Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Nicki Pedersen. Życie na pełnym gazie. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
3824 pkt
punktów Virtualo

Nicki Pedersen. Życie na pełnym gazie. Autobiografia - ebook

„Za wszystkie rzeczy zapłaciłem swoim ciałem. Jak dziwka”

Jest jednym z największych zawodników w historii speedwaya. Siedem tytułów mistrza świata, niezapomniane zwycięstwa, szarże, które przeszły do legendy, i momenty, które na zawsze zapadły w pamięć kibiców. Ale tej strony życia Nickiego Pedersena fani żużla nie mieli jeszcze okazji poznać.

Do teraz.

Uzależnienie od hazardu, przez które stracił ponad półtora miliona złotych. Nieokiełznane żądze, które spowodowały, że zdradzał swoją partnerkę ze striptizerką z Polski. Postawienie rezydencji na wyspie za blisko 15 milionów złotych, wynajem mieszkania w Monako za 12 tysięcy euro miesięcznie, luksusowe życie w Dubaju i inne szaleństwa.

Brutalnie szczera, obdarta z tematów tabu – ta książka to bliskie spotkanie z człowiekiem, który szczerze i samokrytycznie opowiada o swoim życiu na pełnym gazie. Od ostrej rywalizacji między braćmi na stacji benzynowej w Brenderup aż po największe sukcesy, które kosztowały go oparzenia trzeciego stopnia i ponad 30 złamań kości.

Pedersen pisze tak, jak żyje: bez hamulców. Właśnie dlatego tę autobiografię czyta się jednym tchem.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8406-018-6
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Powtórka biegu

5 czerwca 2022, Grudziądz, Polska

Budzę się w łóżku hotelowym natychmiast po usłyszeniu alarmu w telefonie. Nigdy nie śpię szczególnie głęboko w trakcie południowej drzemki przed meczem, ale taka mała regeneracja stanowi ważną część rytuału. Przed wyruszeniem na wojnę na torze muszę znaleźć swój rytm. Wyskakuję z łóżka, biorę szybki prysznic i się ubieram. Już czas.

Na dole zauważam jednego z moich mechaników, Michała, który czeka na parkingu przed Hotelem Rad, należącym do głównego grudziądzkiego sponsora, dzięki czemu podczas pobytów w mieście mogę nocować za darmo. Michał przyjechał pewnie już jakiś czas temu, bo dobrze wie, że lepiej się po mnie nie spóźniać. Szczególnie w dniu zawodów, kiedy wszystko musi iść jak po sznurku. Po moim sznurku.

Witamy się, ale poza tym jazda sprinterem na stadion przebiega raczej w milczeniu. Michał siedzi z przodu za kierownicą, a ja zajmuję miejsce z tyłu, w kabinie wyposażonej w lodówkę i monitor, i przeglądam telefon. Piszę o czymś z Nataschą i posilam się zabraną z hotelu sałatką z makaronem i kurczakiem. Moje myśli krążą już jednak wokół tego, co mnie czeka. W żużlu nigdy nie wiadomo, gdzie zakończy się dzień: na podium czy na izbie przyjęć. Puchar albo szpital, jak my to mówimy. Dzięki przygotowaniom można jednak zwiększyć swoje szanse. Myślę więc o torze i o naszych dzisiejszych przeciwnikach, czyli zawodnikach z Leszna.

W duńskiej lidze szło mi w ostatnim czasie bardzo dobrze, chociaż jeszcze nie doszedłem całkiem do siebie po upadku w Slangerup dwa tygodnie temu. Mam cztery złamane żebra i przebite płuco. Wszystko to nie zagoiło się do końca, co odczuwam przy każdym oddechu, a kiedy kicham albo kaszlę, ból jest nie do zniesienia.

Jednak nie pierwszy raz będę jeździł z niewyleczonym ciałem. Wręcz przeciwnie, większość wyścigów w karierze odbyłem z mniej lub bardziej poważnymi kontuzjami ukrytymi pod kombinezonem. Takie są reguły gry. Żużel nie jest dla mięczaków. Jeździmy kilka razy w tygodniu i nawet największe gwiazdy są wynagradzane wyłącznie za zdobyte punkty. Jeśli więc nie zaciśniemy zębów, na konto nie wpłyną żadne pieniądze.

