, dopóki niczego ode mnie nie chcieli. A kiedy zaczynali chcieć, kupowałam trawkę sama i paliłam skręty na ganku od strony podwórza, czując, jak świat się wygładza. Coraz mniej zależało mi na przyszłości, a coraz bardziej na w miarę znośnej teraźniejszości. Mijał czas. Tak wyglądało moje życie.