- W empik go
Nicea, czyli Gospoda pod kwadratowym bażantem - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Nicea, czyli Gospoda pod kwadratowym bażantem - ebook
Fragment: "Rozpędzony do około 100 km/godz. pociąg niemieckich linii kolejowych Deutsche Bahn gnał wzdłuż południowego wybrzeża francuskiej riwiery. Od kilku godzin wagony w prostokątach okien wyświetlały podróżnym krótkie filmy krajoznawcze w odcinkach o najpiękniejszych zakątkach Francji."
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-214-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osoby
Waldemar Sypniewski — bohater, emigrant
Michael Miś — jego nowo poznany znajomy
madame Sophie — pani Zofia — w papilotach
monsieur Marcel — jej mąż, sumiasty gospodarz
Jacques Fontaine — właściciel zakładu
fotograficznego
Barbara — żona Waldemara
Beata Janus — kierowniczka zakładu
usługowego
Mariusz Janus — jej mąż
Arek — Arkadiusz Śląski, brat Beaty
Agata — przyjaciółka Waldemara S.
Sonia — córka Waldka
Monika — dziewczynka z rudymi
warkoczykami
pocztowy — listonosz
Wszystkie osoby, wydarzenia, sytuacje i dialogi, jakie czytelnik spotka w tej opowieści, chociaż są fikcją i wytworem wyobraźni autora, mogą mieć swoje odwzorowanie w rzeczywistości, co w niejednym przypadku jest całkowicie zamierzone
motto
„Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”
Każdy człowiek o czymś marzy, jakoś czuje otaczający go świat, do czegoś dąży i w jakiś sposób myśli
Dlaczego nie miałby przelać tego na papier?
W ten sposób może być pisarzem: pisarzem felietonów sportowych, zwykłych opowiadań, artykułów do gazet, powieści, nowel a nawet wierszy — do tego jednak potrzebny jest choć mały talent.
Od autora
Odkąd pamiętam, chciałem napisać taką książkę —
książkę, która łączyłaby moje osobiste odczucia,
to co przeżyłem jak i najskrytsze moje pragnienia.
Zawsze chciałem opublikować swoje felietony i wiersze
napisane jeszcze w młodości. Niestety, w latach 70-tych
i 80-tych było to raczej niemożliwe ze względu
na sytuację polityczną w kraju ale także
z powodu mojego młodego wieku i niedoświadczenia.
Teraz oto oddaję do dyspozycji czytelnika niniejszą
opowieść i życzę Mu odniesienia z lektury tej książki
jak najgłębszych korzyści natury emocjonalnej
oraz wzruszeń, które będzie pamiętał
„po czas niezmierzony”.
Andrzej Polcyn
p.s. Dziękuję panu Leopoldowi Tyrmandowi
za dodanie otuchy i odwagi w pisaniu. Dziękuję także
za niewyczerpalne źródło pomysłów, jakim się okazał:
Zły, Siedem dalekich rejsów oraz Życie towarzyskie
i uczuciowe — w tej właśnie kolejności. Żałuję jedynie
że nie mogę tego zrobić osobiście.
gwiazdka (*) w tekście oznacza zmianę czasu, akcji i miejsca oraz powrótI *
Rozpędzony do około 100 km/godz. pociąg niemieckich linii kolejowych Deutsche Bahn gnał wzdłuż południowego wybrzeża francuskiej riwiery. Od kilku godzin wagony w prostokątach okien wyświetlały podróżnym krótkie filmy krajoznawcze w odcinkach o najpiękniejszych zakątkach Francji. W jednej z pierwszych części podróżni podziwiali malownicze winnice Burgundii; na łagodnie pofałdowanych wzgórzach wskazywali jeden drugiemu wołając: patrz!, proszę spojrzeć! Pokazywali na układające się prostopadle do podnóża rzędy winorośli kontrastujące swoją zielenią z biało-szarym, bo jałowym podłożem.
Jak w amfiteatrze, widzowie niezwykłego spektaklu, takiego co to zapada w pamięci na długie lata i stamtąd bywa przywoływany przy każdej nadarzającej się sposobności, z otwartymi ustami chłonęli scenki z codziennego życia tych stron z ludźmi krzątającymi się po zboczach jak mrówki. Z odległości rzucały się w oczy ruchome postacie, to ’tragarze’ znoszący w ogromnych koszach do ustawionych w dolinach ciągników z przyczepami zbiór winnych owoców.
— Taki kosz — odezwał się jeden z pasażerów — ma pojemność chyba pół metra i po załadowaniu go do pełna waży z 80 kilogramów. Ktoś inny zapytał:
— Oni sobie sami je napełniają?
— Nie — ktoś rzucił bezosobowo lecz głosem stanowczym. — Tam na zboczu widać ludzi; te małe, kolorowe punkciki, które się ledwie poruszają, do połowy przysłonięte krzakami, to oni napełniają kosze, a tamci tylko je znoszą. — Zasypane do pełna przyczepy szybko odjeżdżają znikając gdzieś za pagórkiem.
W tym kinoteatrze można było swobodnie fotografować, toteż każdy dobywszy swych aparatów, czy to automatów, lustrzanek, czy też kamer przytykał obiektywy niemal do drgających szyb, chcąc uwiecznić na fotogramach najciekawsze momenty podróży.
Jednakże nic nie potrafiło odwzorować przedostatniego odcinka serialu, który opowiadał o jednym z najpiękniejszych zakątków Europy, jeśli nie świata, mianowicie słonecznej Prowansji. Oglądając te obrazy, niektórzy bardziej wrażliwi i posiadający artystyczne dusze widzowie, dojść mogli słusznie do przekonania, iż to właśnie na południu Francji spotkać można najciekawsze światło o każdej porze dnia, jak też nocy; tam wczesne słońce samo maluje małomiejskie pejzaże daleko kładącymi się cieniami. Wysoko stojące słońce ostro rysuje twarze nielicznych przechodniów i ludzi odpoczywających w skąpych cieniach przysiadłszy gdzieś na ławeczce; także wyludnione uliczki Awinionu pamiętające spacerujących papieży, uliczki spięte niebieskimi mostami, w których cieniu w ciepłych popołudniowych barwach z cichym szmerem przemyka po czerwonych wodach Rodanu samotny kajakarz.
Prowansja jednak to nie tylko dzieła znanych malarzy, światło i kolory — to przede wszystkim szerokie otwarcie na świat arabski i Afrykę poprzez wybrzeże śródziemnomorskie. Widzowie tego dziwnego, bo wyświetlanego na żywo maratonu filmowego mogli się o tym sami przekonać oglądając ostatnią część zatytułowaną: „Od Marsylii do Monako”. Tylko dzięki profesjonalnemu reżyserowi nikt, ale to nikt nie cierpiał z powodu nudy; tematyka poszczególnych odcinków została w taki sposób dobrana, aby żaden z widzów nie utracił niczego przycinając komara.
Krótki film: „Od Marsylii do Monako” ukazał w niespotykany sposób codzienność ludzkiego bytu w tym rejonie Europy. Jak w serialu telewizji szwajcarskiej: ’Podróże kolejami Szwajcarii’ tak tu widzowie — podróżni najpierw oglądali wstęp, gdzie przed oknami pojawiły się przedmieścia ogromnego, kosmopolitycznego miasta, jakim jest współczesna Marsylia. Realizator w mistrzowski sposób zadbał o to, by obrazy nie przewijały się zbyt szybko, a widzowie nadążali wszystko przyswajać. Na ekranie pojawili się biedni ludzie w wielobarwnych strojach noszonych na różne sposoby, którzy wykonywali najróżniejsze zajęcia, a przygotowany naprędce z pasażera lektor czytał z jakiegoś przewodnika:
— Marsylia założona została ok. roku 600 p.n.e. przez Greków pod nazwą Massalia…
Przez uchylone okno wdarł się do wnętrza przedziału zapach wanilii. Zakapturzony człowiek w luźnym, ciężko wyglądającym, pasiastym, grubo tkanym płaszczu o szerokich i obszernych rękawach, pchający dwukołową platformę, klął coś pod nosem w sobie tylko znanym języku. Miał po temu zasadnicze powody; dwukółka załadowana była delikatnym towarem. To świeże, pachnące już samym widokiem cytrusy; leżały w starych skrzynkach. Wózek toczył się po drodze podobnej do wnętrza sera Tylżyckiego, położonego jednym bokiem na brzegu półmisku. Drżał i trząsł się na nierównym podłożu. Droga pięła się nieznacznie pod górę, toteż obie ręce kierowcy — konia, a raczej osła w jednej osobie, położone były na dwu drążkach będących zarazem przedłużeniem bortów platformy. W tej chwili widzowie zauważyli, że jednej ze skrzynek brakuje bocznej deseczki i tę sytuację skwapliwie wykorzystują małe pomarańcze pchając się na wolność. Biedny tragarz nie mógł się zatrzymać, by je ratować. Chwila zrobiła się poważna; to nie jego towar, jest za niego jednak odpowiedzialny; gdy wyciągnie rękę zagradzając drogę ucieczki zwinnym fruktom, nie utrzyma pojazdu, a jechać dalej tracąc pojedyncze owoce przecież nie można. Wtem jedno z drewnianych, pełnych, zbitych z samych desek kół osadzonych bez łożysk wprost na osi, wpada w dziurę i operatorowi platformy udaje się nad nią zapanować.
— Uff — cały przedział oddycha z ulgą.
Pociąg odrobinę przyspieszył opuszczając biedne przedmieście i nachalnie choć ostentacyjnie wdarł się do centrum, gdzie na powrót zwolnił. Niewprawnemu turyście byłoby trudno dostrzec nieistniejącą granicę między tymi dzielnicami, lecz niektórzy z przedziału 6/b od razu ją zauważyli. Zabudowa tu jest bardziej gęsta i chaotyczna, chociaż ułożona zgodnie ze starożytnym planem, według którego to miasto zostało postawione.
Ogromny ruch kołowy na wąskich, ciasnych i bardzo starych uliczkach nasycony jest jazgotem klaksonów samochodowych, pokrzykiwaniami w różnych językach świata i regionalnych gwarach francuskich oraz mieszaniną najprzeróżniejszych zapachów — od typowych przypraw prowansalskich wiejących z pobliskiej restauracji przez świeżą woń tarcicy transportowaną nieopodal małą półciężarówką do zapachów owoców morza, będących tu przecież podstawą wyżywienia w każdej restauracji.
Rozkrzyczany łamaną francuszczyzną stragan rybny, gdzie leżą przedstawicielki tego rodzaju zwierząt w różnych kolorach, rozmiarze i maści w rozmaitym podaniu, serwuje głodnym przechodniom stojącym wprost na ulicy wędzone sole i węgorze, smażone szprotki, sardynki i sardele. Zasuszony sprzedawca ubrany w czarne, dość luźne spodnie, białą, także swobodną koszulę i czerwony fez z ogonkiem, jest posiadaczem mocno śniadej cery, długich, czarnych wąsów i ostrych, orlich rysów twarzy, takich jakie występują w Zakopiańskim Urzędzie Miasta lub w urodzie Józefa Krzeptowskiego z Kościeliska zwanego ongiś Sabałą. Swym zdartym nieco głosem i roznoszącą się daleko wonią głośno zachwala swoje produkty szykowane tu, na miejscu, na podręcznym palenisku podsycanym drewnem, z którego dym unosząc się do prowizorycznego komina wędzi wiszące tam sprawione wcześniej tuszki ryb.
Pociąg mknie dalej wspinając się nieznacznie i zostawiając pachnącą Marsylię gdzieś w dole jako białą perłę oprawioną w szmaragdowy jedwab.
— Przepraszam. Czy teraz będzie Nicea? — nieśmiało, słabym francuskim i półgłosem spytał swojego najbliższego sąsiada pewien 40-letni mężczyzna o urodzie łysiejącego Żyda. Przeciskał się właśnie pomiędzy ludźmi do drzwi wagonu w pociągu. Na prawym ramieniu miał przewieszony plecak, na szyi dużą torbę z paskiem i w ręce żółtą reklamówkę z napisem: Euro AGD. — Czy Państwo również do wyjścia? Przepraaszam, przeepraszam.
Podróżni, jak to zwykle bywa w podobnych scenach, stali na korytarzach wokół swoich walizek i neseserów przygotowani do opuszczenia pociągu. Jedni solidnie zapięci w płaszcze lub kurtki, inni w letnich czapkach albo kapeluszach lub z odkrytą głową i lekkich marynarkach. Do stacji docelowej było jeszcze kilkanaście, może kilka minut, a wczasowicze nie wiedzieli, jaką na miejscu zastaną pogodę. „Jest przecież koniec lata i wszystko się może zdarzyć” — być może myśleli.
Niektórzy w rozchełstanym, niedbale w pośpiechu zarzuconym na kark lub rękę odzieniu zbierali z półek swoje rzeczy, wsypując je nieostrożnie do wszystkiego, co znajdowali pod ręką — może się w tej chwili zerwali ze snu myśląc że nie zdążą wysiąść. Nieufnym okiem spoglądali nerwowo za okno, spodziewając się rychło widoku peronów i tablic z nazwami stacji.
Jeszcze inni niczego nie przeczuwając spali sobie smacznie z wyciągniętymi na sąsiednie ławki nogami — ci, być może pragnęli, dzięki snu, szybciej się znaleźć… może w Cannes lub w innym śródziemnomorskim kurorcie.
To był piękny, jesienny, słoneczny dzień, który zapisał się w pamięci Waldemara Sypniewskiego kapitalikami, tak bardzo przez niego lubianymi, gdy przy pomocy swej nowej maszyny do pisania przelewał na dziewicze, czyste kartki papieru swoje myśli. Jednak ów dzień szybko się kończył, a właściwie to bury i zimny wieczór gwałtownie go zastępował ciemnością. Niebo, słabo zamalowane sinymi i grożącymi deszczem chmurami, przyspieszało nadchodzącą noc.
Nicejski dworzec kolejowy radził sobie z tym problemem doskonale. Żywe i o naturalnych barwach zewnętrzne oświetlenie halu oraz peronów docierało do wnętrza przez szklany, kopulasty dach podobny do kopuły berlińskiego Reichstagu, która się pojawiła po gruntownym jego remoncie. Ażurowo-stalowe zadaszenie dworca spełniało swoje zadanie, zadanie walki ze zmrokiem. Hodowane tu rośliny korzystały z tego bogactwa promieni w sposób jak najbardziej naturalny. Palmy przypominające bliskość Afryki — choć nie tylko — były zdrowe, wysokie jak duże kamienice, a rozkładające się baldachimem liście miały w kolorze soczystej zieleni; wiele innych śródziemnomorskich roślin również bardzo dobrze się tam czuło.
Darmowy fragment
Waldemar Sypniewski — bohater, emigrant
Michael Miś — jego nowo poznany znajomy
madame Sophie — pani Zofia — w papilotach
monsieur Marcel — jej mąż, sumiasty gospodarz
Jacques Fontaine — właściciel zakładu
fotograficznego
Barbara — żona Waldemara
Beata Janus — kierowniczka zakładu
usługowego
Mariusz Janus — jej mąż
Arek — Arkadiusz Śląski, brat Beaty
Agata — przyjaciółka Waldemara S.
Sonia — córka Waldka
Monika — dziewczynka z rudymi
warkoczykami
pocztowy — listonosz
Wszystkie osoby, wydarzenia, sytuacje i dialogi, jakie czytelnik spotka w tej opowieści, chociaż są fikcją i wytworem wyobraźni autora, mogą mieć swoje odwzorowanie w rzeczywistości, co w niejednym przypadku jest całkowicie zamierzone
motto
„Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”
Każdy człowiek o czymś marzy, jakoś czuje otaczający go świat, do czegoś dąży i w jakiś sposób myśli
Dlaczego nie miałby przelać tego na papier?
W ten sposób może być pisarzem: pisarzem felietonów sportowych, zwykłych opowiadań, artykułów do gazet, powieści, nowel a nawet wierszy — do tego jednak potrzebny jest choć mały talent.
Od autora
Odkąd pamiętam, chciałem napisać taką książkę —
książkę, która łączyłaby moje osobiste odczucia,
to co przeżyłem jak i najskrytsze moje pragnienia.
Zawsze chciałem opublikować swoje felietony i wiersze
napisane jeszcze w młodości. Niestety, w latach 70-tych
i 80-tych było to raczej niemożliwe ze względu
na sytuację polityczną w kraju ale także
z powodu mojego młodego wieku i niedoświadczenia.
Teraz oto oddaję do dyspozycji czytelnika niniejszą
opowieść i życzę Mu odniesienia z lektury tej książki
jak najgłębszych korzyści natury emocjonalnej
oraz wzruszeń, które będzie pamiętał
„po czas niezmierzony”.
Andrzej Polcyn
p.s. Dziękuję panu Leopoldowi Tyrmandowi
za dodanie otuchy i odwagi w pisaniu. Dziękuję także
za niewyczerpalne źródło pomysłów, jakim się okazał:
Zły, Siedem dalekich rejsów oraz Życie towarzyskie
i uczuciowe — w tej właśnie kolejności. Żałuję jedynie
że nie mogę tego zrobić osobiście.
gwiazdka (*) w tekście oznacza zmianę czasu, akcji i miejsca oraz powrótI *
Rozpędzony do około 100 km/godz. pociąg niemieckich linii kolejowych Deutsche Bahn gnał wzdłuż południowego wybrzeża francuskiej riwiery. Od kilku godzin wagony w prostokątach okien wyświetlały podróżnym krótkie filmy krajoznawcze w odcinkach o najpiękniejszych zakątkach Francji. W jednej z pierwszych części podróżni podziwiali malownicze winnice Burgundii; na łagodnie pofałdowanych wzgórzach wskazywali jeden drugiemu wołając: patrz!, proszę spojrzeć! Pokazywali na układające się prostopadle do podnóża rzędy winorośli kontrastujące swoją zielenią z biało-szarym, bo jałowym podłożem.
Jak w amfiteatrze, widzowie niezwykłego spektaklu, takiego co to zapada w pamięci na długie lata i stamtąd bywa przywoływany przy każdej nadarzającej się sposobności, z otwartymi ustami chłonęli scenki z codziennego życia tych stron z ludźmi krzątającymi się po zboczach jak mrówki. Z odległości rzucały się w oczy ruchome postacie, to ’tragarze’ znoszący w ogromnych koszach do ustawionych w dolinach ciągników z przyczepami zbiór winnych owoców.
— Taki kosz — odezwał się jeden z pasażerów — ma pojemność chyba pół metra i po załadowaniu go do pełna waży z 80 kilogramów. Ktoś inny zapytał:
— Oni sobie sami je napełniają?
— Nie — ktoś rzucił bezosobowo lecz głosem stanowczym. — Tam na zboczu widać ludzi; te małe, kolorowe punkciki, które się ledwie poruszają, do połowy przysłonięte krzakami, to oni napełniają kosze, a tamci tylko je znoszą. — Zasypane do pełna przyczepy szybko odjeżdżają znikając gdzieś za pagórkiem.
W tym kinoteatrze można było swobodnie fotografować, toteż każdy dobywszy swych aparatów, czy to automatów, lustrzanek, czy też kamer przytykał obiektywy niemal do drgających szyb, chcąc uwiecznić na fotogramach najciekawsze momenty podróży.
Jednakże nic nie potrafiło odwzorować przedostatniego odcinka serialu, który opowiadał o jednym z najpiękniejszych zakątków Europy, jeśli nie świata, mianowicie słonecznej Prowansji. Oglądając te obrazy, niektórzy bardziej wrażliwi i posiadający artystyczne dusze widzowie, dojść mogli słusznie do przekonania, iż to właśnie na południu Francji spotkać można najciekawsze światło o każdej porze dnia, jak też nocy; tam wczesne słońce samo maluje małomiejskie pejzaże daleko kładącymi się cieniami. Wysoko stojące słońce ostro rysuje twarze nielicznych przechodniów i ludzi odpoczywających w skąpych cieniach przysiadłszy gdzieś na ławeczce; także wyludnione uliczki Awinionu pamiętające spacerujących papieży, uliczki spięte niebieskimi mostami, w których cieniu w ciepłych popołudniowych barwach z cichym szmerem przemyka po czerwonych wodach Rodanu samotny kajakarz.
Prowansja jednak to nie tylko dzieła znanych malarzy, światło i kolory — to przede wszystkim szerokie otwarcie na świat arabski i Afrykę poprzez wybrzeże śródziemnomorskie. Widzowie tego dziwnego, bo wyświetlanego na żywo maratonu filmowego mogli się o tym sami przekonać oglądając ostatnią część zatytułowaną: „Od Marsylii do Monako”. Tylko dzięki profesjonalnemu reżyserowi nikt, ale to nikt nie cierpiał z powodu nudy; tematyka poszczególnych odcinków została w taki sposób dobrana, aby żaden z widzów nie utracił niczego przycinając komara.
Krótki film: „Od Marsylii do Monako” ukazał w niespotykany sposób codzienność ludzkiego bytu w tym rejonie Europy. Jak w serialu telewizji szwajcarskiej: ’Podróże kolejami Szwajcarii’ tak tu widzowie — podróżni najpierw oglądali wstęp, gdzie przed oknami pojawiły się przedmieścia ogromnego, kosmopolitycznego miasta, jakim jest współczesna Marsylia. Realizator w mistrzowski sposób zadbał o to, by obrazy nie przewijały się zbyt szybko, a widzowie nadążali wszystko przyswajać. Na ekranie pojawili się biedni ludzie w wielobarwnych strojach noszonych na różne sposoby, którzy wykonywali najróżniejsze zajęcia, a przygotowany naprędce z pasażera lektor czytał z jakiegoś przewodnika:
— Marsylia założona została ok. roku 600 p.n.e. przez Greków pod nazwą Massalia…
Przez uchylone okno wdarł się do wnętrza przedziału zapach wanilii. Zakapturzony człowiek w luźnym, ciężko wyglądającym, pasiastym, grubo tkanym płaszczu o szerokich i obszernych rękawach, pchający dwukołową platformę, klął coś pod nosem w sobie tylko znanym języku. Miał po temu zasadnicze powody; dwukółka załadowana była delikatnym towarem. To świeże, pachnące już samym widokiem cytrusy; leżały w starych skrzynkach. Wózek toczył się po drodze podobnej do wnętrza sera Tylżyckiego, położonego jednym bokiem na brzegu półmisku. Drżał i trząsł się na nierównym podłożu. Droga pięła się nieznacznie pod górę, toteż obie ręce kierowcy — konia, a raczej osła w jednej osobie, położone były na dwu drążkach będących zarazem przedłużeniem bortów platformy. W tej chwili widzowie zauważyli, że jednej ze skrzynek brakuje bocznej deseczki i tę sytuację skwapliwie wykorzystują małe pomarańcze pchając się na wolność. Biedny tragarz nie mógł się zatrzymać, by je ratować. Chwila zrobiła się poważna; to nie jego towar, jest za niego jednak odpowiedzialny; gdy wyciągnie rękę zagradzając drogę ucieczki zwinnym fruktom, nie utrzyma pojazdu, a jechać dalej tracąc pojedyncze owoce przecież nie można. Wtem jedno z drewnianych, pełnych, zbitych z samych desek kół osadzonych bez łożysk wprost na osi, wpada w dziurę i operatorowi platformy udaje się nad nią zapanować.
— Uff — cały przedział oddycha z ulgą.
Pociąg odrobinę przyspieszył opuszczając biedne przedmieście i nachalnie choć ostentacyjnie wdarł się do centrum, gdzie na powrót zwolnił. Niewprawnemu turyście byłoby trudno dostrzec nieistniejącą granicę między tymi dzielnicami, lecz niektórzy z przedziału 6/b od razu ją zauważyli. Zabudowa tu jest bardziej gęsta i chaotyczna, chociaż ułożona zgodnie ze starożytnym planem, według którego to miasto zostało postawione.
Ogromny ruch kołowy na wąskich, ciasnych i bardzo starych uliczkach nasycony jest jazgotem klaksonów samochodowych, pokrzykiwaniami w różnych językach świata i regionalnych gwarach francuskich oraz mieszaniną najprzeróżniejszych zapachów — od typowych przypraw prowansalskich wiejących z pobliskiej restauracji przez świeżą woń tarcicy transportowaną nieopodal małą półciężarówką do zapachów owoców morza, będących tu przecież podstawą wyżywienia w każdej restauracji.
Rozkrzyczany łamaną francuszczyzną stragan rybny, gdzie leżą przedstawicielki tego rodzaju zwierząt w różnych kolorach, rozmiarze i maści w rozmaitym podaniu, serwuje głodnym przechodniom stojącym wprost na ulicy wędzone sole i węgorze, smażone szprotki, sardynki i sardele. Zasuszony sprzedawca ubrany w czarne, dość luźne spodnie, białą, także swobodną koszulę i czerwony fez z ogonkiem, jest posiadaczem mocno śniadej cery, długich, czarnych wąsów i ostrych, orlich rysów twarzy, takich jakie występują w Zakopiańskim Urzędzie Miasta lub w urodzie Józefa Krzeptowskiego z Kościeliska zwanego ongiś Sabałą. Swym zdartym nieco głosem i roznoszącą się daleko wonią głośno zachwala swoje produkty szykowane tu, na miejscu, na podręcznym palenisku podsycanym drewnem, z którego dym unosząc się do prowizorycznego komina wędzi wiszące tam sprawione wcześniej tuszki ryb.
Pociąg mknie dalej wspinając się nieznacznie i zostawiając pachnącą Marsylię gdzieś w dole jako białą perłę oprawioną w szmaragdowy jedwab.
— Przepraszam. Czy teraz będzie Nicea? — nieśmiało, słabym francuskim i półgłosem spytał swojego najbliższego sąsiada pewien 40-letni mężczyzna o urodzie łysiejącego Żyda. Przeciskał się właśnie pomiędzy ludźmi do drzwi wagonu w pociągu. Na prawym ramieniu miał przewieszony plecak, na szyi dużą torbę z paskiem i w ręce żółtą reklamówkę z napisem: Euro AGD. — Czy Państwo również do wyjścia? Przepraaszam, przeepraszam.
Podróżni, jak to zwykle bywa w podobnych scenach, stali na korytarzach wokół swoich walizek i neseserów przygotowani do opuszczenia pociągu. Jedni solidnie zapięci w płaszcze lub kurtki, inni w letnich czapkach albo kapeluszach lub z odkrytą głową i lekkich marynarkach. Do stacji docelowej było jeszcze kilkanaście, może kilka minut, a wczasowicze nie wiedzieli, jaką na miejscu zastaną pogodę. „Jest przecież koniec lata i wszystko się może zdarzyć” — być może myśleli.
Niektórzy w rozchełstanym, niedbale w pośpiechu zarzuconym na kark lub rękę odzieniu zbierali z półek swoje rzeczy, wsypując je nieostrożnie do wszystkiego, co znajdowali pod ręką — może się w tej chwili zerwali ze snu myśląc że nie zdążą wysiąść. Nieufnym okiem spoglądali nerwowo za okno, spodziewając się rychło widoku peronów i tablic z nazwami stacji.
Jeszcze inni niczego nie przeczuwając spali sobie smacznie z wyciągniętymi na sąsiednie ławki nogami — ci, być może pragnęli, dzięki snu, szybciej się znaleźć… może w Cannes lub w innym śródziemnomorskim kurorcie.
To był piękny, jesienny, słoneczny dzień, który zapisał się w pamięci Waldemara Sypniewskiego kapitalikami, tak bardzo przez niego lubianymi, gdy przy pomocy swej nowej maszyny do pisania przelewał na dziewicze, czyste kartki papieru swoje myśli. Jednak ów dzień szybko się kończył, a właściwie to bury i zimny wieczór gwałtownie go zastępował ciemnością. Niebo, słabo zamalowane sinymi i grożącymi deszczem chmurami, przyspieszało nadchodzącą noc.
Nicejski dworzec kolejowy radził sobie z tym problemem doskonale. Żywe i o naturalnych barwach zewnętrzne oświetlenie halu oraz peronów docierało do wnętrza przez szklany, kopulasty dach podobny do kopuły berlińskiego Reichstagu, która się pojawiła po gruntownym jego remoncie. Ażurowo-stalowe zadaszenie dworca spełniało swoje zadanie, zadanie walki ze zmrokiem. Hodowane tu rośliny korzystały z tego bogactwa promieni w sposób jak najbardziej naturalny. Palmy przypominające bliskość Afryki — choć nie tylko — były zdrowe, wysokie jak duże kamienice, a rozkładające się baldachimem liście miały w kolorze soczystej zieleni; wiele innych śródziemnomorskich roślin również bardzo dobrze się tam czuło.
Darmowy fragment
więcej..