W Grudziądzu jest piękna, cicha i słoneczna niedziela. Za kilka godzin mniej więcej co dziesiąty mieszkaniec miasta pojawi się na stadionie żużlowym, ubrany w żółte i niebieskie barwy tutejszego klubu. W Polsce żużel jest czymś więcej niż sportem prowincjonalnym. To poważna sprawa, a atmosfera na trybunach przypomina mecze piłki nożnej ze śpiewami kibiców, fajerwerkami i policyjnymi oddziałami prewencji. Walczymy o honor miasta jak rycerze zakonu krzyżackiego, którzy niegdyś bronili Grudziądza.

Dla niektórych to walka na śmierć i życie. Przede wszystkim dla nas, zawodników, ponieważ podejmujemy ryzyko dla pieniędzy i adrenaliny, ale podobnie postrzegają to najzagorzalsi fani. Dlatego nie będzie chyba błędem stwierdzenie, że najbliższy sąsiad stadionu, wielki cmentarz miejski, pasuje do krajobrazu. Przypomina, że na podjeżdżających do taśmy startowej śmiałków czyhać może śmierć.

Końcowa część toru przebiega obok niekończących się rzędów grobów z jednej strony i sklepików z wiecznie kolorowymi plastikowymi bukietami kwiatów z drugiej.

Na mnie jednak cmentarz nie robi aż takiego wrażenia, żebym myślał o niebezpieczeństwie. Po pierwsze przejeżdżałem obok niego już tak wiele razy, że prawie go nie zauważam. A po drugie nie dałoby się pracować w tym zawodzie, gdyby nieustannie myślało się o zagrożeniach. Trzeba zapomnieć o wypadkach z przeszłości i skupić się na chwili obecnej. Na tym, co się widzi tu i teraz.

Skończyłem 45 lat i jestem zawodowcem od 21. roku życia, więc wiele już przeżyłem. Zdobyłem siedem tytułów mistrza świata*, co przypłaciłem około trzydziestoma złamaniami kości. Kupiłem dom i jego wyposażenie, opłaciłem wakacje w Dubaju i Monako. Wszystko to kosztem swojego ciała. Jak prostytutka. Każdy milion na koncie to jedna rana na ciele, odczuwam ból, który być może nigdy już nie ustąpi. Większość ludzi przeszłaby już na emeryturę, ale nie ja.

Wciąż mam coś do zaoferowania. Nadal są wyścigi do wygrania i pieniądze do zarobienia. Będę jeździł tak długo, jak pozwoli mi na to ciało, i o ile w dalszym ciągu będę dość szybki, żeby interes przynosił zysk. Dlatego odsuwam myśli o żebrach, płucu i złym samopoczuciu, gdy wjeżdżamy przez szarą metalową bramę na stadion.

Skinieniem głowy witam się z przepuszczającymi nas ochroniarzami. W parku maszyn panuje już gwar, mimo że do rozpoczęcia zawodów pozostały trzy godziny. Przed meczem lubię mieć spokój. Nie mam ochoty na grzeczności i gadkę, że wszyscy jesteśmy dobrymi kumplami, skoro niedługo będziemy jeździć na złamanie karku przeciwko sobie, żeby zdobyć punkty i pieniądze. Ale w żużlu wszyscy się znają, więc z wieloma ludźmi trzeba się przywitać i podać im rękę. Większość naturalnie zabiega o kontakt ze mną. Jestem tu jedynym trzykrotnym indywidualnym mistrzem świata, więc chociaż w parku maszyn roi się od mechaników, zawodników i klubowych oficjeli w drużynowych barwach, osób funkcyjnych ubranych na czarno i ekip telewizyjnych z Canal+ w szarych kamizelkach, to i tak nie zdołam wmieszać się w tłum.

W każdy weekend odbywa się ten sam cyrk, choć dziś nie jest tak jak zazwyczaj. Nie potrafię tego dokładnie określić. Panuje dziwna atmosfera. Zwłaszcza w parku maszyn tworzy się strasznie nieprzyjemny nastrój.

Przeważnie udaję się do mojego boksu, który zarówno dla mnie, jak i dla drużyny jest oazą wytchnienia od otaczającego zgiełku. Mój drugi mechanik, Jack, skręca już sprzęt, ale nie ma w tym nic szczególnego. Wszystko wygląda tak, jak zawsze. Narzędzia, części zamienne i oczywiście kalendarz z dziewczynami od Frimodta Pedersena. Nie znoszę bałaganu, więc wszystko leży tu na swoim miejscu i jest czysto. Dwa silniki, nazwane imionami moich córek, Mikkeline i Liva, są już zamontowane do motocykli, widzę jednak, że niestety nie zaznam dziś spokoju.

Moje kontuzje stanowią pożywkę dla mediów, więc dziennikarze chcą przeprowadzić ze mną wywiady. Nie lubię tego. Jestem typem człowieka, który woli zająć się robotą, niż prowadzić rozmowy. Czuję się spięty, gdy mam opowiadać o samo­poczuciu albo o tym, jak zamierzam zrobić to czy tamto. Mówienie nigdy nie należało do moich mocnych stron. Poza tym najpierw działam, a dopiero potem analizuję.

Ale nie mam wyjścia. Obowiązuje mnie kontrakt i kontakty z dziennikarzami to część mojej pracy. Uważam jednak, że niektóre sprawy zbyt drążą, przez co ja także zaczynam się nad nimi zastanawiać. Na przykład to, czy jestem gotowy i jak bardzo doskwierają mi żebra i płuco. Nie tego teraz mi potrzeba, dlatego czuję wzrastającą we mnie irytację.

Na szczęście w ostatnią środę ścigałem się w Vojens, więc wiem, że mogę siedzieć na motocyklu bez odczuwania bólu. Nie potrafię jednak otrząsnąć się ze złych emocji. To wkurzające, że nie mogę po prostu odmówić zgody na przeprowadzenie cholernego wywiadu. Wydaje im się, że o każdej kwestii powinienem mieć swoje zdanie. A ja uruchamiam wtedy myśli, które do niczego nie są mi potrzebne. Zwłaszcza teraz. Nie sądzę, żeby kontuzje mi przeszkadzały, jednak oni są strasznie zaabsorbowani tym, czy jestem cały i zdrowy. Zasypują mnie pytaniami, które według mnie są zupełnie zbędne. Udowodniłem przecież w Vojens, że jestem gotów, a teraz przyjechałem tutaj, żeby jeździć z kolegami z drużyny.

Wreszcie rozmowy dobiegają końca, ale narzucające się wrażenie, że dzisiaj coś jest nie tak, tylko wzrasta. To diabelnie nieprzyjemne, ale przecież nie można się wycofać i pojechać do domu z powodu jakichś mętnych przeczuć. Poza tym dostałbym wypowiedzenie i mógłbym stracić status gwiazdy. Polskie kluby są bezwzględne, chcą wyników za swoje pieniądze.

Sytuacji nie polepszają też dzieciaki jednego z mechaników, które biegają po parku maszyn. Zwykle są miłe i mi nie przeszkadzają, kiedy przychodzą z wizytą, ale niech do ciężkiej cholery tak nie latają, gdy jestem już przebrany. Wkurza mnie to niesamowicie.

W końcu przychodzi czas na prezentację. Wiozą nas samochodem ciężarowym po torze, żebyśmy mogli pomachać do ośmiu tysięcy ludzi wypełniających trybuny. Kibice gości siedzą w sektorze za barierkami, przy których stoją liczni ochroniarze. Jeździłem kiedyś dla Leszna, więc przyjmują mnie pozytywnie. To jednak nic w porównaniu z przyjęciem przez naszych najzagorzalszych fanów, którzy zgodnie z tradycją wypełniają sektor na wyjściu z drugiego łuku. To tam powiewają banery z trupimi czaszkami, dudnią bębny i rozbrzmiewają okrzyki młynowych, którzy przez skrzeczące megafony wykrzykują hasła wzywające do walki i intonują przyśpiewki na naszą cześć. Nasze zwycięstwo wiele dla nich znaczy, dlatego bez oporów przeznaczają sporą część swoich zarobków na oglądanie meczów. Bywają fantastycznym wsparciem, ale mogą też stać się bezlitośni, gdy uznają, że ich zawodzimy. Dostawali niejednokrotnie zakazy wstępu za odpalanie rac i wszczynanie bójek, ale przeważnie potrafią tworzyć dobrą atmosferę.

Pomiędzy tymi dwiema grupami fanów rośnie olbrzymi, rzucający cień dąb. Miejscowi powiadają, że ponosi on winę za upadki na drugim łuku. Ponoć przyciąga pechowych zawodników, ale to tylko przesąd i pijacka gadanina.

Jadę w trzecim biegu. Na ekranie telewizorów, zamontowanych w boksie każdego zawodnika, widać przebieg zawodów. Ja jednak z reguły skupiam się na sobie, nie zwracam uwagi na rzeczy, które mogłyby mnie rozpraszać.

Przed startem odprawiam mnóstwo rytuałów. Chociaż odbyłem tysiące biegów, to za każdym razem, gdy mam wyjść na tor, odczuwam takie samo podniecenie. Z upływem lat to napięcie się nie zmniejsza. Wręcz przeciwnie.

Najpierw przymierzam gogle, co trochę trwa. Potem przychodzi kolej na ochraniacz krocza. Ludziom się wydaje, że bawię się przyrodzeniem, ale tak nie jest. To po prostu konieczność. Następnie reguluję sprzęgło i sprawdzam wyłącznik zapłonu, do którego przywiązany jest sznur owinięty na drugim końcu wokół nadgarstka, więc gdy spadam z motocykla, silnik automatycznie gaśnie. Takie rutynowe czynności wywołują jednak też irytację, wskutek czego mogą wyglądać na nerwicę natręctw, ale ja naprawdę mam sporo rzeczy do ogarnięcia. Kiedy coś raz zagra, wtedy powtarzam to w nieskończoność i wprowadzam do rytuału. A jeśli coś nie gra, wówczas trzeba wymyślić coś innego, no i w głowie powstaje mętlik.

Najpierw zakładam kołnierz ochronny tak, żeby było wygodnie. Potem rękawice, które skrupulatnie zapinam. W końcu nakładam kask, dobrze go mocując. Ponownie przymierzam gogle. Następnie wsiadam na motocykl z prawej strony i przyczepiam wyłącznik zapłonu. Nie z lewej. To się już sprawdziło. Znowu grzebię przy sprzęgle, patrzę, czy na pewno jest dobrze ustawione. Czy manetka gazu chodzi jak trzeba? Sprawdzam jeszcze paliwo, po czym jestem gotów do wyjazdu na tor.

Zajmuję drugie pole pomiędzy dwoma zawodnikami Leszna, Januszem Kołodziejem i Piotrem Pawlickim. Ostatnie pole należy do kolegi z drużyny, Norberta Krakowiaka. Kiedy taśma się podnosi, ruszam wręcz celująco. Starty zawsze były moją najmocniejszą stroną. Puszczam sprzęgło idealnie i pędzę naprzód. Bieg zostaje jednak przerwany. Czerwona flaga, bo Pawlicki wyłożył się na pierwszym łuku. Jestem cholernie wściekły, bo tak dobrze zacząłem. Pada decyzja powtórki biegu ze wszystkimi czterema zawodnikami, mimo że Pawlicki nie powinien już startować, bo zajechał Krakowiakowi drogę.

Na tor wbiegają mechanicy, żeby się upewnić, czy maszyna jest gotowa do powtórki.

Taśma unosi się po raz drugi, a ja partaczę start i jestem za resztą, ale na drugim łuku zajmuję już trzecią pozycję. Stresuję się, bo czuję, że motocykl strasznie wibruje, i muszę walczyć z całych sił, żeby nie wypaść z toru. Podczas drugiego okrążenia Pawlicki wyprzedza mnie na pierwszym łuku, ale kompletnie traci kontrolę nad maszyną i mnie szturcha. Mój motocykl się prostuje i z prędkością 120 albo 130 kilometrów na godzinę pędzę prosto na bandę.

Co za gówno, myślę, po czym unoszę się w powietrzu i wpadam w płot. Podczas upadku zdążam jeszcze, bo tak trzeba, odepchnąć motocykl od siebie, ale ten uderza w dmuchaną bandę, która odbija ważącą 80 kilogramów maszynę prosto na mnie. Publiczność wydaje okrzyk przerażenia, ale pod kaskiem ledwo mogę cokolwiek usłyszeć.

Chwilę później leżę już na brzuchu i staram się odwrócić. Jestem przyzwyczajony do bólu, ale tym razem mam do czynienia z czymś poważniejszym. O rany, co za ból w okolicach biodra i miednicy! Zdarza się, że przy uderzeniu w klatkę piersiową nie można złapać oddechu. Ale teraz oddycham normalnie. Znowu próbuję się odwrócić, ale nie jestem w stanie nawet się poruszyć.

Nie poddaję się i siłą woli chcę uczynić to, co niemożliwe, jednak moje ciało w ogóle nie reaguje. Widzę, jak pochylają się nade mną mechanicy, lekarz i sanitariusze. Jest też Thomas, mój kumpel z dzieciństwa i jednocześnie szef mechaników, który dzisiaj pomaga mojemu duńskiemu koledze z drużyny, Frederikowi Jakobsenowi.

W oczach Thomasa zauważam zaniepokojenie. Domyślam się, że jest źle. Nie wiem jednak z czym. Ktoś mówi, że jest dziura. Aha, więc jestem czymś zraniony. Mam nadzieję, że chodzi o tępy przedmiot. Niestety nie mam takiego szczęścia. W biodrze tkwi ośmiocentymetrowa śruba mocująca łańcuch z mojego motocykla, która wciąż przyczepiona jest do maszyny. Gdy usiłują odciągnąć ode mnie pojazd, ciągną także mnie.

– Czekajcie, czekajcie! – krzyczę.

Kiedy w końcu oddzielają moje ciało od motocykla, z rany wydobywa się nieprzyjemny, pluskający dźwięk.

Odnosiłem już poważne kontuzje kręgów szyjnych i kręgosłupa, dlatego okropnie niepokoję się tym, że nie mogę się ruszać. „Fuck, fuck, fuck”. Mam nadzieję, że to tylko porażenie nerwów i że właśnie dlatego nie mogę zmienić pozycji. Odczuwam jednak przerażający ból. Chyba najsilniejszy w życiu. Naprawdę żywię nadzieję, że to jedynie uszkodzenie nerwów.

Thomas stoi obok mnie i stara się pomóc na tyle, na ile jest w stanie. W ogóle gromadzi się wokół mnie mnóstwo ludzi. Lekarz jest wyraźnie przejęty i zbliża się ze strzykawką, mającą uśmierzyć ból.

– Pain, pain – mówi, wskazując na igłę.

– No shot! – wrzeszczę do niego. – No fucking shot!

Nie chcę, do diabła, żadnego zastrzyku, bo muszę czuć, co się dzieje z ciałem. Jeżeli to coś poważnego, chcę pozostać w pełnym kontakcie. Teraz nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje. Thomas mnie zna i wie, jak zazwyczaj reaguję. A jednak on też przeżywa szok.

– Jesteś nienormalny – beszta mnie. – Czujesz najsilniejszy ból w życiu i odmawiasz zastrzyku?

Taki już jednak jestem, nie mogę zareagować inaczej w tej sytuacji. To zwyczajny instynkt samozachowawczy, nie chcę być niczym szpikowany, zanim się nie dowiem, co mi dolega. Dużo już przeszedłem i upadki to w zasadzie rutyna, ale tym razem naprawdę się martwię. W tej chwili nie czuję jednak strachu, chociaż nie mogę się poruszać.

Przychodzą sanitariusze, podnoszą mnie i kładą w takiej samej pozycji na nosze. Następnie jedziemy karetką do szpitala. Po przyjeździe proszę swoich mechaników o filmowanie wszystkich ekranów, bo chcę przesłać informacje Lisie, która przebywa w Danii. Od lat jest moją fizjoterapeutką i bardzo zaufaną osobą. W stu procentach polegam na jej opinii.

Polscy lekarze twierdzą, że kość udowa wbiła się w miednicę, która jest złamana w dwóch miejscach. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Wysyłam zdjęcia do szpitala w Horsens, do mojego duńskiego lekarza Petera Sudera, który przegląda je i prosi, by unieruchomić nogę. Pisze, że jeśli kość udowa tkwi w biodrze i zamyka dopływ krwi, sytuacja jest niezwykle niebezpieczna. Jeśli nie zostanie wyciągnięta, może powstać zgorzel, a wtedy noga obumrze w ciągu doby.

Trochę zaczynamy się sprzeczać, ponieważ polski personel twierdzi, że nic więcej w tej chwili nie są w stanie zrobić, i zamierzają zawieźć mnie na salę. Ja upieram się, żeby kość wyciągnęli, więc ustępują i przygotowują się do znieczulenia miejscowego.

– Chyba nie chcecie znieczulić mnie tylko miejscowo? – syczę przez zęby.

Miałem kiedyś złamaną kość ramienną i wiem, że przy poważnej kontuzji napinają mi się ścięgna i mięśnie. Nie zdołają wyciągnąć kości, jeśli nie zastosują znieczulenia ogólnego.

W końcu ulegają, wysyłają mnie do krainy snów i zajmują się kością udową. Po wybudzeniu leżę unieruchomiony. Informują mnie, że wszystko jest w porządku.

Kwestią czasu pozostaje jednak, kiedy będę na tyle stabilny, bym mógł zostać przetransportowany do Danii. Wysyłam zdjęcie do Nataschy, która przebywa w naszym mieszkaniu w Marbelli, gdzie miała urządzić przyjęcie urodzinowe dla Livy. Po odłożeniu telefonu zaczynam odczuwać dojmujący głód.

Odleciałem o wpół do piątej. Teraz jest wpół do jedenastej i dotąd nic nie jadłem. Proszę mechanika Jacka, żeby coś dla mnie znalazł, ale pielęgniarka oświadcza, że jedzenie podaje się o ósmej rano i o szóstej wieczorem. Po piętnastu minutach wraca jednak z porcją makaronu z kurczakiem w plastikowym pudełku. Dokładnie tego mi było trzeba.

Trzy dni później dowiaduję się, że posiłek otrzymałem od dyżurującej wieczorem opiekunki medycznej. To naprawdę miłe z jej strony. Nie do wiary. Coś takiego przywraca radość życia i dostarcza świeżą energię. Niesamowite, że istnieją tacy ludzie. Przecież ona też musi coś zjeść, żeby móc opiekować się pacjentami. To miłe uczucie warte jest więcej niż pieniądze. Obiecuję sobie, że jak dojdę do siebie, zrobię coś dla niej i jej rodziny.

Podczas pierwszej nocy biodro zaczyna mocno puchnąć. W miejscu, gdzie utkwiła śruba, utworzył się duży bąbel. A więc wdało się zakażenie. Pomimo zaszycia ran mam wewnętrzne krwawienie. Należy pozbyć się krwi, dlatego lekarz rozcina opuchliznę.

Dwie pielęgniarki przyglądają się medykowi, który zaczyna naciskać na bąbel. Gniecie coraz mocniej, aż z rany wydobywa się czerwona maź gęsta jak majonez i po chwili zamienia się w ciecz. Potem wytryska strumień krwi, trafiając w pielęgniarki, które odwracają twarze. Pod fartuchami noszą własne ubrania. Jedna ma na sobie niebieski T-shirt, a druga sweter robiony na drutach. Obie zostają opryskane, co wygląda makabrycznie. A ja leżę i myślę: „Co tu się, u licha, dzieje?”.

Pomimo paskudnego widoku cieszę się, że lekarz mi pomaga. Widzę, że to niezwykle ważne. Nie patrzę teraz w przyszłość, bo i po co. Jeśli nie przeżyję, nie ma sensu myśleć o dniu jutrzejszym. Nie wiadomo, czy w ogóle nadejdzie. Trzeba się skupić na tym, co się dzieje tu i teraz, a nie martwić się o jutro.

Z rany ciągle coś wycieka, więc przychodzą do mnie kilkukrotnie w nocy i zmieniają pościel. Muszą mnie przekręcać, żeby wyciągnąć zakrwawione prześcieradła. Zastanawiam się, czy taka utrata krwi nie świadczy o zbliżającej się śmierci. Moich mechaników już nie ma, dlatego porozumiewamy się mieszaniną języka migowego, polskiego, duńskiego i angielskiego.

W grudziądzkim szpitalu leżę unieruchomiony przez pięć dni. Zachowuję w tym czasie spokój, ale przyjmuję dużo leków. Znacznie więcej niż w Danii, ponieważ są mi podawane w postaci kroplówek, a nie tabletek.

Chociaż dzięki morfinie nie odczuwam bólu, ciężko jest leżeć w łóżku przez pięć dni bez możliwości poruszania się. Przez cały ten czas z nikim właściwie się nie spotykam. Raz w odwiedziny przychodzi prezes GKM-u. Łącznie z klubu widzę tylko dwie osoby. Natomiast moi mechanicy zjawiają się każdego przedpołudnia, przynosząc mi pieczywo i konfitury. Robią mi kanapki i napełniają bidon sokiem.

Leżę od niedzieli do czwartku. Chciałbym wreszcie wrócić do domu, więc dzwonię do Sørena z Danmarks Motor Union, by się dowiedzieć, jakie przysługują mi prawa i co pokrywa ubezpieczenie. Przebywająca w Hiszpanii Natascha szacuje, że transport prywatnym samolotem będzie kosztować 130 tysięcy koron.

Søren mówi, że skontaktował się z towarzystwem ubezpieczeniowym, w którym mam polisę. Ich siedziba mieści się w Anglii, ale nie odbierają telefonu.

– Dzwoń dalej – odpowiadam mu.

Jestem niecierpliwy i nie znoszę czekać, a już szczególnie na polskim szpitalnym łóżku. W końcu sam przejmuję inicjatywę, bo inaczej zwariuję od leżenia, mimo że dzięki lekom czuję się znośnie. Wiem, że nie wypuszczą mnie od razu, tylko dopiero wtedy, kiedy uznają, że mój stan zdrowia na to pozwala.

Kontaktuję się z towarzystwem ubezpieczeniowym w Anglii, które mnie informuje, że szpital ma po prostu przesłać dokumentację z poniesionymi kosztami. Ale w polskich szpitalach tak to niestety nie działa. Ustalamy więc, że zadzwonię do nich, gdy znajdę lekarza mówiącego po angielsku. Oni natomiast poszukają lekarza lub pielęgniarki, by także móc ocenić stan mojego zdrowia.

Zgodnie z umową lekarz ma się pojawić następnego dnia o godzinie dziesiątej w celu ustalenia z ubezpieczycielem kosztów leczenia. Nareszcie coś zaczyna się dziać, chociaż lekarz niczego nie obiecuje, bo muszą mi jeszcze zrobić transfuzję krwi. Po wypadku straciłem jej przecież prawie półtora litra.

Po przepompowaniu krwi personel szpitala stwierdza, że podróż nie stanowi zagrożenia. Dostaję komunikat:

– Dobrze, teraz mogą pana zabrać.

W towarzystwie ubezpieczeniowym nie rozumieją, dlaczego nie mogę jechać tego samego dnia, ale są mili i pomocni. Organizują lot specjalnym helikopterem, którym zostanę przetransportowany na lotnisko w Bydgoszczy. Jestem im wdzięczny za pomoc, ponieważ podróż samochodem między miastami trwa godzinę, co, biorąc pod uwagę dziurawe polskie drogi, nie byłoby dobrym pomysłem ani w ocenie lekarzy, ani mojej.

W śmigłowcu wkładają mnie do czegoś, co przypomina pozbawiony powietrza ponton, w którym leżę ściśnięty i nie mogę się poruszać. W Bydgoszczy czekają na mnie dziennikarze telewizyjni, którzy od zarządu lotniska otrzymali pozwolenie na filmowanie.

Na szczęście wywiad nie trwa długo i przenoszę się z helikoptera do prywatnego niemieckiego samolotu, w którym spotykam niemiecką lekarkę, pielęgniarkę i dwóch niemieckich pilotów. Wszelkie koszty pokrywa ubezpieczenie.

Lecą ze mną do Odense, gdzie czeka ambulans, mający zawieźć mnie do szpitala. W tej chwili nie mam pojęcia, co ze mną będzie. Czy trzeba będzie wstawić nowe biodro albo czy ciało w ogóle będzie jeszcze posłuszne. Nie mam jednak zamiaru się poddawać i przejść na emeryturę. Nie myślę o tym ani przez sekundę. Interesuje mnie wyłącznie wyzdrowienie i powrót do jazdy motocyklem. Chcę być panem swojego losu. Zbyt daleko zaszedłem i zbyt dużo poświęciłem, żeby teraz dawać za wygraną.

To tylko jeszcze jedna powtórka biegu.

------------------------------------------------------------------------

* Na siedem tytułów mistrza świata, które Nicki Pedersen zdobył w swojej karierze, składają się trzy tytuły indywidualnego mistrza świata oraz cztery tytuły drużynowego mistrza świata, wywalczone wraz z reprezentacją Danii (przyp. red.).
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij