Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie będzie z tego happy endu. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie będzie z tego happy endu. Tom 1 - ebook

Czasem przeszłość wraca do nas niespodziewanie. Wpada bez pukania i rozsiada się wygodnie, obserwując jak nasze życie wywraca się do góry nogami.

Ania nagle traci pracę w jednym z renomowanych hoteli, a jej narzeczony ulega wypadkowi. Pozorny porządek w życiu dwudziestoczterolatki zostaje zburzony, a wszystko utrudnia fakt, że planowany od dawna ślub miał się odbyć za trzy miesiące, więc Ania pilnie potrzebuje stałego dochodu. Decyduje się podjąć pracę recepcjonistki w jednym z pobliskich klubów fitness, ale i tutaj czeka ją niespodzianka – na jej drodze staje dawna licealna miłość.

„Nie będzie z tego happy endu” to opowieść o miłości, która lubi zaskakiwać w najmniej oczekiwanych momentach. Przędzie się w niej nić prawdziwej kobiecej przyjaźni, zapadają trudne do podjęcia decyzje, takie, które łamią serce. To powieść dla niepoprawnych romantyków, którzy wciąż jeszcze wierzą w moc przeznaczenia.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8209-5
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Pró­buję zamknąć usta, ale jestem zbyt zdzi­wiona, by nad nimi zapa­no­wać. Jak to zwol­nie­nie? Musia­łam się prze­sły­szeć.

Kręcę głową i odchrzą­kuję, a potem wygła­dzam dło­nią białą mary­narkę.

– Panie Jastrzęb­ski, potrze­buję tej pracy – mówię.

– Jak my wszy­scy w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku.

– Do tej pory był pan zado­wo­lony z tego, jak wypeł­nia­łam swoje obo­wiązki.

Chcę powie­dzieć, że jak dotąd dawa­łam z sie­bie cho­lerne dwie­ście pro­cent, przy­cho­dzi­łam dwa­dzie­ścia minut przed roz­po­czę­ciem każ­dej zmiany, a jeśli zaszła potrzeba, to nie tylko obsłu­gi­wa­łam recep­cję, lecz także sprzą­ta­łam i goto­wa­łam.

No pra­cow­nik roku.

– Przy­kro mi, mamy cię­cia w budże­cie.

Cię­cia w budże­cie? Czyli co, teraz goście będą mogli wynaj­mo­wać tylko połowę pokoju albo jedną czwartą doby? Trzy­maj­cie mnie.

Jastrzęb­ski unosi głowę znad papie­rów, które w tym momen­cie są sto­kroć waż­niej­sze niż moja życiowa kata­strofa, i przy­gląda mi się wąskimi jak prze­cinki oczami. Ściąga usta w dziu­bek i mla­ska oble­śnie.

– Pani Bie­niak, nie ukry­wam, że nasza współ­praca ukła­dała się dobrze. Nie­stety, nie jestem w sta­nie usa­tys­fak­cjo­no­wać wszyst­kich pra­cow­ni­ków. Jest pani młoda, ma pani wie­lo­mie­sięczne doświad­cze­nie w tej branży. Na pewno zna­le­zie­nie innej pracy nie będzie trudne.

Prze­ły­kam ślinę i jesz­cze moc­niej pro­stuję się na krze­śle. Mam wra­że­nie, że od wycią­ga­nia się ku górze zaraz pęk­nie mi krę­go­słup.

– Pro­szę to jesz­cze prze­my­śleć. Muszę mieć pracę. Pla­nu­jemy z narze­czo­nym ślub i wła­śnie musimy opła­cić…

Jego łok­cie ude­rzają o blat biurka. Splata dło­nie pod brodą i posyła mi prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie. Potem uśmie­cha się tak nie­szcze­rze, że zaraz pusz­czę kul­tu­ral­nego pawia wprost na jego nie­bie­ską mary­narkę.

– Zgod­nie z umową wypłacę pani kwotę za połowę przy­szłego mie­siąca. Doli­czę też pre­mię za zasługi. Tym­cza­sem muszę panią poże­gnać, mam ważne spo­tka­nie.

I tyle?

Tak po pro­stu mam wstać, wyjść i już ni­gdy tu nie wró­cić?

Nie żebym ubó­stwiała pracę w czte­ro­gwiazd­ko­wym hotelu sieci Blue & Green Hotel, ale prze­cież coś muszę jeść. Zwłasz­cza teraz, gdy nie­mal połowa mojej pen­sji idzie na opłaty zwią­zane ze ślu­bem.

Otwie­ram usta, by dodać coś jesz­cze, ale roz­dzwa­nia się tele­fon. Jastrzęb­ski nie zdo­bywa się nawet na krót­kie „prze­pra­szam, muszę ode­brać” albo cho­ciaż „do widze­nia”. Po pro­stu odchyla się na swoim skó­rza­nym fotelu i wdaje w kolejną biz­ne­sową roz­mowę, prze­pla­taną histe­rycz­nymi wybu­chami śmie­chu. Prze­cze­suje przy tym posi­wiałe kępki na gło­wie, które kie­dyś można było nazwać wło­sami.

Nie wie­rzę wła­snym oczom. Przez chwilę chcę powie­dzieć coś sen­sow­nego, zna­leźć argu­ment, któ­rym prze­ko­nam go, że powi­nien mnie tutaj zatrzy­mać. Nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Nie ma żad­nych powo­dów, by dalej dbać o względy tego zapy­zia­łego sta­rego kawa­lera, któ­rego mózg jest nie­wiele więk­szy od mojego paznok­cia.

Mam jesz­cze resztki god­no­ści, które naka­zują mi wstać i wyjść, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. I ku wła­snemu zdzi­wie­niu, słu­cham ich.

Może i jestem bez­ro­botna, ale nie głu­pia.

– I wtedy powie­dział, że mnie zwal­nia! – prze­krzy­kuję muzykę, nachy­la­jąc się nad sto­li­kiem w stronę Nata­lii i Izki. – Rozu­mie­cie, zwal­nia mnie!

Przy­ja­ciółki wpa­trują się we mnie z mie­szanką współ­czu­cia i dez­orien­ta­cji. Znają mnie wystar­cza­jąco długo, by wie­dzieć, kiedy jestem lekko roz­ba­wiona, a kiedy doświad­czam życio­wej porażki.

Po wyra­zie ich twa­rzy wiem, że sta­wiają na to dru­gie, i – cho­lera – muszę się znowu napić, by jakoś znieść ten przy­tła­cza­jący mnie stan.

Friko to bar z restau­ra­cją, a w nie­które soboty mają tu też dys­ko­teki. Nasz lokalny skarb, w któ­rym zwy­kle udaje nam się zosta­wiać za sobą wszyst­kie żale i świę­to­wać suk­cesy. Kie­dyś nale­żał do ojca naszej wspól­nej zna­jo­mej, ale już wiele lat temu zmie­nił wła­ści­ciela, a także wystrój. Jest nowo­cze­sny, zdo­biony geo­me­trycz­nymi lam­pami i sprze­dają w nim radio­ak­tywne drinki.

Sło­wem, ide­alna miej­scówka dla szu­ka­ją­cej pocie­sze­nia bez­ro­bot­nej despe­ratki.

– I tak go nie lubi­łaś – stwier­dza Nata­lia.

– Jeśli mam być szczera, to tej pracy też nie lubi­łam. – Upi­jam kolejny łyk piwa z sokiem imbi­ro­wym, które roz­grzewa mnie do tego stop­nia, że zaraz będę zmu­szona zdjąć z sie­bie mary­narkę.

– To na pewno znak! – Izka kiwa głową, jakby każda porażka była w jej mnie­ma­niu darem i szansą na nowe, lep­sze życie.

Cho­ciaż, gdy zasta­na­wiam się nad tym nieco dłu­żej, docho­dzę do wnio­sku, że takie podej­ście ma też swoje plusy.

Izka, prze­bo­jowa i impre­zowa bru­netka o wiel­kich zie­lo­nych oczach, uśmie­cha się teraz sze­roko. Pota­kuję i stu­kam się z nią kuflem piwa. To zna­czy ja stu­kam moim kuflem o jej lampkę wina. Muszę uwa­żać, by jej nie stłuc, bo może nie być mnie stać na spłatę tak dro­giej zastawy.

– Masz jakiś plan? – pyta Nata­lia, dziew­czyna, któ­rej nie pod­sko­czy sam mistrz boksu, bo potrafi bro­nić swo­jego zda­nia niczym kara­teka czar­nego pasa. Ten nie­wy­soki rudzie­lec jest nie­ugięty i prze­za­bawny, w dodatku spra­wia, że w jej towa­rzy­stwie moje pro­blemy nagle wydają się mniej­sze.

Wzru­szam ramio­nami.

– Prędko zna­leźć pracę. Naj­le­piej dobrze płatną. Pen­sja Tomka nie jest na tyle wysoka, żeby­śmy wspól­nie z niej wyżyli, a ślub zbliża się wiel­kimi kro­kami. To był naj­gor­szy moment na utratę roboty.

Wycho­dzimy na dwór. Roze­śmiane towa­rzy­stwo ota­czają obłoki papie­ro­so­wego dymu, a chłodne wrze­śniowe powie­trze stu­dzi moje policzki. Powin­nam tro­chę tutaj postać, by wró­ciło mi trzeźwe myśle­nie. Albo w ogóle jakie­kol­wiek.

– Jesz­cze kilka lat temu w zupeł­no­ści wystar­czało nam tanie wino i drew­niana ławka nad zale­wem – wzdy­cham.

Od tego wszyst­kiego naszło mnie na reflek­sje. To okropne, że wciąż wspo­mi­nam bez­tro­skie nasto­let­nie dzieje. Brak finan­so­wych zobo­wią­zań, wolne od szkoły na przy­sło­wiowe „boli mnie głowa” i tajne imprezy u zna­jo­mych pod hasłem „jadę do kole­żanki uczyć się na spraw­dzian”.

– To były czasy. – Izka ener­gicz­nie kiwa głową.

– Teraz wiel­kie panie muszą sączyć dro­gie wino – śmieje się Nata­lia.

– Gdzie się podziała nasza spon­ta­nicz­ność, chęć walki, sza­leń­stwo? – Izka naj­wy­raź­niej rów­nież prze­sa­dziła z alko­ho­lem, bo jej słowa zaczy­nają brzmieć beł­ko­tli­wie.

– Znik­nęły wraz z poważ­nym związ­kiem i dziećmi – rzu­cam, wpa­tru­jąc się w roz­traj­ko­taną mło­dzież. Mają co naj­wy­żej po szes­na­ście lat. Kto pozwo­lił im kupić alko­hol?

– Nie masz dzieci. – Izka kle­pie mnie w ramię.

– Wiem, ale pla­nuję. Pla­nuję też być opa­no­waną, spo­kojną, sta­bilną umy­słowo kobietą, która ogra­ni­cza życiowe porażki do mini­mum.

Dziew­czyny wybu­chają śmie­chem, a mnie udziela się ich nastrój. Cie­szę się, że jestem tutaj z nimi. Że je mam, od tak wielu lat. Prze­szły­śmy naprawdę wiele. Stu­dia. Miło­sne zawody Izki. Wyjazd Nata­lii do sto­licy i powrót (tak, był to nie­tra­fiony pomysł), a teraz także moją utratę pracy.

Spraw­dzam godzinę, docho­dzi pół­noc.

– Spie­szysz się do Tomka? – Nata­lia nachyla się nade mną.

– Nie ma go. Wyje­chał w dele­ga­cję.

I to wcale nie jakąś super eks­tra świet­nie płatną. W sumie zasta­na­wiam się, czy cho­ciaż zwrócą mu pie­nią­dze za paliwo. Zna­jąc życie (i jego firmę), praw­do­po­dob­nie wyj­dziemy na minus, ale prze­cież kon­takty z przed­się­bior­cami są arcy­ważne i potrzebne.

Tomek jest zde­cy­do­wa­nie zbyt lojalny i oddany swo­jej fir­mie, która w moim mnie­ma­niu wyko­rzy­stuje jego brak aser­tyw­no­ści. To z kolei odbija się na nas, bo zamiast pła­kać w jego ramio­nach, łzami uzu­peł­niam kufel po piwie. Tyle dobrego, że cho­ciaż w faj­nym towa­rzy­stwie.

– Kiedy wróci? – włą­cza się Izka.

– Jutro.

Tele­fon Nata­lii roz­dzwa­nia się pio­senką _Easy On Me_ Adele. Prze­pra­sza nas spoj­rze­niem i odcho­dzi kilka metrów dalej.

– Zna­joma z pracy coś wspo­mi­nała, że szu­kają w jej klu­bie fit­ness osoby do recep­cji. – Izka cia­śniej okrywa się ramo­ne­ską.

Nie jestem zado­wo­lona z faktu, że po skoń­cze­niu stu­diów wyż­szych z zakresu tury­styki i rekre­acji jedyne, co mi pro­po­nują, to pracę w recep­cji. Ale prze­cież… żadna praca nie hańbi, tak?

– W któ­rym klu­bie? – pytam.

– W Silni i Zdrowi, to na samym rynku. Podobno dzia­łają od kilku mie­sięcy.

Izka nie tylko zna połowę Świd­nicy, lecz także ma cał­kiem nie­złe wtyki, jeśli cho­dzi o pracę. Sama jest po stu­diach z die­te­tyki i jak twier­dzi, lubi swój fach. Obie z Nata­lią mają dobrze płatne, sta­bilne posady i choć kocham je jak sio­stry, tego jed­nego im zazdrosz­czę.

Posta­na­wiam, że gdy wrócę do domu, koniecz­nie poszu­kam w inter­ne­cie oferty, o któ­rej mówi Izka. Potrze­buję tej pracy bar­dziej, niż chcę, ale o speł­nia­niu zachcia­nek mogę teraz jedy­nie poma­rzyć.ROZDZIAŁ 2

Upi­jam łyk kawy i nie­mal wyle­wam ją na piżamę, w któ­rej para­duję od godziny. Ten pora­nek nie zwia­stuje niczego dobrego.

– Tomek – jęczę. – Musisz mnie przy­tu­lać, gdy trzy­mam w ręce kawę?!

– Zawsze masz jakieś „ale”.

– Ale kawa to wystar­cza­jące „ale”, żebyś mnie nie zacho­dził od tyłu.

Na te słowa mru­czy mi do ucha. Prze­wra­cam oczami, cie­sząc się, że nie widzi mojej twa­rzy. Te jego tanie kom­ple­menty i pseu­do­ro­man­tyczne gierki nawet przez moment mnie nie bawią. Nie wiem, czemu wciąż powta­rza­łam sobie, że to się zmieni. Nie zmie­niło się, tak samo jak zosta­wia­nie nie­mal sztyw­nych skar­pe­tek na sto­liku w salo­nie i magiczne „posprzą­tam” – obiet­nica, w któ­rej speł­nie­nie wie­rzę już rów­nie mocno jak w spa­dek cen paliwa. Liczy­łam na to, że gdy razem zamiesz­kamy, jakoś nie będzie mi to prze­szka­dzało, ale naj­wy­raź­niej życie jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane, gdy czło­wiek posta­na­wia wresz­cie doro­snąć.

– Dzwo­nisz do tego klubu fit­ness? – Tomek wciąga na sie­bie nie­bie­ski swe­ter.

– Tak, wła­śnie mia­łam zamiar to zro­bić.

– Super, to daj znać, jak będziesz coś wie­działa.

Przy­ta­kuję, a potem przy­tu­lam go na poże­gna­nie.

– Buziak! – przy­po­mina.

Cmo­kam go w wydęte usta, a potem życzę miłego dnia.

Gdy wycho­dzi, zamy­kam za nim drzwi i roz­sia­dam się na mięk­kiej kana­pie w salo­nie. Nie pamię­tam, kiedy ostatni raz mia­łam wolny dzień. Przez moment zasta­na­wiam się, czy nie odwlec tele­fonu do jutra, ale szybko wypie­ram tę myśl z głowy. Stan mojego konta nie jest zbyt pokrze­pia­jący, a foto­graf ślubny czeka na zaliczkę.

Odnaj­duję w tele­fo­nie ogło­sze­nie, które wczo­raj pode­słała mi Izka, a potem wybie­ram podany numer. Bawię się nitką od zbyt sze­ro­kiego rękawa i wpa­truję w kra­jo­braz za oknem. Miesz­ka­nie naprze­ciwko szkoły ma kilka plu­sów. Ni­gdy nie spóź­nia­łam się do pracy, bo pierw­szy dzwo­nek roz­brzmiewa tuż po siód­mej. Zwy­kle to on mnie budził. Wyna­jem nie jest taki drogi ze względu na naj­wyż­sze pię­tro i brak windy, a moje nogi nabrały cał­kiem ład­nych kształ­tów od poko­ny­wa­nia miliarda scho­dów przy­naj­mniej dwa razy dzien­nie.

Przy­kła­dam tele­fon do ucha i cze­kam na sygnał. Widzę gro­madki uczniów wędru­ją­cych z ple­ca­kami w stronę wej­ścia do szkoły. Szcze­rze im współ­czuję. Pod­sta­wówki nie wspo­mi­nam dobrze.

– Klub Silni i Zdrowi. W czym mogę pomóc? – W słu­chawce roz­brzmiewa sym­pa­tyczny kobiecy głos.

Odchrzą­kuję i pro­stuję się, jak­bym miała przed oczami roz­mów­czy­nię.

– Nazy­wam się Anna Bie­niak. Widzia­łam na pań­stwa stro­nie ogło­sze­nie w spra­wie pracy.

– W spra­wie pracy?

– Tak, w recep­cji.

Kobieta przez chwilę mil­czy, mam wra­że­nie, że przy­ło­żyła do słu­chawki dłoń i wymie­nia z kimś kilka zdań.

– A tak, racja. Ogło­sze­nie wciąż jest aktu­alne. Jeśli ma pani czas, to ser­decz­nie zapra­szam na roz­mowę dziś o dzie­sią­tej.

Zer­kam na zegar wiszący po dru­giej stro­nie salonu.

Dwie godziny powinny wystar­czyć.

– Świet­nie! Oczy­wi­ście przyjdę – mówię, sta­ra­jąc się, by mój głos nie ocie­kał eks­cy­ta­cją. W końcu to tylko recep­cja, nie praca w War­ner Bros.

Potem żegnam się z miłą panią, któ­rej imie­nia nie­stety nie pozna­łam, i nie­mal od razu pędzę pod prysz­nic. Szy­kuję się o wiele dłu­żej niż zwy­kle, ale w końcu pierw­sze wra­że­nie robi się tylko raz. Nie zamie­rzam zmar­no­wać tej szansy.

Wyko­nuję lekki maki­jaż, pod­kre­ślam zie­leń swo­ich tęczó­wek lek­kim cie­niem do powiek, a następ­nie roz­cze­suję włosy. Zwy­kle upi­nam je, by zaosz­czę­dzić na cza­sie, ale dziś posta­na­wiam zosta­wić je roz­pusz­czone, by przy­jem­nie oka­lały moją twarz łagod­nymi brą­zo­wymi pasmami.

Wkła­dam kla­syczne dżinsy i swe­ter z dekol­tem w serek. Pro­sto i bez­piecz­nie. Do tego jasne trampki, w końcu to klub fit­ness, więc mam nadzieję, że szpilki są zbędne. Na koniec zwil­żam usta bez­barw­nym błysz­czy­kiem. Staję przed lustrem, by oce­nić efekt.

Nie jest źle, Anka. Dasz radę.

Dosta­niesz tę pracę.

– Pani wiek?

Rudo­włosa kobieta w przy­cia­snej sza­ro­bu­rej mary­narce jest grubo po czter­dzie­stce i szcze­rze mówiąc, trudno zna­leźć wspólny mia­now­nik pomię­dzy nią a klu­bem fit­ness. Jest ele­gancka, wynio­sła i raczej daleka od spor­to­wego ducha.

Mru­gam i zauwa­żam, że kobieta przy­gląda mi się w zamy­śle­niu znad pro­sto­kąt­nych oku­la­rów.

– Dwa­dzie­ścia cztery lata – mówię.

Kiwa głową i ściąga usta.

– Ma pani jakieś doświad­cze­nie w tej branży?

– Pra­co­wa­łam w recep­cji w hotelu, a wcze­śniej stu­dio­wa­łam na Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego, gdzie sport był na porządku dzien­nym. Mie­li­śmy wiele zajęć fit­ness, znam się na tema­cie. Poza tym jestem też dosko­nale zor­ga­ni­zo­wana, dbam o porzą­dek i kul­turę roz­mowy z klien…

– A mieszka pani gdzie?

Co to w ogóle za skład­nia?

– W Świd­nicy, cał­kiem nie­da­leko, pie­chotą pół godziny drogi.

– A czemu chce pani tu pra­co­wać?

Biorę wdech. Przy­go­to­wy­wa­łam się do tej odpo­wie­dzi, jesz­cze zanim tutaj dotar­łam. Sta­ram się uło­żyć wszystko w gło­wie, tak by zabrzmieć prze­ko­nu­jąco.

– Uwiel­biam sport i pracę z ludźmi, stu­dia zapew­niły mi wie­dzę z dzie­dziny…

– Pani Bie­niak – prze­rywa mi. – My tu nie chcemy uczo­nych, tylko nor­mal­nych ludzi. Szef ma na gło­wie wiele spraw zwią­za­nych z pro­wa­dze­niem firmy. Potrze­bu­jemy kogoś, kto przej­mie część obo­wiąz­ków, a nie będzie się tylko ład­nie uśmie­chał.

Mru­gam szyb­ciej.

No, tego się nie spo­dzie­wa­łam.

– Zapew­niam panią, że potra­fię wię­cej, niż tylko ład­nie się uśmie­chać – odpo­wia­dam.

Wresz­cie kobieta prze­krzy­wia głowę i patrzy na mnie z odro­biną zain­te­re­so­wa­nia.

– Umie pani obsłu­gi­wać kom­pu­ter? Pro­gramy do reje­stra­cji klien­tów i kasę fiskalną? Roz­li­czać ter­mi­nal?

Pota­kuję. Chce kon­kre­tów? Pro­szę bar­dzo.

– Mam to w małym palcu. – Wytrzy­muję jej badaw­cze spoj­rze­nie.

– A jak z gra­fi­kiem? Ma pani dzieci?

– Nie mam. Jestem ela­styczna.

– Praca dwu­zmia­nowa pani odpo­wiada?

– Odpo­wiada.

Splata dło­nie na kola­nach i tym razem patrzy na mnie prze­ni­kli­wie.

– Ma pani męża? Nie widzę obrączki.

– Pla­nu­jemy z narze­czo­nym ślub za trzy mie­siące.

Albo mi się zdaje, albo na jej ustach poja­wia się cień zado­wo­le­nia. Prze­biega mi przez myśl pyta­nie, kim wła­ści­wie jest, że tak się tutaj rzą­dzi. Sze­fową? Nie, skoro mówi, że szefa nie ma. Może jego matką? Nie… za młoda. Może mana­ge­rem?

– Dobrze, wszystko już wiem. W takim razie ode­zwę się do pani w ciągu naj­bliż­szych kilku dni z infor­ma­cją o wyniku rekru­ta­cji. – Wstaje z krze­sła, szu­ra­jąc nim nie­mi­ło­sier­nie o pod­łogę.

Idę w jej ślady, z tą róż­nicą, że moje krze­sło prze­suwa się bez­sze­lest­nie. Kobieta wyciąga do mnie rękę i się uśmie­cha. Po raz pierw­szy mam wra­że­nie, że szcze­rze.

To chyba dobry znak.

Tego wie­czoru dzwoni do mnie dziew­czyna, z którą kon­tak­to­wa­łam się z samego rana. Poznaję po gło­sie. Widzia­łam ją w recep­cji zale­d­wie przez chwilę, ale zdą­ży­łam zauwa­żyć, że to fili­gra­nowa blon­dynka o szcze­rym uśmie­chu i łagod­nym spoj­rze­niu.

– Dobry wie­czór, pani Bie­niak. Chcia­łam tylko powie­dzieć, że może pani jutro przyjść na dzień próbny.

– Jutro? – pytam, tłu­miąc radość.

– Tak, jeśli to nie pro­blem.

– Żaden.

Macham do Tomka, który wła­śnie roz­siadł się przed tele­wi­zo­rem w salo­nie i zajada się odgrze­waną chińsz­czy­zną. Spo­gląda na mnie pyta­jąco, więc szybko odpo­wia­dam mu sze­ro­kim uśmie­chem.

Pod­nosi brwi jesz­cze wyżej, zupeł­nie jakby chciał spy­tać: „Ale o co ci cho­dzi?”. Wzdy­cham z rezy­gna­cją i wra­cam do roz­mowy.

Kobieta prosi, bym przy­szła o godzi­nie ósmej. Potem życzy dobrej nocy i roz­łą­cza się. Zasta­na­wiam się, jak długo pra­cuje, skoro kon­tak­to­wała się ze mną zarówno ran­kiem, jak i teraz, wie­czo­rem. Koniecz­nie muszę zapy­tać, jakie mają tam godziny pracy.

Poja­wiam się dzie­sięć minut przed cza­sem. Siłow­nia jest jed­nak otwarta już od godziny szó­stej. Powin­nam być wdzięczna, że dano mi się wyspać.

Wcho­dzę do sze­re­go­wego budynku, a potem schod­kami na pię­tro, na któ­rym mie­ści się moje, mam nadzieję, przy­szłe miej­sce pracy. Kory­tarz przy­ozda­biają pla­katy i reklamy nie­po­zo­sta­wia­jące wąt­pli­wo­ści, że miej­sce to zwią­zane jest ze zdro­wym sty­lem życia.

Z pla­ka­tów uśmie­chają się do mnie wyrzeź­bieni męż­czyźni i kobiety w spor­to­wych bikini, a ich spoj­rze­nia wywo­łują u mnie wyrzuty sumie­nia, spo­wo­do­wane zje­dze­niem słod­kiej bułki na śnia­da­nie.

Poko­nuję po dwa schodki naraz i docie­ram do kolej­nych drzwi, za któ­rymi znaj­duje się hol pro­wa­dzący wprost do recep­cji. Z oddali widzę już uśmiech­niętą blon­dynkę, która w momen­cie, gdy prze­kro­czy­łam próg, już wstaje, by mnie powi­tać.

Wczo­raj byłam tak prze­jęta roz­mową, że nawet nie mia­łam czasu, by rozej­rzeć się po wnę­trzu tego miej­sca. Jasne, prze­stronne pomiesz­cze­nie zdo­bią kwiaty. Zarówno małe, zaj­mu­jące wolną prze­strzeń na para­pe­tach, jak i wyso­kie donice z papro­ciami, pną­cymi się nie­mal na wyso­kość recep­cyj­nej lady. Pod ścianą znaj­duje się kilka lodó­wek z zim­nymi napo­jami i wodą, a obok półki z bato­nami ener­ge­tycz­nymi. W powie­trzu unosi się słodki zapach odświe­ża­cza powie­trza, od któ­rego robi mi się sucho w gar­dle.

Na nie­wiel­kim moni­to­rze w rogu pomiesz­cze­nia dostrze­gam wyświe­tla­jące się zdję­cia uśmiech­nię­tych spor­tow­ców, rekla­mu­ją­cych bogate wypo­sa­że­nie siłowni. Przy­stojni męż­czyźni, któ­rych mię­śnie brzu­cha rów­nie dobrze mogłyby peł­nić funk­cję nie­wiel­kich wodo­spa­dów, ćwi­czą na wio­śla­rzu, bie­gają na bieżni czy „wyci­skają” na ławeczce tre­nin­go­wej.

Z tru­dem odry­wam spoj­rze­nie od ekranu i prze­no­szę je na dziew­czynę.

– Dzień dobry – mówię.

Wycho­dzi zza lady i wyciąga do mnie dłoń.

– Cześć, Majka – przed­sta­wia się.

– Ania.

– Miło mi cię poznać. Dziś pokażę ci, jak wygląda stan­dar­dowy dzień pracy. Mam nadzieję, że ci się spodoba, potrze­bu­jemy kogoś do pomocy.

Wpro­wa­dza mnie za ladę, gdzie znaj­dują się kom­pu­ter i wszyst­kie ważne doku­menty, które muszę prze­stu­dio­wać. Dziew­czyna nie owija w bawełnę. Od razu prze­ka­zuje mi naj­waż­niej­sze infor­ma­cje. Regu­la­miny, kwe­stio­na­riu­sze oso­bowe, godziny otwar­cia siłowni, zdję­cia instruk­to­rów oraz krótką cha­rak­te­ry­stykę pro­wa­dzo­nych popo­łu­dniami zajęć fit­ness.

Słu­cham jej i sta­ram się zapa­mię­tać wszystko, co do mnie mówi, ale już po kilku minu­tach zaję­cia Body and mind mie­szają mi się z Peace and stretch, a nazwy zdają mi się total­nie nie­prze­my­ślane i nie­po­trzeb­nie anglo­ję­zyczne. Prze­cież jeste­śmy w Pol­sce. Kto mówi: „Muszę nieco wyrzeź­bić moje _body_ i uspo­koić _mind_…”? To jakieś sza­leń­stwo.

Nie­całą godzinę póź­niej dziew­czyna posta­na­wia opro­wa­dzić mnie po obiek­cie. Poka­zuje mi wielką salę z lustrem roz­cią­ga­ją­cym się na całą jej dłu­gość. Ściany w kolo­rze prze­gni­łej śliwki nadają jej ponury wyraz.

– Oświe­tlona wygląda nieco lepiej – rzuca, naj­wy­raź­niej widząc moją nie­tęgą minę. – Tutaj odby­wają się zaję­cia ze ste­pami, aero­bik i zumba. Cza­sem, gdy któ­ryś z instruk­to­rów nie może przyjść, a nie ma za niego zastęp­stwa, wcho­dzą tutaj instruk­torki jogi, ale one zde­cy­do­wa­nie wolą zie­loną salkę. Zaraz ci ją pokażę.

Gdy mówi, śmiesz­nie gesty­ku­luje. Jej białe paznok­cie latają mi przed twa­rzą w takim tem­pie, że mam ochotę zła­pać ją za ręce i przy­trzy­mać, bo zaraz zacznie mi się krę­cić w gło­wie.

Dalej wcho­dzimy do sali do jogi i pila­tesu. Nazwa „zie­lona” tyczy się nie tylko ścian, ale też liczby roślin, które w isto­cie wypeł­niają sporą część pomiesz­cze­nia.

– Dbamy o to, by przed zaję­ciami było tu porząd­nie wywie­trzone – mówi. – Musisz przyjść godzinę wcze­śniej i otwo­rzyć okna. Instruk­torki narze­kają, gdy jest zaduch.

Kiwam głową na znak, że tę infor­ma­cję rów­nież zako­do­wa­łam. Trze­cia na tym pię­trze to zwy­kła biała sala z lustrami, w któ­rej odby­wają się zaję­cia dla senio­rów, a ran­kiem są tutaj też grupy dzie­cięce. Na końcu kory­ta­rza mie­ści się kącik dla malu­chów, któ­rych mamy biorą udział w zaję­ciach.

Kilka mniej­szych salek na wyż­szym pię­trze prze­zna­czo­nych jest do tre­nin­gów per­so­nal­nych. Znaj­dują się w nich poje­dyn­cze maty do ćwi­czeń, piłki fit­nes­sowe, dra­binki gim­na­styczne i taśmy.

– Zwy­kle, jeśli instruk­tor potrze­buje wię­cej sprzętu, bie­rze go z kan­torka. Zaraz ci pokażę, gdzie jest. Musisz wtedy dać klu­czyk i przy­pil­no­wać, by nie wziął go ze sobą do domu. Instruk­to­rzy bywają bar­dzo zakrę­ceni. – Śmieje się i odgar­nia dłu­gie blond włosy za ucho.

Zasta­na­wiam się, czy pro­sze­nie jej o roz­ry­so­wa­nie mapki jest dobrym pomy­słem, ale szybko docho­dzę do wnio­sku, że to słabe „pierw­sze wra­że­nie”.

Na naj­wyż­szym pię­trze mie­ści się sama siłow­nia z ogro­mem sprzętu do ćwi­czeń. Cię­żary, maszyny, bież­nie. Szybko zdaję sobie sprawę, że pod­czas poran­nego obchodu, o któ­rym poin­for­mo­wała mnie Majka, będę się musiała nie­źle nacho­dzić.

– Na zmia­nie jesteś sama, więc fak­tycz­nie nie jest to łatwe, by nad­zo­ro­wać dzia­ła­nie całej siłowni, ale z cza­sem przy­wyk­niesz. To fajna praca – mówi, gdy scho­dzimy z powro­tem do recep­cji.

– A co, jeśli będę musiała do toa­lety? – pytam.

Majka par­ska, jak­bym opo­wie­działa cał­kiem nie­zły dow­cip.

– Cóż, wtedy musisz wziąć ze sobą tele­fony i klu­cze.

Zwra­cam uwagę, że sama, opro­wa­dza­jąc mnie, wciąż trzyma w dłoni służ­bową komórkę i pęk klu­czy­ków. Otwiera nimi poszcze­gólne sale oraz kan­to­rek.

– Rano nie ma za wiele do roboty. Zapi­su­jesz klien­tów na zaję­cia, sprze­da­jesz kar­nety. Orga­ni­zu­jesz zastęp­stwa, gdy któ­ryś z instruk­to­rów zgła­sza nie­obec­ność. Dbasz też o czy­stość i porzą­dek w recep­cji. Przy­go­to­wu­jesz fak­tury i robisz zamó­wie­nia.

Cie­szę się, że jest taką gadułą, bo dzięki temu nie czuję się jak idiotka, zada­jąc masę bez­sen­sow­nych pytań, na przy­kład gdzie jest papier toa­le­towy na wymianę albo czy jest tutaj Wi-Fi.

Majka siada na wyso­kim krze­sełku, a ja opie­ram się o niski para­pet, na któ­rym leżą nasze torebki. W mil­cze­niu obser­wuję, z jaką swo­bodą obsłu­guje klien­tów. Więk­szość zna z imie­nia, a z niektó­rymi urzą­dza sobie krótką poga­wędkę. Nie­mal auto­ma­tycz­nie prze­dłuża kar­nety i obsłu­guje kasę fiskalną. Z doświad­cze­nia wiem, że to kwe­stia wprawy, ale i tak jestem zdu­miona jej zarad­no­ścią i ener­gią.

O godzi­nie dwu­na­stej mój żołą­dek sta­now­czo daje do zro­zu­mie­nia, że stra­wił już poranną droż­dżówkę i słod­kie cap­puc­cino, a teraz domaga się paliwa. Chwy­tam się w pasie, by uci­szyć potwora, ale ten tylko gło­śniej daje o sobie znać.

– Masz jakieś śnia­da­nie? – Majka uśmie­cha się z roz­ba­wie­niem.

– No wła­śnie nie… Zapo­mnia­łam – przy­znaję.

W hotelu równo o jede­na­stej przy­słu­gi­wało nam śnia­da­nie, stąd rzadko musia­łam przy­go­to­wy­wać coś w domu. Tutaj jed­nak nie ma kuchni, ale Majka podaje mi batona ener­ge­tycz­nego.

– Masz, na koszt firmy. Z tym – wyciąga z szu­flady małą nie­bie­ską kartę – mamy zniżki pra­cow­ni­cze. Możesz na nią nabi­jać batony i napoje. To nie­wiele, ale na chwilę zabije głód.

– To dobrze, bo w prze­ciw­nym razie on zabije mnie. – Chwy­tam za prze­ką­skę i kon­su­muję ją, słu­cha­jąc kolej­nych porad doty­czą­cych obsługi sys­temu.

Czuję, że mózg mi pło­nie, ale początki ni­gdy nie są łatwe. Na początku pracy w hotelu także popeł­nia­łam wiele błę­dów. To nie­unik­nione i jestem w sta­nie przy­jąć na klatę wszel­kie porażki.

– Ilu pra­cow­ni­ków liczy recep­cja? – pytam, gdy klient z torbą roz­mia­rów mojej noc­nej szafki opusz­cza siłow­nię.

Majka zaplata dło­nie na piersi i na powrót siada na krze­sełku.

– Jestem ja i pani Halina, no i ty, jeśli zosta­niesz. Nie ma potrzeby zatrud­nia­nia więk­szej liczby osób w samej recep­cji. To lokalny klub, nie ma tu tłu­mów.

– A pani Halina to…?

– Roz­ma­wia­łaś z nią wczo­raj. To prawa ręka szefa. – Uśmie­cha się. – Wcze­śniej pra­co­wała na pełny etat w recep­cji, ale była na tyle ambitna, że prze­jęła także część kie­row­ni­czych obo­wiąz­ków.

Pota­kuję ze zro­zu­mie­niem. Pró­buję sobie wyobra­zić te dwie kobiety sto­jące obok sie­bie, ale jedna jest cał­ko­wi­tym zaprze­cze­niem dru­giej i nie mam poję­cia, jak się doga­dy­wały, wymie­nia­jąc się zmia­nami.

– Szef czę­sto wyjeż­dża na szko­le­nia, a wtedy Halina spra­wuje pie­czę nad klu­bem.

Z uzna­niem uno­szę brwi. Nie mam poję­cia, co powin­nam powie­dzieć.

– No, poznasz wszyst­kich. To naprawdę fajni ludzie.

– Spie­szę się.

Dłu­go­noga sza­tynka z wyso­kim kucy­kiem na czubku głowy osten­ta­cyj­nie żuje gumę, cze­ka­jąc, aż znajdę odpo­wiedni klucz do sali fit­ness. Jak na złość, Majka wyszła do toa­lety wła­śnie wtedy, gdy ziry­to­wana moją nie­po­rad­no­ścią instruk­torka musi przy­go­to­wać się do zajęć.

– Prze­pra­szam, jestem tutaj pierw­szy dzień, jesz­cze nie…

– Tak, wiem.

I jesz­cze jaka bez­czelna.

– Który to klucz? – zasta­na­wiam się gło­śno.

Dziew­czyna nie wytrzy­muje. Obcho­dzi ladę recep­cyjną, staje obok mnie i wyciąga z szafki zapa­sowy pęk.

– Pora­dzę sobie – rzuca.

– Nie wiem, czy możesz. Maja wspo­mi­nała, że nie powin­ny­śmy dawać klu­czy…

Patrzy na mnie tak ostro, że od razu się zamy­kam. Prze­ły­kam ślinę. Gęstą ciszę, jaka mię­dzy nami zapa­dła, prze­ci­nają szyb­kie kroki Majki, która po chwili wyła­nia się zza rogu.

– O, Adka. Cześć! – woła.

Patrzy na mnie poro­zu­mie­waw­czo, a gdy dostrzega w dłoni dziew­czyny pęk klu­czy, tylko macha ręką, przy­wo­łu­jąc na twarz bez­tro­ski uśmiech.

– Widzę, że się obsłu­ży­łaś – kwi­tuje.

– Tak, spie­szę się. Muszę przy­go­to­wać salkę, robię dzi­siaj metodę sta­cyjną.

Sza­tynka wycho­dzi zza lady i szep­cze Majce coś na ucho. Nie dość, że wynio­sła, to jesz­cze nie­kul­tu­ralna. Nie wie, że w towa­rzy­stwie nie roz­ma­wia się na ucho? Powstrzy­muję się, by nie prych­nąć. Gdyby nie fakt, że to mój pierw­szy dzień, udzie­li­ła­bym panience lek­cji kul­tury.

Opa­dam na krze­sło, wsłu­chu­jąc się w dźwięk jej sprę­ży­stych kro­ków. Po chwili trza­śnię­cie drzwiami utwier­dza nas w prze­ko­na­niu, że weszła już do sali.

Wypusz­czam z płuc wstrzy­my­wane powie­trze.

– Nie przej­muj się Adką – mówi Majka.

Chcę jej ustą­pić miej­sca, ale kręci głową i sama siada na para­pe­cie.

– Nie była zbyt miła – stwier­dzam.

– I nie będzie. Przez to, że spo­tyka się pry­wat­nie z sze­fem, uważa się tutaj za nie wia­domo kogo, a jest tylko zwy­kłą instruk­torką.

Popra­wiam się na krze­śle i ści­szam głos.

– W sen­sie mają romans?

– Ona tak twier­dzi. – Dziew­czyna wzru­sza ramio­nami. – My z panią Haliną uwa­żamy, że tro­chę ponosi ją wyobraź­nia. Laska leci na kasę, a sze­fowi jej nie bra­kuje. Wszyst­kim dookoła mówi, że się spo­ty­kają, ale sam szef ni­gdy nie potwier­dził, że są parą.

Pry­cham i kręcę głową. Gdyby nie fakt, że na star­cie znie­chę­ciła mnie do sie­bie swoim paskud­nym uspo­so­bie­niem, może i byłoby mi jej żal. Teraz stwier­dzam, że to nawet zabawne.

Chwy­tam za kartkę z gra­fi­kiem i odszu­kuję na niej zaję­cia pro­wa­dzone przez Adę. Dziś wpi­sane jest Fat­Burn, co pew­nie ma coś wspól­nego ze spa­la­niem tłusz­czu. Nie zauwa­ży­łam, aby miała go jakoś spe­cjal­nie dużo. Cwa­niara, jest zgrabna i ładna, ale to jesz­cze nie czyni z niej kogoś lep­szego.

Po kilku minu­tach do klubu zaczy­nają się scho­dzić klienci. Więk­szość wła­śnie na zaję­cia z „panią Adą”. Czy można kogoś znie­lu­bić po kilku minu­tach zna­jo­mo­ści?

Jestem prze­ko­nana, że tak.

– Nie zapy­tasz mnie, jak mi minął pierw­szy dzień w pracy? – Kładę się do łóżka obok Tomka.

Wyga­sza ekran tele­fonu i prze­kręca się w moją stronę. Blade świa­tło noc­nej lampki pada na jego pocią­głą twarz, wiel­kie szare oczy i brą­zowe włosy opa­da­jące kosmy­kami na czoło.

– Jak było? – pyta.

Nie wysi­lił się zbyt­nio.

– Dobrze. Pozna­łam Majkę, która wpro­wa­dziła mnie w obo­wiązki. Praca wydaje się cał­kiem przy­jemna, cho­ciaż nie wszy­scy byli rów­nie uprzejmi jak recep­cjo­nistka.

– I co, chcesz tam zostać?

– Chyba tak. Na razie nie mam lep­szej alter­na­tywy. Zresztą praca jak praca. Obsługa klien­tów to dla mnie chleb powsze­dni.

Przy­gląda mi się w zamy­śle­niu.

– A co z umową?

Wzru­szam ramio­nami.

– Dostanę pod koniec tygo­dnia, jeśli się spraw­dzę. Szef podobno prze­bywa na szko­le­niu w War­sza­wie, w tym cza­sie mogę się zorien­to­wać, czy takie zaję­cie w ogóle mi się podoba.

– Masz pra­co­wać bez umowy?

Prze­wra­cam oczami i pod­su­wam się wyżej, popra­wia­jąc przy tym poduszkę.

– To nie wielka kor­po­ra­cja, tylko mały, dobrze pro­spe­ru­jący klub fit­ness. Takie są realia, Tomek.

– Żeby cię nie wystrych­nęli na dudka – mówi nie­wy­raź­nie.

Wzdy­cham ciężko, zła, że zamiast moty­wa­cji dostaję tylko powąt­pie­wa­nia. To nie pomaga w pod­ję­ciu decy­zji. Jakiej­kol­wiek. Mil­czę przez chwilę, aż wresz­cie posta­na­wiam zmie­nić temat.

– Widzia­łam dzi­siaj piękne obrączki na wysta­wie w tym skle­pie jubi­ler­skim na rogu. Były śliczne, złote. Myślę, że gdy­by­śmy wyko­rzy­stali biżu­te­rię rodzi­ców… Tomek, słu­chasz mnie?

Pod­su­wam się bli­żej, by zyskać pew­ność, czy naprawdę zamknął oczy, czy tylko udaje.

– No i świet­nie… czyli wybór obrą­czek też pozo­staje na mojej gło­wie – mru­czę, po czym gaszę świa­tło.ROZDZIAŁ 3

Pani Halina nie jest tak oschła jak pod­czas pierw­szego spo­tka­nia. Potrafi się uśmie­chać, a nawet rzu­cać żar­tami, w prze­ci­wień­stwie do Adki, która w ciągu całego tygo­dnia, gdy szko­li­łam się pod okiem Majki, uda­wała, że jestem prze­źro­czy­sta.

Dziś pani Halina popro­siła mnie, żebym została po pracy i omó­wiła z nią warunki umowy. O, wresz­cie coś kon­kret­nego.

Sia­dam w gabi­ne­cie, który z zało­że­nia należy do szefa, ale obec­nie czę­ściej można spo­tkać w nim kobietę będącą jego prawą ręką. Nie wiem nawet, jak mój pra­co­dawca ma na imię, nie mówiąc o tym, jak wygląda. Mając ogólny obraz, który nakre­śliła mi Majka, wyobra­żam go sobie jako faceta grubo po czter­dzie­stce, z suro­wym wyra­zem twa­rzy, ścią­gnię­tymi brwiami i gru­bym port­fe­lem. O, i jesz­cze podobno wypłata zawsze jest na czas. Pre­mie są z kolei bar­dzo hojne, więc podobno warto się tro­chę przy­ło­żyć.

– Pani Bie­niak. – Głos Haliny wyrywa mnie z zamy­śle­nia. – Szef nie­stety nie dotrze dzi­siaj, by się z panią zoba­czyć. Wyjazd tro­chę mu się prze­dłu­żył. Jestem jed­nak po roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej z nim i jeśli jest pani gotowa, możemy pod­pi­sać umowę.

Kobieta pod­suwa mi nie­wielki plik kar­tek i prosi, bym w spo­koju je prze­czy­tała.

– Jeśli chce ją pani prze­stu­dio­wać w domu i przy­nieść w ponie­dzia­łek, nie ma z tym żad­nego pro­blemu.

Pobież­nie prze­glą­dam zapisy i czy­tam wyszcze­gól­nione pod­punkty. Stan­dar­dowa umowa, podobna do poprzed­niej z hotelu. W ciszy doczy­tuję ostat­nie zda­nia i chwy­tam za dłu­go­pis leżący na biurku.

– Nie będzie takiej potrzeby. Pod­pi­szę ją dzi­siaj.

– Oczy­wi­ście. – Pani Halina posyła mi cie­płe spoj­rze­nie. – Kwotę za szko­le­nie doli­czymy do pani pod­sta­wo­wej pen­sji.

Chyba prze­ła­ma­ły­śmy pierw­sze lody.

– Jak się pani czuje w naszym klu­bie? – pyta, gdy oddaję jej papiery.

Spływa na mnie wielka ulga. Fakt, że znów mam sta­bilne zatrud­nie­nie, zna­cząco popra­wia mój nastrój. Muszę się powstrzy­mać, by nie wycią­gnąć tele­fonu i nie napi­sać krót­kiej wia­do­mo­ści do Tomka. Obie­ca­łam, że dam mu znać, gdy już zoba­czę umowę na wła­sne oczy.

Moja potrzeba sta­bil­no­ści i nie­za­leż­no­ści została zaspo­ko­jona, więc mogę w spo­koju sku­pić się na pracy.

– Dobrze – odpo­wia­dam. – Maja jest świetna w roli szko­le­niowca, wytłu­ma­czyła mi wszystko, jak należy. Więk­szość klien­tów obsłu­gi­wa­łam dzi­siaj sama.

Pani Halina kiwa z apro­batą głową.

– Tak, Maja zdą­żyła mi powie­dzieć, że bar­dzo dobrze się odnaj­du­jesz w tej pracy. Pozna­łaś już wła­ści­wie więk­szość naszych pra­cow­ni­ków. Chyba cię polu­bili.

O tak, z pew­no­ścią Ada nie może prze­stać się zachwy­cać nową pra­cow­nicą, która wciąż nie­do­maga w poda­wa­niu jej klu­czy­ków i wie­trze­niu sal. Wczo­raj pra­wie mi się obe­rwało, bo nie włą­czy­łam kli­ma­ty­za­cji na czas zajęć. Na szczę­ście Majka wzięła to na sie­bie, bo jak twier­dzi, wciąż jestem na szko­le­niu i mam prawo nie pamię­tać o wszyst­kich panu­ją­cych tu zwy­cza­jach. Mam wra­że­nie, że Ada wymy­śla je na bie­żąco, ale posta­na­wiam to prze­mil­czeć.

– Pra­cow­nicy są mili. W więk­szo­ści – dodaję, zanim udaje mi się ugryźć w język.

Odwra­cam wzrok z nadzieją, że pani Halina puści tę uwagę mimo uszu, ale ona jedy­nie śmieje się krótko, jakby dosko­nale rozu­miała, co mam na myśli.

Potem usta­lamy gra­fik. Na począ­tek mam przy­cho­dzić na poranne zmiany. Wtedy jest mniej­szy ruch i mogę nieco bar­dziej sku­pić się na pracy papier­ko­wej: zamó­wie­niach, mailach, zapi­sach na zaję­cia. Po tygo­dniu zro­bimy zmianę.

Siłow­nię zamy­kamy o dwu­dzie­stej dru­giej, na szczę­ście mam prawo jazdy i cał­kiem spraw­nego pięt­na­sto­let­niego fiata, który bez pro­blemu bez­piecz­nie zawie­zie mnie do domu.

– Czyli wszystko usta­lone – reasu­muje pani Halina. – Cie­szę się, że zde­cy­do­wa­łaś się do nas dołą­czyć!

Kolej­nego dnia uma­wiamy się z Izką i Nata­lią na kola­cję we Friko. Tym razem nie pijemy z powodu mojego zwol­nie­nia, tylko świę­tu­jemy nową pracę. Kto wie, może kie­dyś awan­suję na mana­gera, a potem otwo­rzę wła­sny klub? Życie jest nie­prze­wi­dy­walne, cho­ler­nie prze­wrotne.

– Powin­nam ci podzię­ko­wać, że mi powie­dzia­łaś o tej pracy, Izka. – Wkła­dam do ust kawa­łek pizzy z salami. – Majka wspo­mniała, że na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej były też trzy inne dziew­czyny, ale nie podo­bały się Hali­nie. A wiesz… ona to taki łącz­nik z sze­fem.

– On tam w ogóle bywa? – Nata­lia unosi brwi. – Upew­nij się, czy nie jest człon­kiem jakiejś mafii. Może kręci nie­le­galne inte­resy.

– Sama jesteś nie­le­galna – stro­fuję przy­ja­ciółkę. – Facet ma łeb na karku. Otwo­rzył jeden z naj­le­piej wypo­sa­żo­nych kame­ral­nych klu­bów w mie­ście, a teraz jeź­dzi na mnó­stwo szko­leń i spo­tkań, by roz­wi­jać biz­nes.

Tego wie­czoru bar jest bar­dziej pusty niż zwy­kle. Mam wra­że­nie, że winę za to ponosi mecz piłki noż­nej, a nie­stety we Friko nie ma tele­wi­zora. Co za strata. Na pewno mie­liby dzięki temu nie­zły utarg.

Tomek i mąż Nata­lii Dorian sie­dzą w naszym miesz­ka­niu, bo nie mogliby opu­ścić tak waż­nego wyda­rze­nia. Za to my mamy oka­zję do bab­skich plo­tek.

– A powiedz, są tam jacyś fajni instruk­to­rzy?

Dzi­wię się, że Izka dopiero teraz o to pyta. Obie z Nata­lią wiemy, że to dla niej naj­waż­niej­sza kwe­stia.

– No jasne, całe mnó­stwo. Gdyby nie fakt, że jestem już zarę­czona, sama z chę­cią zawie­si­ła­bym oko – stwier­dzam z roz­ba­wie­niem.

– No wła­śnie, a jak przy­go­to­wa­nia do ślubu? Przez tę całą sytu­ację z pracą zapo­mnia­łam, że za trzy mie­siące wycho­dzisz za mąż! Matko, powin­nam się zapi­sać na tę siłow­nię, bo nie wejdę w sukienkę – jęczy Nata­lia.

– Pamię­taj, że impreza będzie zimą, o zgrozo… Co to w ogóle za pomysł? – Izka wyciera usta ser­wetką.

– Mia­łam takie swoje marze­nie… – rzu­cam zdaw­kowo.

Potem opo­wia­dam dziew­czy­nom o foto­gra­fie, któ­rego zna­leź­li­śmy z Tom­kiem. Poka­zuję im kilka zdjęć z jego port­fo­lio, które są dostępne na Face­bo­oku, a ich ochy i achy utwier­dzają mnie w prze­ko­na­niu, że to dobry wybór. Poka­zuję też wstępne menu, któ­rego zdję­cie zro­bi­łam tele­fo­nem, gdy kucharz kazał nam wybrać odpo­wiedni zestaw dań, a dziew­czyny zgod­nie stwier­dzają, że ta impreza nie będzie łaskawa dla ich syl­we­tek.

Wła­śnie chcę udać się do baru, żeby domó­wić sok poma­rań­czowy, gdy mój wzrok pada na męż­czy­znę sto­ją­cego przy ladzie.

Nie­mal mecha­nicz­nie sia­dam na krze­śle, odwra­ca­jąc się do niego ple­cami.

– Zoba­czy­łaś ducha czy co? – Izka wygląda zza mnie w stronę baru. – O matko. To Ksa­wery – dodaje ści­szo­nym gło­sem.

– Wiem. Nie jestem ślepa. – Chwy­tam się za serce, bo nagle kom­plet­nie mnie nie słu­cha i wali po żebrach bez lito­ści.

– Nie widzia­łam go od liceum. Co on tutaj robi? – zasta­na­wia się Nata­lia, patrząc na niego bez skrę­po­wa­nia.

Cią­gnę ją za nad­gar­stek, żeby prze­stała się tak gapić.

Ksa­wery.

Moja lice­alna miłość. Moja nie­speł­niona miłość. Moje wspo­mnie­nia, ból, roz­pacz, błąd. To wszystko wyda­wało się tak odle­głe, że nie­mal wmó­wi­łam sobie, że ni­gdy nie ist­niał.

A teraz tak zwy­czaj­nie sie­dzi przy barze, sącząc ciemne piwo.

Kręcę głową.

– Może pój­dziemy do mnie? – pro­po­nuję.

Czuję, że barki bolą mnie od zgar­bio­nej pozy­cji. Nie mam poję­cia, jak długo tutaj sie­dzi i czy nas zauwa­żył, ale jedno wiem na pewno: nie jestem gotowa na spo­tka­nie. Moż­liwe, że ni­gdy nie będę.

– Daj spo­kój, została jesz­cze połowa pizzy. – Izka odrywa kawa­łek. – Anka, prze­cież masz narze­czo­nego, czym się przej­mu­jesz? To stara miłość.

Tak, to stara miłość. Czym się przej­muję? No wła­śnie. Prze­cież w jej miej­scu poja­wiła się już nowa. Lep­sza. Aktu­alna. Taka, na którą wyku­pi­łam doży­wotni abo­na­ment, bez moż­li­wo­ści wypo­wie­dze­nia umowy. Koniec kropka.

Pro­stuję się na krze­śle i wzdy­cham głę­boko. No dobra, i tak sie­dzę tyłem. Od naszego ostat­niego spo­tka­nia sporo się zmie­ni­łam. Doro­słam, prze­far­bo­wa­łam włosy, schu­dłam. Minęło sześć lat. To kupa czasu.

– Ania… – Izka zawie­sza głos. – Ksa­wery wła­śnie wyszedł. Możesz już pójść po ten sok.

Upew­niam się, czy mówi prawdę, a gdy nie widzę go przy ladzie, wresz­cie oddy­cham z ulgą. Matko jedyna, na kilka chwil zapo­mnia­łam, jak się nazy­wam. To chore, aby osoba, któ­rej nie było w moim życiu tyle czasu, potra­fiła wywo­łać we mnie tyle emo­cji samą swoją obec­no­ścią.

Powin­nam zacho­wy­wać się doj­rza­lej. Ganię się w myślach i ruszam do baru.

– Popro­szę jesz­cze jedną szklankę soku poma­rań­czo­wego – mówię do bar­manki.

Młoda, wyta­tu­owana dziew­czyna bie­rze ode mnie bank­not i wydaje resztę. Potem nalewa mi soku. Śle­dzę jej ruchy w zamy­śle­niu, wciąż odtwa­rza­jąc w gło­wie obraz Ksa­we­rego.

Nie zmie­nił się.

Przy­my­kam powieki, ale i tak widzę jego lekko pochy­loną nad ladą syl­wetkę i wzrok zato­piony w kuflu z piwem. Dzię­kuję w duchu, że nie patrzył na mnie tymi cze­ko­la­do­wymi, głę­boko osa­dzo­nymi oczami, że nie podra­pał się po ostro zary­so­wa­nej szczęce i nie zwil­żył języ­kiem warg.

Chwy­tam za szklankę, którą bar­manka kła­dzie przede mną, a potem zer­kam na wyświe­tlacz tele­fonu, bo przed chwilą zawi­bro­wał w mojej kie­szeni. To Tomek. Napi­sał, że dołą­czyło do nich kilku kum­pli z jego pracy.

Jęczę w duchu.

Teraz to już na pewno nie wrócę wcze­śniej do domu. Nie­na­wi­dzę jego kum­pli z pracy. Mają oble­śne żarty, grube, owło­sione brzu­chy i robią kon­kursy na naj­gło­śniej­szy bek.

Obrzy­dli­stwo.

Rusza­jąc do sto­lika, posta­na­wiam odpi­sać Tom­kowi. Krót­kie „OK” powinno wystar­czyć. Wci­skam „wyślij”, gdy nagle ude­rzam głową w coś twar­dego. Nie tylko głową, lecz także ręką, w któ­rej trzy­mam sok, a ten ląduje na mojej bia­łej koszulce, two­rząc lepką, śmier­dzącą poma­rań­czami plamę. Niech. To. Szlag.

– Prze­pra­szam – bąkam do ple­ców jakie­goś typa, cho­ciaż tak naprawdę ciśnie mi się na usta nieco mniej powścią­gliwe: „Czego sto­isz mi na dro­dze, bara­nie?”.

Szybko jed­nak orien­tuję się, że męż­czy­zna, który się do mnie odwraca, to nie przy­pad­kowy typ. To Ksa­wery. W peł­nej oka­za­ło­ści. Z tym swoim łobu­zer­skim uśmie­chem, który nie zesta­rzał się od cza­sów liceum.

– Mnie nie musisz prze­pra­szać. To ty jesteś cała oblana – mówi z dłońmi wci­śnię­tymi do kie­szeni ciem­nych dżin­sów.

Nasze oczy na moment się spo­ty­kają. Widzę w nich mie­szankę współ­czu­cia i roz­ba­wie­nia, które tak dobrze zna­łam. Szybko odwra­cam spoj­rze­nie.

– Nie zauwa­ży­łam cię. Pisa­łam SMS-a – rzu­cam.

Bar­manka podaje mi kilka papie­ro­wych ręcz­ni­ków. Jestem jej wdzięczna za pomoc, ale nie­stety na nie­wiele się one zda­dzą. Bluzka jest do zmiany. Nawet jeśli wyschnie, cała będę się kleić, a para­do­wa­nie w samym sta­niku przy kola­cji kilku zako­cha­nych par, cóż, chyba nie jest naj­lep­szym pomy­słem.

– Więc może powin­naś nakrzy­czeć na kogoś, kto pisze do cie­bie, gdy nie­siesz sok do sto­lika? To co naj­mniej bez­myślne z jego strony.

Cho­ciaż nie chcę się uśmie­chać, kąciki ust same się uno­szą.

Szybko zapa­no­wuję nad mimiką.

– Tak. Może. Masz rację.

Wydaje się zdzi­wiony. Nie mogę patrzeć mu w oczy. Jego spoj­rze­nie przy­wo­łuje zbyt wiele.

Wszystko.

– Muszę iść – rzu­cam.

Nie obra­cam się. Docho­dzę do sto­lika i chwy­tam za torebkę. Dziew­czyny rów­nież są gotowe do wyj­ścia.

Pół godziny póź­niej sie­dzimy w nowo­cze­snym miesz­ka­niu Izki. Mie­ści się na zamknię­tym osie­dlu, na któ­rym znaj­dują się też pry­watny par­king, kilka pla­ców zabaw i ple­ne­rowa siłow­nia. Ta to ma życie.

Po tym, jak prze­bie­ram się w mocno wyde­kol­to­waną bluzkę, którą wrę­cza mi Izka, opa­dam na kanapę z rezy­gna­cją.

– Nie mia­łaś cze­goś… mniej wyzy­wa­ją­cego? – pytam.

Wciąż muszę popra­wiać dekolt, który zsuwa mi się tak bar­dzo, że rów­nie dobrze mogła­bym zostać w samym sta­niku.

– _Sorry_, ale pra­nie jest jesz­cze w koszu, a reszta będzie na cie­bie za duża.

Gar­de­roba Izki to głów­nie krót­kie spód­niczki, obci­słe sukienki i blu­zeczki zasła­nia­jące mniej niż powinny. Wła­ści­wie to zasta­na­wiam się, dla­czego nie ma w swo­ich zaso­bach cho­ciaż jed­nej sze­ro­kiej koszulki, w któ­rej na pewno byłoby jej znacz­nie wygod­niej, przy­naj­mniej wie­czo­rami przed tele­wi­zo­rem z paczką chip­sów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: