Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nic wam nie jestem winna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Nic wam nie jestem winna - ebook

Takie książki zmieniają świat. Feministyczna, świeża, inspirująca opowieść o tym, co się dzieje, gdy dziewczyna naprawdę (naprawdę) postanawia być sobą.

Izzy jest bohaterką, jakiej nie znacie: odważna, uczciwa, ostra i piekielnie zabawna. Jako młoda, ambitna komiczka i standuperka nie boi się ośmieszenia ani zawstydzenia. Do wszystkiego podchodzi pozytywnie i otwarcie. Tymczasem świat nie jest na nią gotowy. Świat rządzi się podwójnymi standardami, a ośmieszanie i zawstydzanie to jego codzienne narzędzia pracy. Czy Izzy da się złamać?

To bardzo istotny głos w literaturze młodzieżowej, ubrany w oryginalne poczucie humoru Laury Steven, autorki książki Zauroczona, zwariowana, zakochana.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-258-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hej­ka

Słu­chaj, pew­no ku­pi­łaś tę ksi­ążkę, bo prze­czy­ta­łaś w blur­bie, że je­stem sie­ro­tą, wszyst­ko stra­ci­łam, zna­la­złam się w cen­trum ogól­no­kra­jo­we­go skan­da­lu i zo­sta­łam na­pi­ęt­no­wa­na jako zdzi­ra. Po­my­śla­łaś więc: „O, faj­nie! Wła­śnie ta­kiej chwy­ta­jącej za ser­ce hi­sto­rii po­trze­bo­wa­łam, że­bym sama po­czu­ła się le­piej”. Ale wiesz co? Po­wa­żnie – weź wy­lu­zuj. Nie je­stem ja­ki­mś szu­ka­jącym li­to­ści dziec­kiem Oli­ve­ra Twi­sta i Kim Kar­da­shian. Je­że­li li­czysz na to, że osi­ągniesz ka­thar­sis, ro­ni­ąc przy tym łez­kę, to ja ci nie­ste­ty nie po­mo­gę. Po­le­cam obej­rzeć jed­nym ci­ągiem kil­ka szpi­tal­nych dra­ma­tów – w nich na pew­no znaj­dziesz po­tężną daw­kę nie­szczęścia z dru­giej ręki, je­śli tak bar­dzo ci na tym za­le­ży.

A może po pro­stu wi­dzia­łaś te roz­bie­ra­ne fot­ki, któ­re, no wiesz, pra­wie wszy­scy już wi­dzie­li. Ga­ze­ty po­świ­ęci­ły wi­ęcej uwa­gi moim asy­me­trycz­nym cyc­kom, niż prze­ci­ęt­nie po­świ­ęca­ją epi­de­miom o glo­bal­nym za­si­ęgu, co na pew­no do­pro­wa­dza do bia­łej go­rącz­ki zwo­len­ni­ków teo­rii o su­per­wi­ru­sach. Z mo­je­go po­wo­du czy­jaś ci­ężka pra­ca słu­żąca za­gła­dzie ludz­ko­ści prze­szła kom­plet­nie nie­zau­wa­żo­na.

Tak z ręką na ser­cu, to nie wiem, dla­cze­go mój wy­daw­ca po­pro­sił, że­bym na­pi­sa­ła tę ksi­ążkę, bo oprócz tego, że pew­ne­go dnia zja­dłam ciast­ko z ha­szem i wła­ma­łam się do domu star­ców, w moim ży­ciu nie dzia­ło się nic spe­cjal­nie in­te­re­su­jące­go. Zresz­tą we wła­ści­wym cza­sie opo­wiem ci ta­kże o tym zda­rze­niu. Nie ma ono żad­ne­go zwi­ąz­ku z sek­sa­fe­rą ani wła­ści­wie z ni­czym, ale była z tego kupa śmie­chu.

Wiem, wiem, kon­kret­nie mie­szam ci w gło­wie, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do cie­bie i mó­wi­ąc, że to ksi­ążka, któ­rą ku­pi­łaś – chy­ba że ją spi­ra­ci­łaś, a w ta­kim ra­zie masz za swo­je, bo za czter­dzie­ści pięć se­kund ten PDF ule­gnie sa­mo­znisz­cze­niu – ale ro­bię to dla­te­go, że je­stem nie­wia­ry­god­nie meta – oraz pre­ten­sjo­nal­na i chcia­łam, żeby mózg cię szczy­pał tak samo jak wte­dy, gdy pierw­szy raz ogląda­łaś In­cep­cję.

Przede wszyst­kim chy­ba po­win­nam wy­ja­śnić, jak się zna­la­złam w obec­nej sy­tu­acji – do­pie­ro osiem­na­ście lat na kar­ku, a już mnie nie­na­wi­dzi pół świa­ta. Jed­nak za­miast mar­no­wać czas na pi­sa­nie wszyst­kie­go od nowa, zro­bię ko­piuj-wklej wpi­sy z mo­je­go blo­ga, że­byś była na bie­żąco ze wszyst­ki­mi wy­da­rze­nia­mi, a w kwa­dra­to­wych na­wia­sach do­dam je­dy­nie cen­ne re­flek­sje snu­te z per­spek­ty­wy cza­su. We­dług mo­ich ob­li­czeń to po­win­no wy­pe­łnić ja­kieś dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pięć pro­cent ręko­pi­su, co mnie bar­dzo cie­szy, bo wy­ma­ga ode mnie o wie­le mniej ro­bo­ty.

W ra­zie ja­kich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści za­wsze sta­raj się wy­ko­ny­wać jak naj­mniej pra­cy, żeby oszczędzać ener­gię na wa­żne spra­wy, ta­kie jak śmiech albo seks.

Co się tak pa­trzysz? To ksi­ążka o sek­sa­fe­rze – na­praw­dę spo­dzie­wa­łaś się, że będę ja­kąś za­kon­ni­cą albo/i świ­ętą dzie­wi­cą?Wto­rek, 13 wrze­śnia

7.01

No sło­wo ho­no­ru, przy­si­ęgam, że chy­ba je­stem je­dy­ną oso­bą w ca­łym ko­smo­sie, któ­ra wi­dzi, ja­kie bez­sen­sow­ne jest ży­cie. Lu­dzie za­cho­wu­ją się tak, jak­by samo ich ist­nie­nie było pi­ęk­nym da­rem, kom­plet­nie za­po­mi­na­jąc o fak­cie, że owo ist­nie­nie za­wdzi­ęcza­ją je­dy­nie wy­pad­ko­wi, do któ­re­go do­szło z kom­plet­nie ran­do­mo­wych przy­czyn 13,7 mi­liar­dów lat temu.

Nie chcę ci psuć za­ba­wy ani nic w tym ro­dza­ju, ale je­ste­śmy z góry ska­za­ni na ogra­ni­czo­ną licz­bę okrążeń do­ko­ła sło­ńca, a na ko­ńcu ka­żdy z nas kop­nie w ka­len­darz i wy­lądu­je w tym sa­mym bez­den­nym pie­kle, co Do­nald Trump i Adolf Hi­tler. Mo­żli­we, że za bar­dzo kom­bi­nu­ję, ale nic, co zro­bi­my mi­ędzy obec­ną chwi­lą a tą ostat­nią, nie wy­da­je się war­te wsta­wa­nia z łó­żka.

Może tro­chę dra­ma­ty­zu­ję. Po pro­stu na­praw­dę nie lu­bię rano wsta­wać.

14.47

Wła­śnie wy­szłam ze spo­tka­nia ze szkol­nym do­rad­cą za­wo­do­wym, pa­nem Ro­se­nqvi­stem, któ­ry jest bar­dzo eks­tra­wa­ganc­kim Szwe­dem. Kimś ta­kim jak fil­mo­wy Brüno, tyle że mniej sub­tel­nym. Wła­ści­wie zda­je się, że Brüno był Szwaj­ca­rem czy Au­stria­kiem, albo kimś w tym ro­dza­ju, ale nie o to cho­dzi.

Cho­dzi o to, że nie da się pa­trzeć na pana Ro­se­nqvi­sta, nie wy­obra­ża­jąc so­bie Sa­chy Ba­ro­na Co­he­na w blond pe­ru­ce.

Ten fa­cio bar­dzo, ale to bar­dzo sta­ra się wszyst­kich na­mó­wić, żeby SPE­ŁNIA­LI SWO­JE MA­RZE­NIA , PRZE­CIE­RA­LI NOWE SZLA­KI i PRZE­STA­LI WSTRZY­KI­WAĆ SO­BIE W WEEK­EN­DY HE­RO­INĘ.

Sie­dzi­my w mi­nia­tu­ro­wym, po­zba­wio­nym okna ga­bi­ne­cie Ro­se­nqvi­sta. Do­my­ślam się, że jest to scho­wek na mio­tły prze­ro­bio­ny na ga­bi­net, o ile za wska­zów­kę mo­żna uznać wci­ąż uno­szący się w po­wie­trzu za­pach pły­nu do czysz­cze­nia dy­wa­nów. Do­rad­ca sie­dzi za mi­nia­tu­ro­wym biur­kiem, któ­re bar­dziej pa­so­wa­ło­by do kra­sno­lud­ka.

Wszędzie do­ko­ła sto­ją szaf­ki na akta z tecz­ka­mi wszyst­kich uczniów na­szej szko­ły. Do­my­ślam się, że za­pew­ne ist­nie­je ja­kaś elek­tro­nicz­na baza da­nych, któ­ra mo­gła­by za­stąpić ten ar­cha­icz­ny sys­tem, lecz szko­ły pasa bi­blij­ne­go na­praw­dę uwiel­bia­ją wszyst­ko ro­bić zgod­nie z Tra­dy­cją™.

No i ten do­rad­ca mówi:

– Za­tem, O’Ne­ill, czi jusz wisz, szo chszia­ła­byś sztu­dio­wacz, kie­dy je­sze­nią pój­dżesz do col­le­ge’u?

Od­dy­cha­jąc przez usta z na­dzie­ją, że dzi­ęki temu za­pach chlo­ru nie wy­pa­li mi wło­sków w no­sie, ćwier­kam:

– Yyy, nie, pro­szę pana, my­śla­łam ra­czej o tym, żeby przez ja­kiś czas pod­ró­żo­wać, zo­ba­czyć tro­chę świa­ta i w ogó­le.

Mu­szę uczci­wie przy­znać, że ko­lej­ne py­ta­nie, któ­re do­rad­ca za­da­je pod­czas tego prze­słu­cha­nia, do­ty­czące mo­jej sy­tu­acji eko­no­micz­nej, za­pew­ne jest uza­sad­nio­ne, sko­ro obec­nie obie z bab­cią po­trze­bu­je­my wi­ęk­sze­go do­fi­nan­so­wa­nia niż ar­mia Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Czy za­tem odło­ży­łaś przy­naj­mniej tro­chę pie­ni­ędzy na bi­le­ty lot­ni­cze? – pyta zu­pe­łnie nie­wzru­szo­ny fak­tem, że wy­gląda­jąca na kil­ka­dzie­si­ąt lat mio­te­łka do ku­rzu wła­śnie za­pi­ko­wa­ła na zie­mię z naj­wy­ższej pó­łki za jego ple­ca­mi.

Jako oso­ba ma­rząca o ka­rie­rze ko­mi­ka oraz, ogól­nie rzecz bio­rąc, bła­zen, mu­szę się z ca­łej siły po­wstrzy­my­wać przed przy­zna­niem pie­rza­stej mio­te­łce punk­ta­cji zgod­nej z olim­pij­ski­mi stan­dar­da­mi w ka­te­go­rii sko­ków z tram­po­li­ny. Wspó­łczyn­nik trud­no­ści 8,9 itd.

Ale wra­ca­jąc do bie­żących spraw – ujem­ne­go sal­da mo­je­go kon­ta w ban­ku:

– Nie, pro­szę pana. Je­stem bez­ro­bot­ną osiem­na­sto­lat­ką.

Do­rad­ca za­wo­do­wy cier­pli­wie prze­kła­da mio­te­łkę w bez­piecz­niej­sze miej­sce w szu­fla­dzie biur­ka i zer­ka na mnie ze wspó­łczu­ciem. Z otwar­tej szu­fla­dy uno­si się za­pach sple­śnia­łe­go ja­błka. Ro­se­nqvist szyb­ko ją za­my­ka. W tym po­miesz­cze­niu da­ło­by się zna­le­źć co naj­mniej kil­ka­na­ście przy­kła­dów na­ru­sze­nia prze­pi­sów BHP. Za­raz, za­raz, czy to był tu­pot ma­łych, my­sich ła­pek?

– Ro­zu­miem. A pró­bo­wa­łaś zna­le­źć pra­cę?

– Do­bry Boże, to do­sko­na­ły po­my­sł! – Uda­ję za­chwyt i za­sko­cze­nie. – Do tej pory nie bra­łam pod uwa­gę ta­kie­go spo­so­bu roz­wi­ąza­nia pro­ble­mu! Nie za­sta­na­wiał się pan nad tym, by zo­stać do­rad­cą za­wo­do­wym?

Tak na po­wa­żnie, to dra­żli­wy te­mat. W tym roku już trzy razy za­nio­słam moje CV do ka­żde­go skle­pu, re­stau­ra­cji i ho­te­lu w mie­ście. Ale jest za mało sta­no­wisk albo za dużo lu­dzi. Moje po­da­nia ja­koś ni­g­dy nie tra­fia­ją na wierzch ster­ty po­dob­nych te­czek.

Ro­se­nqvist wzdy­cha.

– Wiem, że to oczy­wi­ste py­ta­nie. Ale... hm, pró­bo­wa­łaś?

Lek­ko roz­dra­żnio­na za­ci­skam zęby i sama też wzdy­cham.

– Tak, pro­szę pana, ale pro­blem w tym, że obec­nie na­wet w przy­pad­ku pod­sta­wo­wych, naj­ni­ższych sta­no­wisk trze­ba mieć co naj­mniej trzy­let­nie do­świad­cze­nie, dy­plom z astro­fi­zy­ki i dwa pu­cha­ry Su­per Bowl, żeby się w ogó­le za­ła­pać na roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną. Nie­ste­ty moje IQ po­ni­żej prze­ci­ęt­nej oraz kom­plet­ny brak spraw­no­ści fi­zycz­nej spra­wia­ją, że nie mam naj­mniej­szych szans na za­trud­nie­nie.

Osta­tecz­nie do­cho­dzi­my więc do po­ro­zu­mie­nia, że na­tych­mia­sto­wy wy­jazd do Afry­ki Po­łu­dnio­wej na wo­lon­ta­riat w re­zer­wa­cie sło­ni może i jest szla­chet­nym oraz al­tru­istycz­nym po­my­słem, ale nie­zbyt wy­ko­nal­nym w ist­nie­jących oko­licz­no­ściach.

Wer­tu­jąc szo­ku­jąco skrom­ną za­war­to­ść mo­jej tecz­ki, pan Ro­se­nqvist obie­ra inną tak­ty­kę.

– Ja­kie przed­mio­ty w szko­le naj­bar­dziej lu­bisz?

Sta­ra się ukryć wzdry­gni­ęcie, kie­dy wi­dzi moją śred­nią ocen z wu­efu.

Za­sta­na­wiam się chwi­lę, sku­bi­ąc nit­kę wy­sta­jącą z po­dusz­ki na me­ta­lo­wym krze­śle, na któ­rym sie­dzę.

– Na pew­no nie mat­mę, bo nie je­stem so­cjo­pat­ką.

Pan Ro­se­nqvist ra­do­śnie chi­cho­cze po szwedz­ku.

– Ani fi­zy­kę. Jak wy­żej.

Na­gra­dza mnie ko­lej­ny roz­bra­ja­jący chi­chot.

Jako fe­mi­nist­ka od razu czu­ję się win­na, bo ostat­nio wszy­scy sta­ra­ją się za­chęcać dziew­czy­ny do stu­dio­wa­nia przed­mio­tów ści­słych, ale szcze­rze mó­wi­ąc, nie je­stem aż taką wo­jow­nicz­ką her­bu ma­ci­cy, żeby zmu­sić się do ka­rie­ry pro­gra­mi­sty. Cza­sa­mi le­piej mie­rzyć siły na za­mia­ry.

Cho­dzi o to, że do­kład­nie wiem, jaką ście­żkę ka­rie­ry chcia­ła­bym wy­brać, ale bra­ku­je mi od­wa­gi, żeby po­wie­dzieć to na głos. Wi­ęk­szo­ść do­rad­ców za­wo­do­wych in­te­re­su­je tyl­ko jed­no – żeby wy­słać cię do col­le­ge’u. Szko­ły śred­nie są oce­nia­ne tym le­piej, im wi­ęcej ich ab­sol­wen­tów kon­ty­nu­uje na­ukę na uni­wer­sy­te­tach, za­tem rady do­ty­czące ka­rie­ry za­wo­do­wej do­ty­czą przede wszyst­kim wy­bo­ru stu­diów. Rze­czy, któ­rych nie uczy Liga Blusz­czo­wa, są nie­god­ne uwa­gi. A mo­żesz wie­rzyć lub nie, ale żad­na uczel­nia Ligi Blusz­czo­wej nie wy­szko­li cię na ko­mi­ka.

Po­nad­to szan­sa na suk­ces w mo­jej wy­ma­rzo­nej bra­nży jest ra­czej nie­wiel­ka.

Zwłasz­cza dla ko­goś ta­kie­go jak ja.

Ro­se­nqvist da­lej sta­ra się de­li­kat­nie wy­ba­dać spra­wę.

– Może an­giel­ski?

Po­ta­ku­ję i wy­mi­ja­jąco mó­wię:

– Lu­bię an­giel­ski. Zwłasz­cza pi­sa­nie kre­atyw­ne. I za­jęcia te­atral­ne. – Za­miast ugry­źć się w język, do­da­ję: – Cza­sa­mi pi­szę i od­gry­wam ske­cze z przy­ja­ció­łmi. Dla za­ba­wy. To nic wiel­kie­go.

Sądząc po ła­sko­czącej fali żaru, któ­ry za­le­wa mi po­licz­ki, zro­bi­łam się ja­skra­wo­czer­wo­na na twa­rzy.

Jed­nak cho­ciaż stra­ci­łam zim­ną krew, Ro­se­nqvist za­cho­wu­je się tak, jak­by na­sza roz­mo­wa przy­nio­sła fan­ta­stycz­ny re­zul­tat. Jego ja­sny wąs pod­ska­ku­je na wszyst­kie stro­ny ni­czym fret­ka, któ­ra wpa­dła do bęb­na pral­ki.

– FE­NO­ME­NAL­NIE! SPE­ŁNIAJ SWO­JE MA­RZE­NIA, O’NE­ILL!

Za­tem może i nie wy­bra­łam sta­bil­nej ście­żki roz­wo­ju, ale przy­naj­mniej mam ple­cak pe­łen in­for­ma­cji o ama­tor­skich kó­łkach dra­ma­tycz­nych, szko­łach te­atral­nych i te­atrach, któ­re są za­in­te­re­so­wa­ne przyj­mo­wa­niem sce­na­riu­szy. Wła­ści­wie je­stem wdzi­ęcz­na Ro­se­nqvi­sto­wi za to, że nie zdys­kre­dy­to­wał od razu mo­ich nie­kon­wen­cjo­nal­nych am­bi­cji za­wo­do­wych, jak to zro­bi­ło wie­lu na­uczy­cie­li przed nim.

Po­wie­dział mi na­wet o swo­im zna­jo­mym, któ­ry za przy­zwo­itą opła­tą robi li­ce­ali­stom fo­to­gra­fie por­tre­to­we. Wiem, że to brzmi jak śli­ski biz­nes, ale po­sta­na­wiam dać mu kre­dyt za­ufa­nia. Wku­rzy­ła­bym się, gdy­by się oka­za­ło, że pan Ro­se­nqvist na boku do­sta­je dzia­łkę za pod­sy­ła­nie uczen­nic fo­to­gra­fo­wi-pe­do­fi­lo­wi.

17.04

Dzi­ęki en­tu­zja­stycz­nym ra­dom pana Ro­se­nqvi­sta zo­sta­ję z wła­snej woli po lek­cjach, żeby po­roz­ma­wiać o mo­jej przy­szło­ści z pa­nią Cran­non, na­uczy­ciel­ką pro­wa­dzącą w na­szej szko­le za­jęcia te­atral­ne. Wi­dzisz? Spędzam na te­re­nie szko­ły wi­ęcej cza­su niż to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli. To wy­ra­źny, jed­no­znacz­ny do­wód, że kon­tro­la umy­słów nie jest wy­my­słem zwo­len­ni­ków teo­rii spi­sko­wych, a mój uro­czy, cho­ciaż krzy­kli­wy do­rad­ca za­wo­do­wy skan­dy­naw­skie­go po­cho­dze­nia na­praw­dę jest kimś w ro­dza­ju Czar­ne­go Pana spe­cja­li­zu­jące­go się w te­le­pa­tii. To je­dy­ne wy­tłu­ma­cze­nie. No, może nie je­dy­ne. Oczy­wi­ście ci, któ­rzy nie wie­rzą w siły nad­przy­ro­dzo­ne, pew­no po­wie­dzie­li­by, że pod­czas kon­sul­ta­cji Ro­se­nqvist wy­ko­nał na mnie ja­kiś za­bieg lo­bo­to­mii.

Do ga­bi­ne­tu pani Cran­non idzie się nie­po­zor­ny­mi, za­po­mnia­ny­mi przez wszyst­kich scho­da­mi za salą te­atral­ną. Wle­kę się tam po ostat­nim dzwon­ku, kie­dy wszy­scy ucznio­wie o przy­tom­nych umy­słach już ewa­ku­owa­li się z bu­dyn­ku. Uzbro­iłam się w ze­szyt, prób­kę sce­na­riu­sza oraz kil­ka ton cze­ko­la­dek z ma­słem orze­cho­wym, bo moim zda­niem spędza­nie wol­ne­go cza­su na roz­mo­wie z na­uczy­cie­la­mi jest jak wi­zy­ta w sa­lo­nie ta­tu­ażu – mu­sisz sta­le utrzy­my­wać wy­so­ki po­ziom cu­kru we krwi, żeby wy­trzy­mać ból i nie ze­mdleć.

Pani Cran­non jest miłą ko­bie­tą. Nosi oku­la­ry w fio­le­to­wych opraw­kach, san­da­ły na kor­ko­wych po­de­szwach i obłęd­ne tu­ni­ki, a jej cha­rak­ter mo­żna by umie­ścić na wy­kre­sie oso­bo­wo­ści w oko­li­cy eks­cen­try­zmu. Za­wsze przy­dzie­la mi świet­ne role w szkol­nych przed­sta­wie­niach, bo mam tak do­no­śny głos, że wo­źny nie musi usta­wiać mi­kro­fo­nu. Ostat­nio na przy­kład gram Da­isy w Wiel­kim Gats­bym, cho­ciaż nie je­stem ani tro­chę ele­ganc­ka, ani olśnie­wa­jąca.

Za­wsze lu­bi­łam pa­nią Cran­non, ale w taki spo­sób, jaki mo­żna by na­zwać syn­dro­mem sztok­holm­skim. No bo czy kto­kol­wiek na­praw­dę jest w sta­nie lu­bić swo­je­go na­uczy­cie­la? Za­sta­nów się, czło­wie­ku. To wa­żne py­ta­nia fi­lo­zo­ficz­ne.

Kie­dy wcho­dzę, pani Cran­non sie­dzi za biur­kiem, na któ­rym pi­ętrzą się zbio­ry dra­ma­tów, kub­ki po ka­wie, a wśród nich stoi ogrom­ny, be­żo­wy kom­pu­ter z lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych . Cały po­kój pach­nie za­ku­rzo­ny­mi ko­stiu­ma­mi i zwie­trza­łym la­kie­rem do wło­sów. To moje ulu­bio­ne za­pa­chy.

– Izzy! Jak miło cię w ko­ńcu spo­tkać poza pró­ba­mi.

Wpro­wa­dza mnie do środ­ka. Zaj­mu­ję miej­sce na do­słow­nie naj­nie­wy­god­niej­szym pla­sti­ko­wym krze­śle, na ja­kim kie­dy­kol­wiek mia­łam nie­przy­jem­no­ść sie­dzieć. To ist­na Że­la­zna Dzie­wi­ca świa­ta krze­seł. Nie prze­sa­dzam.

– Dzi­ęki – mó­wię, sta­ra­jąc się spra­wiać po­god­ne wra­że­nie ko­goś, kto aku­rat nie prze­ży­wa ka­tu­szy za spra­wą krze­sła spra­wu­jące­go funk­cję na­rzędzia tor­tur. – Przy­nio­słam cze­ko­lad­ki z ma­słem orze­cho­wym, żeby osło­dzić pani przy­kro­ść, iż nie może pani pędzić do domu, do pana Cran­no­na.

– Wła­ści­wie do pani Cran­non. – Na­uczy­ciel­ka się uśmie­cha, ma­cha­jąc lewą dło­nią przed moją twa­rzą. Jej pie­rścio­nek za­ręczy­no­wy zdo­bi praw­dzi­wy Dway­ne John­son wśród dia­men­tów, a koło nie­go wid­nie­je bo­ga­to zdo­bio­na ob­rącz­ka. – Je­stem les­bij­ką. I mężat­ką. To po­łącze­nie słów, któ­re­go zro­zu­mie­nie spra­wia wy­ra­źny pro­blem du­żej części po­pu­la­cji.

– Och! Su­per. Ale jak to jest, czar­no na bia­łym... Do obu z was trze­ba się zwra­cać: „pani Cran­non”? Czy to nie pro­wa­dzi do po­my­łek?

Na­uczy­ciel­ka śmie­je się i si­ęga z za­pa­łem do pacz­ki cze­ko­la­dek, któ­rą przed nią po­ło­ży­łam.

– Masz ra­cję. Z per­spek­ty­wy cza­su wi­dzę, że chy­ba po­win­ny­śmy za­cho­wać na­zwi­ska pa­nie­ńskie. Ale mu­sia­łam przy­naj­mniej w taki spo­sób uszczęśli­wić moją wy­cho­wa­ną w ka­to­lic­kim du­chu ro­dzi­nę.

Uśmie­cham się.

– Nie kor­ci­ło pani, żeby na­pi­sać ja­kiś skecz o dwóch żo­nach no­szących to samo na­zwi­sko?

Pani Cran­non uśmie­cha się ser­decz­nie.

– To py­ta­nie zręcz­nie wpro­wa­dza te­mat two­jej twór­czo­ści. Pan Ro­se­nqvist po­wie­dział mi, że sama pi­szesz sce­na­riu­sze. To wspa­nia­le! Opo­wiedz mi o nich.

Opie­ra się na krze­śle .

Na­gle czu­ję się nie­co skrępo­wa­na, przede wszyst­kim dla­te­go, że ro­zu­miem, iż mam pro­wa­dzić nor­mal­ną doj­rza­łą roz­mo­wę, któ­ra nie będzie usia­na or­dy­nar­ny­mi zwro­ta­mi ani prze­si­ąk­ni­ęta głu­pim hu­mo­rem słu­żącym umniej­sze­niu mo­jej war­to­ści. A ja już nie­co za­po­mnia­łam, jak to się robi.

Coś tam idio­tycz­nie bąkam pod no­sem o No­rze Eph­ron i si­ęgam do tor­by ozdo­bio­nej bo­ga­tą ko­lek­cją agra­fek i na­szy­wek, któ­re mają wy­wo­ły­wać ilu­zję, że je­stem przy­naj­mniej tro­chę cool. Wyj­mu­ję przy­go­to­wa­ną prób­kę sce­na­riu­sza fil­mu pe­łno­me­tra­żo­we­go, któ­ry na­pi­sa­łam ubie­głe­go lata. Jego lo­gli­ne brzmi: „Znaj­du­jący się w ta­ra­pa­tach fi­nan­so­wych mężczy­zna do to­wa­rzy­stwa za­ko­chu­je się w klient­ce ob­se­syj­nie za­jętej ka­rie­rą, któ­ra nie umie na­wi­ązy­wać bli­skich re­la­cji z in­ny­mi lu­dźmi”. W grun­cie rze­czy to taka uwspó­łcze­śnio­na wer­sja Pret­ty Wo­man, któ­ra ła­mie ste­reo­ty­py do­ty­czące płci, a jed­no­cze­śnie sta­no­wi skarb­ni­cę żar­tów na te­mat sek­su.

– Już na­pi­sa­łaś cały sce­na­riusz? – Pani Cran­non roz­dzia­wia usta i klasz­cze w dło­nie jak tre­so­wa­na ma­łpa. – Izzy, to fan­ta­stycz­nie! Wie­lu po­cząt­ku­jących sce­na­rzy­stów ma pro­blem z uko­ńcze­niem cho­ćby jed­ne­go sce­na­riu­sza, cho­ciaż są za­wo­dow­ca­mi po szko­łach fil­mo­wych. Kie­dy pra­co­wa­łam jako re­ży­ser te­atral­ny, pa­trzy­łam ze smut­kiem na wie­lu pi­sa­rzy, któ­rzy nie byli w sta­nie do­pro­wa­dzić swo­ich fa­buł do ko­ńca. Po­win­naś być z sie­bie dum­na. Mo­żli­wo­ść na­pi­sa­nia: KO­NIEC to duże osi­ągni­ęcie.

– Na­praw­dę?

– Na­praw­dę! – Bie­rze ode mnie ma­szy­no­pis, stu­diu­je pro­fe­sjo­nal­ne sfor­ma­to­wa­ny tekst i sta­ran­nie opi­sa­ną stro­nę ty­tu­ło­wą. – Chcia­ła­bym go wzi­ąć do domu, żeby po­czy­tać. Mogę?

Kom­plet­nie nie spo­dzie­wa­łam się ta­kiej de­mon­stra­cji nie­sły­cha­ne­go wspar­cia.

– Zro­bi­ła­by to pani? Po­świ­ęci­ła swój wol­ny czas na to, żeby prze­czy­tać mój tekst?

– Oczy­wi­ście! – Na­py­cha so­bie usta jesz­cze jed­ną cze­ko­lad­ką, a pa­pie­rek wy­rzu­ca do prze­pe­łnio­ne­go ko­sza za krze­słem. Wy­sy­pu­ją się z nie­go opa­ko­wa­nia po sło­dy­czach i pusz­ki po na­po­jach. Wi­dać, że pani Cran­non ma taki sam sto­su­nek do zdro­wej żyw­no­ści jak ja. Czy­li bar­dzo chłod­ny. – Wiem z na­szej wspól­nej pra­cy nad przed­sta­wie­nia­mi szkol­ny­mi, jaka je­steś uta­len­to­wa­na. Zry­wam boki za ka­żdym ra­zem, kie­dy za­czy­nasz im­pro­wi­zo­wać i wtrącasz swo­je wła­sne uwa­gi.

Czer­wie­nię się aż po uszy. Zno­wu.

– Dzi­ęku­ję. Ta­kie za­cho­wa­nie iry­tu­je do bólu wi­ęk­szo­ść lu­dzi.

– Cóż, wi­ęk­szo­ść lu­dzi nie aspi­ru­je do ka­rie­ry sa­ty­ry­ka. Za­sta­na­wia­łaś się nad tym, co chcia­ła­byś ro­bić po szko­le? Chcesz iść do col­le­ge’u? Na prak­ty­ki? Je­że­li in­te­re­su­je cię to i to, USC ma do­sko­na­ły pro­gram dla sce­na­rzy­stów – Spiel­berg jest jed­nym z jego ab­sol­wen­tów – a pod­czas wa­ka­cji wio­sen­nych i let­nich nie mu­sia­ła­byś wy­je­żdżać na prak­ty­ki, lecz od­być je w Los An­ge­les. Ide­al­nie pod ka­żdym względem.

Ba­wię się ner­wo­wo zam­kiem kurt­ki ze sztucz­nej skó­ry, któ­rą ubie­głej je­sie­ni ku­pi­łam w lum­pek­sie. Wła­śnie tej części roz­mo­wy naj­bar­dziej się ba­łam – przy­zna­nia się do mo­jej sy­tu­acji fi­nan­so­wej. I to już dru­gi raz w ci­ągu jed­ne­go dnia.

To nie po­win­no bu­dzić aż ta­kich emo­cji, bo na co dzień rzad­ko mi prze­szka­dza, ale te­raz, kie­dy ów fakt ma praw­dzi­wy wpływ na de­cy­zje do­ty­czące przy­szło­ści, czu­ję się nie­kom­for­to­wo mó­wi­ąc o pie­ni­ądzach.

Ale, jak już wspo­mnia­łam, pani Cran­non stoi po do­brej stro­nie mocy. Wy­zna­ję więc praw­dę.

– Wła­ści­wie nie wiem, czy stać mnie na col­le­ge. Za­mie­rzam więc zna­le­źć tu ja­kąś pra­cę, żeby utrzy­mać sie­bie i bab­cie, a w wol­nym cza­sie da­lej będę pi­sać. Zro­bię kil­ka krót­ko­me­tra­żo­wek i może w ko­ńcu uciu­łam.

Pani Cran­non marsz­czy brwi. W ci­chym po­ko­ju roz­brzmie­wa ter­kot wia­tracz­ka w jej kom­pu­te­rze, któ­ry wła­śnie prze­cho­dzi w tryb uśpie­nia. Po ostat­nim dzwon­ku na­wet urządze­nia tech­nicz­ne tra­cą za­in­te­re­so­wa­nie szko­łą.

– Spraw­dza­łaś, ja­kie są mo­żli­wo­ści po­ży­czek? To zna­czy na stu­dia.

Mo­głam się spo­dzie­wać, że o to za­py­ta.

– Tro­chę. Ale na samą myśl o tym, żeby się po­grążyć w jesz­cze wi­ęk­szych zo­bo­wi­ąza­niach, ob­la­tu­je mnie strach. Zwłasz­cza że nie mam ro­dzi­ców, do któ­rych mo­gła­bym pó­jść po pie­ni­ądze, jak­by co.

Na­uczy­ciel­ka pod­wi­ja pur­pu­ro­we ręka­wy swo­jej obłęd­nej tu­ni­ki, od­sła­nia­jąc owi­ni­ęty trzy razy do­ko­ła nad­garst­ka ró­ża­niec. Ata­ku­je ko­lej­ną cze­ko­lad­kę. Roz­pra­wia się z nimi tak szyb­ko, że na­praw­dę je­stem pod wra­że­niem. Gdy­by je­dze­nie cze­ko­la­dek było dys­cy­pli­ną olim­pij­ską, to pani Cran­non mia­ła­by za­gwa­ran­to­wa­ne miej­sce na po­dium. W tej chwi­li już do­rów­nu­je Si­mo­ne Bi­les.

– Ro­zu­miem – mówi to­nem, któ­ry może ozna­czać tyl­ko jed­no: że ni w ząb nie ro­zu­mie. – Na­praw­dę. Ale mu­sisz o tym my­śleć jak o in­we­sty­cji. W sie­bie. W swo­ją przy­szło­ść. Wiem, że to fra­ze­sy, i pew­no sły­sza­łaś je już od Ro­se­nqvi­sta, je­steś mło­da, by­stra i am­bit­na. Mu­sisz za­wal­czyć o sie­bie.

Ki­wam gło­wą, ale mój en­tu­zjazm nie­co opa­dł. Za­wsze czu­ję się jak oklap­ni­ęty, pu­sty ba­lon, kie­dy ktoś ra­dzi „spe­łniać swo­je ma­rze­nia” oso­bom, któ­re ra­czej „ci­ągną z dnia na dzień”, cho­ciaż wiem, że przy­świe­ca­ją im do­bre za­mia­ry. Może dla nich bra­wu­ra i ry­zy­kanc­two są do przy­jęcia, ale nie dla mnie.

Pani Cran­non wy­czu­wa zmia­nę na­stro­ju, cho­ciaż z ca­łej siły sta­ram się ukryć przed nią roz­cza­ro­wa­nie. Oka­zy­wa­nie sła­bo­ści jest dla mnie mniej wi­ęcej tak przy­jem­ne, jak wsa­dze­nie gło­wy do wia­dra z gli­sta­mi. Ona jed­nak mnie przej­rza­ła.

Wy­cie­ra cze­ko­la­dę z kąci­ka ust i mówi:

– Po­mo­gę ci, Izzy, w mia­rę mo­ich mo­żli­wo­ści. Wy­grze­bię sta­re kon­tak­ty, ro­zej­rzę się za płat­ny­mi sta­ża­mi i po­le­cę ci kil­ka miejsc, do któ­rych mo­żesz wy­słać swo­je tek­sty, do­pó­ki wci­ąż je­steś na­szą uczen­ni­cą. USC by­łby świet­ny, ale tra­dy­cyj­ne wy­kszta­łce­nie wy­ższe nie jest je­dy­ną dro­gą w tej bra­nży. – Uśmie­cha się do mnie, a ja mi­mo­wol­nie od­wza­jem­niam jej uśmiech. – Coś wy­my­śli­my. Obie­cu­ję.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach wy­cho­dzę z brzu­chem pe­łnym cze­ko­la­dek Re­ese’s, mo­dląc się w du­chu, żeby po tych wszyst­kich en­tu­zja­stycz­nych za­chętach mój sce­na­riusz spodo­bał się pani Cran­non, i do­cie­ra do mnie, że nie lu­bię jej je­dy­nie tak, jak ofia­ra syn­dro­mu sztok­holm­skie­go. Lu­bię ją jak czło­wiek czło­wie­ka.

A więc jed­nak mam ser­ce. Kto by po­my­ślał?

19.58

– Wy­ni­ka stąd nie­zbi­cie, że po­sia­dam pe­wien or­gan pom­pu­jący krew – ko­ńczę trium­fal­nie.

Sie­dzę w ba­rze z Aji­tą i Dan­nym, parą mo­ich ab­so­lut­nie naj­lep­szych przy­ja­ciół. Łączy nas mi­ło­ść do na­chos i zgry­wy ze wszyst­kie­go.

Mar­tha’s Di­ner jest lo­ka­lem to­tal­nie re­tro – z neo­na­mi, sza­fa­mi gra­jący­mi, bok­sa­mi i podło­gą w sza­chow­ni­cę. Wszyst­ko jest tu o wie­le za dro­gie, więc mu­sisz się za­po­ży­czyć na kil­ka lat, żeby zje­ść ham­bur­ge­ra, ale tu­tej­sze fryt­ki są od­sma­ża­ne co naj­mniej osiem­na­ście razy, więc nie ma na świe­cie pysz­niej­szej żyw­no­ści. Po­wa­żnie, szko­da że nie wi­dzia­łaś tego za­mie­sza­nia w ca­łym mie­ście, któ­re wy­wo­ła­ło otwar­cie Mar­tha’s. Zwłasz­cza wśród lu­dzi, któ­rzy za­miesz­cza­ją w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych cy­ta­ty Ma­ri­lyn Mon­roe i opo­wia­da­ją ci na okrągło, jaka to szko­da, że nie uro­dzi­li się w la­tach pi­ęćdzie­si­ątych. Spo­ko, spo­ko. Nic nie stra­ci­li­ście. Prze­cież na­dal mamy sha­ki mlecz­ne i ra­sizm.

Tak się skła­da, że Mar­tha’s to ta­kże lo­kal, w któ­rym moja bab­cia Bet­ty nie­chęt­nie do­ra­bia jako spe­cja­list­ka od na­le­śni­ków. Wła­ści­wie nie­zu­pe­łnie do­ra­bia, bo to jej je­dy­na pra­ca. Ale le­piej brzmi, kie­dy tak się mówi o jej za­jęciu. Na­praw­dę jed­nak spędza dwa­na­ście go­dzin dzien­nie na sto­pach wy­krzy­wio­nych ha­luk­sa­mi i dla­te­go nie­mal bez prze­rwy wal­czy z bó­lem, lecz ab­so­lut­nie nie może so­bie po­zwo­lić na prze­jście na eme­ry­tu­rę. Wła­śnie dla­te­go nie mogę iść do col­le­ge’u. Nie tyl­ko z po­wo­du cze­sne­go, ale też dla­te­go, że mu­szę zo­stać w ro­dzin­nym mie­ście i ha­ro­wać jak wół, żeby ona w ko­ńcu mo­gła pó­jść na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek po wie­lu la­tach ci­ężkie­go ty­ra­nia. Te­raz moja ko­lej, żeby za­pew­nić jej utrzy­ma­nie.

Tym­cza­sem wła­śnie opo­wie­dzia­łam przy­ja­cio­łom o roz­mo­wie z pa­nią Cran­non i po­chwa­li­łam się, że moja du­sza nie jest taka mar­twa, jak do­tąd sądzi­łam.

– In­te­re­su­jąca hi­po­te­za, ale zde­cy­do­wa­nie ją od­rzu­cam – od­po­wia­da Aji­ta i za­ty­ka za ucho ko­smyk czar­nych wło­sów, a po­tem sior­bie przez słom­kę sha­ke ja­błko­wy. Hen­na na jej dło­niach już za­czy­na blak­nąć po we­se­lu ku­zyn­ki, któ­re od­by­ło się w ubie­głym mie­si­ącu. – No bo przej­mo­wa­nie się in­ny­mi lu­dźmi kom­plet­nie nie pa­su­je do two­jej oso­bo­wo­ści. Krót­ko mó­wi­ąc, o ile w two­im mó­zgu nie za­gnie­ździł się ja­kiś pa­so­żyt z ko­smo­su, nic mnie nie prze­ko­na, że po­tra­fisz czuć sym­pa­tię do wi­ęcej niż trzech osób jed­no­cze­śnie, a te miej­sca już są za­jęte prze­ze mnie, Dan­ny’ego i Bet­ty.

– To uza­sad­nio­ny ar­gu­ment – ustępu­ję.

Czu­jąc swąd przy­pa­lo­ne­go cia­sta na­le­śni­ko­we­go, zer­kam nad ladą na wiel­ką kuch­nię, całą w chro­mach, sta­ra­jąc się wy­pa­trzeć Bet­ty. Ona jed­nak prze­pa­dła bez śla­du. Pew­nie po­ci­ąga ze swo­jej pier­siów­ki na za­ple­czu i opo­wia­da nie­przy­wo­ite żar­ty na­iw­nej zmy­wacz­ce.

– Faj­nie, że Cran­non prze­czy­ta twój sce­na­riusz – mówi Dan­ny, mie­sza­jąc trze­ma słom­ka­mi w roz­mia­rze jum­bo swój sha­ke o sma­ku so­lo­ne­go kar­me­lu, ba­na­nów i tru­ska­wek. Ma na so­bie wy­tar­ty T-shirt z po­ke­mo­na­mi, któ­ry do­stał ode mnie na dwu­na­ste uro­dzi­ny, ale któ­ry wci­ąż na nie­go pa­su­je przez wzgląd na za­stra­sza­jąco ni­ski wska­źnik BMI Dan­ny’ego. – Wca­le nie mu­sia­ła tego ro­bić.

Po­ta­ku­ję gor­li­wie.

– Praw­da? I cały czas ob­sy­py­wa­ła mnie kom­ple­men­ta­mi. Po­do­ba jej się na­wet, kie­dy spon­ta­nicz­nie do­po­wia­dam coś od sie­bie pod­czas prób. Pod­jęłam pró­bę wy­ka­za­nia, że je­stem świa­do­ma swo­ich ułom­no­ści, i zwró­ci­łam jej uwa­gę na fakt, że ta­kie za­cho­wa­nie wy­zwa­la u in­nych mor­der­cze in­stynk­ty, ale nie zmie­ni­ła zda­nia. Szcze­rze po­do­ba jej się moja pa­pla­ni­na.

– To do­wo­dzi, że ta ko­bie­ta po­win­na na mocy usta­wy o zdro­wiu psy­chicz­nym zo­stać za­mkni­ęta w za­kła­dzie – pod­po­wia­da usłu­żnie Aji­ta.

Pstry­kam w nią grud­ką bi­tej śmie­ta­ny, któ­ra lądu­je na no­sie Aji­ty, a ta zli­zu­je ją swo­im prze­ra­źli­wie dłu­gim języ­kiem. Po­cho­dzi z Ne­pa­lu i ma naj­wy­żej metr wzro­stu, ale jej jęzor jest dłu­ższy niż u ber­nar­dy­na. Gdy­bym, na przy­kład, roz­la­ła sha­ke na podło­gę, zli­za­ła­by go, na­wet się nie po­chy­la­jąc. To na­praw­dę nie­zwy­kłe.

– Ja tam za­wsze uwa­ża­łem, że Izzy jest śmiesz­na – mam­ro­cze Dan­ny i zni­ka pod cza­pą swo­ich sko­łtu­nio­nych wło­sów.

Osłu­pia­łe zer­ka­my z Aji­tą na sie­bie. Aż do te­raz Dan­ny do­słow­nie ani razu nie po­wie­dział mi nic mi­łe­go. Na­wet gdy mia­łam pięć lat i moi ro­dzi­ce zgi­nęli, na­sza przy­ja­źń opie­ra­ła się na nie­win­nych an­ta­go­ni­zmach.

– Z wy­glądu? – su­ge­ru­je Aji­ta, chwy­ta­jąc się men­tal­nej brzy­twy.

– Za­mknij się – od­po­wia­da Dan­ny, nie pa­trząc na nas. – Idę za­pła­cić za sha­ki.

Zsu­wa się z ław­ki, wy­cho­dzi z bok­su i idzie do kasy, gdzie ob­da­rzo­na du­żym biu­stem stu­dent­ka pierw­sze­go roku wita go z ta­kim en­tu­zja­zmem, jaki mo­żna z sie­bie wy­krze­sać za pła­cę mi­ni­mal­ną.

– Co to, do dia­bła, mia­ło zna­czyć? – szep­czę do Aji­ty za bar­dzo zszo­ko­wa­na, żeby stro­ić so­bie żar­ty. – Jego zda­niem je­stem za­baw­na? Co jesz­cze? Czy za­cznie sądzić, że je­stem przy­zwo­itą isto­tą ludz­ką?

– Nie daj­my się po­nie­ść wy­obra­źni – sto­pu­je mnie Aji­ta. – Ale cze­kaj no, on po­sze­dł za­pła­cić za sha­ki? Sta­wia nam? Dla­cze­go? Czy całe ży­cie ro­bił nas w ko­nia? Czy­żby na­praw­dę był ta­jem­ni­czym mi­lio­ne­rem? Ostat­nią rze­czą, jaką od nie­go do­sta­łam, było pu­de­łko tam­po­nów. I to tyl­ko dla­te­go, że chciał w ten pa­syw­no-agre­syw­ny spo­sób wy­tknąć mi, że moje re­ak­cje pod­czas ostat­niej kłót­ni były moc­no prze­sa­dzo­ne.

Wy­sko­czyw­szy z for­sy, Dan­ny wra­ca do nas i z za­do­wo­lo­ną miną wsu­wa port­fel z po­wro­tem do kie­sze­ni dżin­sów. Pi­ka­chu na jego T-shir­cie uśmie­cha się zło­śli­wie, kie­dy nie­mal zde­rza się z kel­ner­ką nio­sącą trzy to­sty klu­bo­we. Ta zer­ka gro­źnie na Dan­ny’ego, ale on tak in­ten­syw­nie się na mnie gapi, że nie­mal jej nie za­uwa­ża. A po­tem na­gle uśmie­cha się dzi­wacz­nie, jak­by nie­śmia­ło. Ni­g­dy przed­tem nie wi­dzia­łam, żeby tak się uśmie­chał. Uśmiech. W wy­ko­na­niu Dan­ny’ego. No, daj­cie spo­kój.

Co tu się, pro­szę pa­ństwa, od­pier­dzie­la?

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: