Nie czyń drugiemu - ebook
Nie czyń drugiemu - ebook
Młody, przystojny, bogaty – czego chcieć więcej? I jeszcze lato, morze, kobiety, imprezy. Żyć nie umierać. No właśnie…
Jedna noc całkowicie zmienia życie Rafała Adamskiego. Tyle że prawie nic z niej nie pamięta. Kiedy wszystko zaczyna świadczyć przeciw niemu, a kolejne szanse okazują się raczej pułapkami, musi stawić czoła nieuchwytnemu przeciwnikowi, który wie o nim o wiele za dużo.
Natomiast początkujący prokurator zaczyna zdawać sobie sprawę, że sam wie o wiele za mało – nie tylko o koszmarnym morderstwie, które chce wyjaśnić, o mrocznych tajemnicach strategicznego obiektu, który widuje prawie codziennie, czy o gigantycznej fortunie, która może należeć do niego, ale także o terrorystach i polskim kontrwywiadzie. Nie wspominając o własnej rodzinie. Nie wie nawet, czy zabije go wiedza, czy niewiedza.
Nowy kryminał Vladimira Wolffa – przewrotna opowieść o służbach, dywersantach, pieniądzach i ideałach.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-70-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie nie jest sprawiedliwe – pomyślał Rafał Adamski, gapiąc się w sufit pomalowany w fantazyjne niebiesko-granatowe smugi. Jaki to ma sens? Jego zdaniem żaden. Nikt oprócz niego nie przychodził tu oglądać wystroju, tylko użyć życia.
Miraż – największa i najpopularniejsza dyskoteka w Międzyzdrojach – tętnił muzyką. DJ dawał z siebie wszystko. Hałas rozsadzał uszy, światła pulsowały, tłum tańczył, barmani rozlewali drinki, weekendowy generator szczęścia pracował pełną parą.
Najwyraźniej on jeden nie miał humoru. Został wystawiony. Tylko tak potrafił to określić. A przecież starał się. Naprawdę. Zależało mu: wysyłał kwiaty, zapraszał na kawę i takie tam. Kiedy już uznał, że serce Patrycji zmiękło, postanowił przejść do kolejnego etapu znajomości. Wspólny wypad do lokalu uznał za znakomity pomysł, a wydawało mu się, że dziewczyna też chętnie się zgodziła.
I co? I nic. Jak przyszło co do czego, jej serce okazało się zimne jak lód. Olała go. Nic dla niej nie znaczył.
Trudno. Wakacje dopiero się zaczynały. Przyglądając się mieszanemu towarzystwu na parkiecie, był pewien, że dla wielu na pewno nie będzie to okres stracony.
Sięgnął po ciepłe już piwo, które swoim zwyczajem popijał z butelki, po czym dla świętego spokoju ostatni raz sprawdził wiadomości w telefonie. Zaklął i schował smartfon do kieszeni. Jeśli teraz wyjdzie i wróci do domu, jutro obudzi się bez kaca. Perspektywa nęcąca, mimo to sponiewierana dusza pragnęła czegoś więcej.
– Stary… gębę masz jak na pogrzebie.
– Bo i tak się czuję. – Adamski odwrócił głowę ciekaw, kto zaszedł go z boku.
– Można?
– Pewnie, ładuj się.
Rafał trochę się przesunął, żeby zrobić więcej miejsca, choć loża, którą zapobiegliwie zarezerwował, zapewniała dosyć przestrzeni dla kilku osób, a nie jak teraz tylko dwóch.
– Co pijesz?
– To samo. – Dopił piwo i odstawił butelkę.
– A teraz mów.
Z Marcinem Pogorzelskim znali się jak łyse konie. Podstawówka, liceum, stale razem. Ostatnio ich drogi jakoś się rozeszły, ale nie na tyle, by całkiem stracili kontakt. Wpadali na siebie co jakiś czas, tak jak dziś.
Pogorzelskiego, szatyna o bujnej fryzurze, szerokich barkach i wyraźnie zarysowanym brzuszku, uważano nie bez powodu za duszę towarzystwa, choć nie zawsze tak było. Kiedyś był zbuntowanym rozrabiaką. Może dlatego tak dobrze się dogadywali. Ich rodziny były nieźle sytuowane. Nie brakowało im niczego. Starzy oczekiwali tylko jednego: będą się dobrze uczyć, zdadzą maturę celująco, a studia to już czysta formalność. Drobnomieszczański standard.
Jak oni obaj nie lubili umoralniających gadek, które i tak do niczego nie prowadziły. Lepiej wypić wino na plaży i pouganiać się za dziewczynami. Taki był cel życia, a nie jakieś tam podręczniki, egzaminy…
Wspomnienie starych dobrych czasów sprawiło, że na ustach Adamskiego zagościł uśmiech.
– Jesteś sam? – zapytał, gdy kelnerka, której nie widział tu wcześniej, postawiła przed nimi zamówione trunki i znikła pomiędzy tańczącymi.
– Tak się złożyło.
– Czekaj, czekaj… – W głowie Rafała pojawiła się pewna myśl. – Anka w którym jest miesiącu?
– Piątym.
– I puściła cię samopas?
– Wiesz, jak jest.
– Nie wiem, to ty jesteś żonaty.
Stuknęli się szkłem i wypili po łyku.
O tym, że kumpel zmienił stan cywilny, Rafał dowiedział się całkiem niedawno. Nie było to jakieś wielkie zaskoczenie. Marcin poznał Ankę na studiach i od tamtej pory byli podobno nierozłączni.
Nie dosłownie, jak widać. Nie zawsze opowieści znajomych mają pokrycie w faktach.
– Garbata ma dziś babski wieczór – powiedział Marcin tonem usprawiedliwienia, wodząc jednocześnie wzrokiem wytrawnego myśliwego po parkiecie.
– Trafiło ci się jak ślepej kurze.
– Układ jest prosty. Ja zarabiam, a ona wydaje to, co ja przyniosę do domu. Garbata…
– Dlaczego tak na nią mówisz? – przerwał mu Rafał.
– Garbata? Bo jej starzy to Grabińscy. To chyba oczywiste.
– Raczej głupie.
Nie wypuszczał butelki z dłoni. Piwo jak na jego gust było stanowczo za zimne i nie miało smaku. Co z tego, że panował upał i nawet pod wieczór temperatura sięgała dwudziestu siedmiu kresek powyżej zera? Jak nie będzie się pilnować takich szczegółów, lokal zejdzie na psy. Menedżer musiał być patentowanym idiotą. Najpierw sufit, teraz to. Dobrze, że działała klimatyzacja, inaczej podusiliby się z braku tlenu. Bawiło się tu ze dwieście osób, a weszłoby jeszcze pięćdziesiąt, choć wtedy zrobi się tłoczno, a on nie lubił, jak ocierają się o niego obcy ludzie. Cenił swoją strefę osobistego komfortu.
– Widzisz tamte dwie? Patrzą na nas – szturchnął go Marcin.
Adamski posłusznie obrócił głowę we wskazanym kierunku. Towar faktycznie jak się patrzy. Jedna w obcisłej minispódniczce i topie z odkrytymi ramionami, druga w szortach tak krótkich, że gdy się obróciła, widać było tyłek. Blondynka i brunetka. Marzenie każdego samca.
– Za młode. – Rafał oblizał wargi.
– Pogięło cię? W dowód im będziesz zaglądał? Wyraźnie chcą się zabawić, a tam przy barze miejsca za dużo nie ma.
– Dobra, stary, ja wracam.
– Poczekaj. Gdzie się spieszysz? Dzieci ci płaczą? – W głosie Pogorzelskiego pojawiły się nuty szyderstwa. – Siedzisz i się zamartwiasz, a życie może być piękne.
– Dziś akurat nie mam nastroju. – Adamski dźwignął cztery litery, lecz nim zdążył wstać, Marcin ściągnął go z powrotem na kanapę.
– Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany.
– Ale…
– Żadne ale. Nie rozczarowuj mnie. Siedź sobie wygodnie, ja zaraz wracam.
Rafał nie lubił takich sytuacji. Normalnie nie unikał zabawy, ale emocje, które targały nim cały dzień, gdzieś się ulotniły. Jutro czekała go cała dniówka przewalania papierów w robocie. Niedziela to słaby dzień na imprezę, zwłaszcza że urlop zaplanował na przełom sierpnia i września.
Od obowiązków nie ucieknie. W końcu pensję za coś brał. Może nie był szczególnie przeładowany pracą, ale w biurze pojawić się musiał. Marcinowi było łatwiej. Jako architekt pracował na umowę zlecenie. Jeśli zacznie kreślić plany godzinę bądź dwie później, nikt mu łba nie urwie.
Cwaniaczek. Zawsze wiedział, jak się ustawić w życiu.
Rafał dopił to, co zostało na dnie butelki, zastanawiając się, jak tu zmyć się po angielsku. Do wyjścia nie było daleko. Zanim zdecydował się znowu wstać, usłyszał głos kolegi:
– To jest Monika.
Lekko zamroczony wstał i uścisnął wiotką dłoń blondyneczki w szortach, pachnącej… to chyba były perfumy Ariana Grande, ale pewności nie miał.
– A to Kamila. – Pogorzelski mrugnął do niego. – Czego się panie napiją? Ja stawiam. Rafał płaci.
Dziewczyny zachichotały, a Marcin skinął na kelnerkę.
Adamski nigdy nie był rozmowny. Zanim się do kogoś przekonał, upływały miesiące. Może dlatego nie udało mu się zostać mistrzem podrywu.
Niejasną myśl, że gdzieś z boku obserwuje go Patrycja, odsunął na bok, zwłaszcza po tym, gdy na ich stoliku wylądowały drinki. Dwa kolorowe, fikuśne, z parasolkami i spiętrzonymi kostkami lodu, i dwa wypełnione jakby perfumowaną colą. Miałaś, dziewczyno, swoją szansę, nie chciałaś jej wykorzystać – to już twoja sprawa.
– Napijmy się. – Pogorzelski wzniósł toast.
Rafał spróbował zawartości szklaneczki, która go przyjemnie zaskoczyła. Barman nie pożałował alkoholu. W zasadzie była to chyba sama whisky, lekko tylko zabarwiona gazowanym napojem.
Właściwie jeszcze chwilę mógł zostać, bo niby gdzie miałby iść? Zresztą i tak nie miał jak się teraz ruszyć. Z jednej strony miał Kamilę, z drugiej Monikę, której kolano zaczęło ocierać się o nogę Adamskiego.
Może i coś z tego będzie?
Marcin chyba ma rację. Za bardzo się zamartwiał. Daleko tak nie zajdzie.
Westchnął i wypił duszkiem drinka. A co tam. Jemu też się coś od życia należy.
– No, w końcu. – Pogorzelski przyjął tę zmianę z zadowoleniem. – Już się martwiłem, że tak ci zostanie.
Rafał rozsiadł się wygodnie. Nogi wyciągnął przed siebie, a ramiona rozpostarł na oparciu kanapy. Zapachy perfum i wszelkiej maści dezodorantów były obezwładniające do tego stopnia, że doznał zawrotu głowy. A może to od alkoholu? Z każdym łykiem nabierał śmiałości, tym bardziej że opór dziewczyn był symboliczny.
Dosyć szybko Marcin i Kamila poszli tańczyć. Monika żuła gumę, co rusz dmuchając różowe baloniki.
– Ile ty właściwie masz lat? – spytał na wszelki wypadek.
– Osiemnaście. A bo co?
– Nic, tak tylko pytam.
Może nie była klasyczną pięknością, lecz miała w sobie to coś. Figura perfekcyjna, nogi jak u bogini, piersi trochę małe jak na jego gust, ale ujdą.
Pochylił się i pocałował ją w miejsce za uchem, chłonąc zapach jej skóry.
– Ładny wisiorek. – Jego wzrok zanurkował w głąb dekoltu i zawieszonego na szyi łańcuszka.
– Skorpion. Uważaj, bo wbiję ci kolec.
– Zrobisz to? – zapytał zaczepnie.
– Pewnie. Jak nie będziesz grzeczny…
Zanim skończyła, wysunął koniuszek języka i zaczął lizać jej ucho.
– Tak ci spieszno?
– Miałem parszywy dzień – wyjaśnił. – I tydzień – dodał po chwili.
Oparł głowę o ramię dziewczyny i przymknął oczy.
– Tylko mi tu nie zaśnij.
– Bez obaw – zapewnił, wodząc opuszkami palców po udzie gładkim niczym szkło.
Ta chwila mogła trwać wiecznie. Sprawy szły w dobrym kierunku. Co prawda nie całkiem tak wyobrażał sobie ten wieczór, ale przecież podobnie. Partnerka miała być inna, a postępy w dotarciu do celu dużo wolniejsze. Do diabła z tą głupią pindą. Przecież nie była jakimś cudem. Inna na jej miejscu, jak widać…
– Przecież prosiłam, żebyś nie spał.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
Został wynagrodzony namiętnym pocałunkiem, od którego zgęstniała atmosfera. O, tak… Dobrze… Język Moniki wsunął się pomiędzy jego wargi. Smakowała cierpko i słodko równocześnie, zupełnie jakby niedawno zjadła koszyk truskawek.
– Ej, chłopie, ludzie się na was patrzą.
Szturchnięcie Pogorzelskiego przyszło w najmniej spodziewanym momencie.
– Ja z Kamilą zmywamy się na plażę. Możecie iść z nami.
Decyzję podjął błyskawicznie. Uregulował rachunek i wyszli na świeże powietrze, pozostawiając za sobą gwar i duszny klimat dyskoteki.
Trochę ochłonął, ale nie trwało to długo. Marcin wcisnął mu w dłoń flaszkę whisky, a raczej whiskey, bo gdy uniósł ją na wysokość oczu, okazało się, że to irlandzki napitek: Jameson.
Pociągnął długi łyk. Chęć zaimponowania Monice twardym łbem wzięła górę nad rozsądkiem.
Marcin pił niewiele, właściwie tylko smakował, mimo to wyglądał na mocno wstawionego.
Kiedy zdążył się tak nawalić? Przecież nie wypił dużo. Może wcześniej zaczął, a może nie miał dnia? Różnie bywa.
Powlekli się w stronę deptaka i nieodległej plaży, mijając po drodze zakochane parki, rodziny i singli patrzących na nich z zazdrością. Monika przywarła do Rafała, nie odstępując go na krok. Poczuł się jak król życia. Niczego więcej nie potrzebował.
Omijano ich szerokim łukiem. Fakt, zachowywali się głośno, ale nie robili nic złego. Po prostu dobrze się bawili. Mieli do tego prawo.
Trudno powiedzieć, kiedy pękła kolejna flaszka.
– Wiecie co… – zaczął w pewnym momencie Pogorzelski.
– Nie, Marcinku, powiedz mi to na uszko – zachęciła go Kamila.
– Na plaży… wiecie, jak jest…
– Piasek wchodzi tam, gdzie nie trzeba.
– Ha! Właśnie. – Pogorzelski uniósł wskazujący palec prawej ręki do góry. – Mam lepszy pomysł.
– Nie trzymaj nas zbyt długo w niepewności.
– Tu niedaleko… – Marcin wskazał kierunek – …mam fuchę dla jednego dzianego gościa. Facet chce mieć zaciszne miejsce na weekendowe wypady. A muszę powiedzieć, że forsy ma jak lodu. W środku prawie wszystko gotowe. Tylko się wprowadzać. I tak się składa, że mam przy sobie klucze.
– To co my tu jeszcze robimy? – spytał Adamski.
– Widzisz, Rafałku, jak się postarasz, to całkiem rozsądny z ciebie kumpel.
Wydawało się, że Pogorzelski chce poklepać Rafała po policzku, ale po namyśle zrezygnował z tego, wzdychając ciężko. Ledwo powłóczył nogami, dzielnie podtrzymywany przez Kamilę.
To się chłop zaprawił. Lepiej, jak pójdzie spać. Pętanie się po plaży w tym stanie mogło się źle skończyć. Miejscówka, którą zaproponował Marcin, spadła im jak z nieba.
Odbili na prawo, w jedną z uliczek, przy której wybudowano parę nowych domów. Świeciła się tylko jedna latarnia, lecz im to nie przeszkadzało. Asfalt też wylano całkiem niedawno, więc piach jeszcze chrzęścił pod stopami. Było cicho i spokojnie.
Ten rejon Międzyzdrojów był słabo zasiedlony. Na większości posesji prace dopiero trwały. Jak ekipy budowlane się postarają, może za parę miesięcy do niektórych willi wprowadzą się pierwsi lokatorzy.
Budynek zaprojektowany przez Pogorzelskiego nie należał do imponujących. Ot, zwykły parterowy domek otynkowany na piaskowy kolor. Zresztą od frontu niewiele było widać, bo całość kryła się za płotem wykonanym z modnych ostatnio paneli.
Architekt pogrzebał w kieszeniach, aż w końcu znalazł klucze. Szczęknęła zapadka w zamku, a oni mogli wejść do środka.
Rafał potknął się i o mało nie wyrżnął głową w ścianę. Miał dosyć. Mdliło go od kilkunastu minut. Pawia nie puścił tylko dlatego, że nie chciał wyjść na cieniasa, ale czuł, że długo już nie wytrzyma.
– Idź na prawo – usłyszał życzliwą radę Pogorzelskiego.
Do kibla dotarł w ostatniej chwili. Chlanie na pusty żołądek, podobnie jak mieszanie alkoholi, to zły pomysł. Zaprawił się jak świnia.
Skurcze znękanego organizmu trwały jakiś czas. W końcu uznał, że to koniec. Spłukał wymiociny, odkręcił wodę w umywalce i przemył spoconą twarz. Ledwie stał na nogach.
Wychrypiał pod nosem serię przekleństw. Gdyby go teraz zobaczył ktoś z roboty, miałby przechlapane.
Odczekał parę minut, żeby dojść do siebie, i rozejrzał się wokół. Właściciel nie powinien się kapnąć, że ktoś narzygał w toalecie. Rafał posprzątał po sobie, zacierając ślady. Uznał, że kawa będzie lepsza od kolejnej dawki gorzały. Chyba mają tu ekspres? Chata jak się patrzy. Teraz musi uważać, by nie urwał mu się film.
Tymczasem Marcin, Kamila i Monika rozsiedli się w salonie. Pogorzelski próbował śpiewać, jednak dziewczyny szybko go zagłuszyły piskiem i śmiechem.
Nim Adamski zdążył powiedzieć choć słowo, wciśnięto mu w dłoń puszkę z piwem. Nie odstawił jej tylko dlatego, że nie chciał nikogo urazić.
Upił łyczek, byle przepłukać usta.
– Mam…
– Nie marudź – rzucił Pogorzelski i zaczął obmacywać Kamilę po tyłku.
– Chcę tańczyć – oświadczyła Monika, wykonując parę ruchów sugerujących znajomość samby czy też rumby. Nieważne. Muzyka ryknęła z głośników, może nie z takim natężeniem jak w Mirażu, ale i przestrzeń była tu o wiele mniejsza.
Adamski wciąż stał w tym samym miejscu, uśmiechając się głupio. Taniec zdecydowanie nie był jego żywiołem, czuł wrodzony opór przed publicznymi pląsami. Pogorzelski zorientował się, w czym rzecz, i puścił coś znacznie wolniejszego, taki taniec-przytulaniec, co to nie trzeba znać kroków, wystarczy objąć partnerkę i poruszać się zgodnie z jej ciałem i rytmem muzyki.
Zdecydowanie lepiej. Przymknął oczy, przestępując z nogi na nogę. Włosy Moniki pachniały wiatrem i morzem.
Trwało to chwilę. Nie zorientował się nawet, kiedy Marcin i Kamila zmyli się do drugiego pokoju.
Monika pociągnęła go w stronę sofy.
– Marcin przygotował dla nas prezent.
Dopiero po chwili wzrok Rafała zogniskował się na dwóch równoległych ścieżkach białego proszku.
– Dawaj. – Zachęta ze strony dziewczyny nie była zbyt subtelna. – Boisz się?
Kurwa. Nigdy nie brał narkotyków. No, może parę razy zapalił trawkę, ale twarde dragi to nie w jego stylu.
Monika zwinęła dwustuzłotowy banknot, całkowicie skupiona na białym proszku. Wkrótce jedna działka została przez nią wciągnięta z wprawą, o jaką by jej nie podejrzewał.
Jego kolej.
Zdradzało go drżenie rąk. Zwykła z niego łajza. No już… Raz-dwa. Nie ma co się ociągać. Podejdź do tego jak do lekarstwa.
Wystarczy tego cackania. Wciągnął proszek do nosa, kręcąc głową na boki. O mało nie kichnął, lecz zdołał się powstrzymać.
Efekt z początku był nieszczególny. Właściwie nic się nie działo. Kopa dostał po jakiejś minucie. Świat zawirował, a on odleciał.
W końcu sam się o to prosił. ■Rozdział drugi
Obudził go telefon. Słońce stało wysoko na niebie.
Był sam. Co prawda ubranie miał w nieładzie i mocno wymięte, ale niczego nie brakowało. Smartfon znalazł w kieszeni spodni. Wyciągnął aparat i przyjrzał się wyświetlonemu numerowi.
Oj, dzień zapowiadał się nieszczególnie.
– Prokurator Rafał Adamski – wychrypiał, starając się mówić jak najskładniej.
– Aspirant Beata Maciejewska, Komenda Miejska Policji w Świnoujściu.
– Cześć. – Opadł na sofę, pociągając nosem.
– Panie prokuratorze, musi się pan zgłosić na czynności.
– Tak. Dobrze. Oddzwonię za parę minut.
Nie powinien zbyć wezwania, ale nie miał innego wyjścia. Zabalował, ale teraz musiał natychmiast wrócić do jakiej takiej formy.
Moniki nie dostrzegł w pobliżu. W domu w ogóle panowała grobowa cisza. Nikt nie odpowiedział na jego wołanie. Czyżby reszta już poszła? Na razie nie chciało mu się robić obchodu i sprawdzać. Przeszedł do łazienki, odkręcił kurek z zimną wodą i opłukał twarz. Dopiero po tym spojrzał w lustro. Wyglądał nieszczególnie – oczy zaczerwienione, pod nimi wory, na twarzy szorstka szczecina, w ustach Sahara.
Z braku lepszych napojów napił się wody z kranu, wysmarkał się i przeczesał włosy palcami. Niewiele to pomogło. Z lustra nadal patrzył na niego istny obraz nędzy i rozpaczy, aczkolwiek samopoczucie nie było aż tak złe, jak by wskazywała fizys. Miewał cięższe kace.
Rzygać mu się nie chciało i jasno myślał, a to najważniejsze. Gdyby jeszcze mógł wziąć prysznic…
Kabina była, ręczniki też, ale choć wiedział, że strumień lodowatej wody dobrze by mu zrobił, czuł skrępowanie. Nie był u siebie, nie był też gościem.
Jeden z dużych ręczników był nawet wilgotny, a na drzwiach kabiny dostrzegł kropelki wody, która nie zdążyła wyparować. A zatem ktoś tu przed nim urzędował. Monika albo Kamila. Właśnie. Gdzie podziała się reszta balowiczów?
Przeszedł się po pokojach. Salon pusty, kuchnia pusta, sypialnie również. Żadnej zbędnej garderoby walającej się po kątach. Czyli był ostatnim z imprezowiczów, a dziewczyny i Marcin wyszli wcześniej. Szkoda, że się nie pożegnali.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim z głuchym odgłosem, furtka podobnie. Na ulicy dostrzegł ekipę trzech budowlańców, którzy właśnie przyszli do pracy. Dochodziła siódma rano. Generalnie robotę zaczynał o ósmej, ale w jego fachu czas to rzecz względna.
Ruszył w kierunku centrum, starając się wyglądać na gościa, który rześki i wypoczęty z werwą maszeruje do pracy. Ten kamuflaż błyskawicznie wyczerpywał jego siły.
Po paru minutach Rafał uzmysłowił sobie, że z Międzyzdrojów do Świnoujścia nie dotrze w pięć minut, tym bardziej że nie dysponował własnym transportem.
Pora wykonać pierwszy tego dnia telefon, inaczej się nie da. Wybrał ostatni numer, wciskając zieloną słuchawkę na wyświetlaczu.
– Adamski.
– Już się martwiłam, panie prokuratorze.
– Niepotrzebnie. Kto zadecydował, że to moja kolej?
– Prokurator Gajewska.
Mógł się domyślić. Ta suka go nie cierpiała. Stare, wredne babsko. Ciekawe, co mu przygotowała. Pewnie jakiegoś bezdomnego leżącego od tygodnia w rowie.
– Rozumiem. Sprawa jest taka: jestem w Międzyzdrojach i potrzebuję podwózki.
– Gdzie dokładnie?
– W Alei Róż.
– Proszę poczekać, zaraz kogoś znajdę.
Rozmowa została zakończona, schował smartfon do kieszeni. Z tego, co pamiętał, niedaleko znajdowała się żabka. Na pewno nie zaszkodzi, jak coś zje i łyknie energetyka. Dzień zapowiadał się długi. Rano czynności, potem papierki w biurze. Mało prawdopodobne, żeby trafił do domu przed siedemnastą.
Sklepik na szczęście był otwarty. Pokręcił się chwilę, wybierając zakupy. Najważniejsze to tabletki od bólu głowy, bez nich ani rusz. Niepotrzebnie tak się sponiewierał. Żałował, że dał się namówić Pogorzelskiemu na tę nieszczęsną imprezę, z której zresztą niewiele pamiętał. Zaliczył Monikę czy nie? Chętnie by się z nią spotkał ponownie, już w mniej rozrywkowych okolicznościach.
Wyszedł przed sklep, rozpakował blister paracetamolu i od razu łyknął dwie tabletki, popijając napojem energetyzującym. Odetchnął. W dżinsach i białym podkoszulku wyglądał na turystę i przez chwilę nawet tak się czuł.
Do czasu.
Radiowóz podjechał niespodziewanie, a jemu nie pozostało nic innego, jak zapakować się do środka.
– Coś pan, panie Rafale, słabo dzisiaj wygląda. – Kierowca, tęgawy trzydziestolatek z dystynkcjami starszego sierżanta, zerknął na Adamskiego z ukosa. – Zabalowało się?
– Niestety – burknął, odwracając głowę. Normalnie ochrzaniłby natręta za wpieprzenie się w nie swoje sprawy, ale z Ciskiem współpracowali od jakichś dwóch lat.
„Współpracowali” to za dużo powiedziane. On nadzorował, gliniarze wykonywali. Taki, kurna, fach. Jak spieprzy sprawę, nie ma czego posłać do sądu. Opinia publiczna po paru ostatnich wpadkach była na nich mocno cięta i patrzyła na ręce. Wszystko przez te warszawskie przepychanki. Co jego to mogło obchodzić? Do stolicy dalej niż ze Świnoujścia być nie może. Jak chcą, to niech się w tej warszawce obrzucają błotem, a ich do tego nie mieszają.
Ale i pod tym względem sprawa nie była prosta. Taka Gajewska na pewno liczyła na przetasowania i szansę, że wróci do pracy w Szczecinie. Co miała do stracenia? Nic. Do nich przyjechała pięć lat temu, a że miała plecy, od razu pchnięto ją na eksponowane stanowisko. Zresztą, co tu ukrywać, większość znajomych Rafała miała podobne parcie. Sukces mógł ich wywindować na samą górę, a porażka… Taa…
Wyjechali z terenu zabudowanego, kierując się w stronę trasy europejskiej E65. Tylko ta droga łączyła dwie wypoczynkowe miejscowości.
Cisek włączył syrenę i pomknęli niczym rącze konie, wymijając tiry, dostawczaki i osobówki. Chociaż dźwięk rozrywał uszy, to Rafał był wdzięczny: przynajmniej nie musiał rozmawiać.
Dosyć szybko po prawej stronie pojawiły się bocznice kolejowe, a później pierwsze zabudowania. Na niektórych płotach wisiały białe prześcieradła głoszące wszem i wobec, że mieszkańcy tej dzielnicy nie życzą sobie terminala kontenerowego, ceniąc nade wszystko ciszę i spokój.
Protest był obywatelski i jak na razie nic nie zapowiadało jego końca. Adamski nie interesował się tym zbytnio. Wiedział tylko, że obie strony sporu okopały się na swoich pozycjach, bo obie, jak się zdawało, miały swoje racje. Warszów, wschodnią część Świnoujścia, przez lata zaniedbywano. Dopiero w ciągu ostatnich dziesięciu–piętnastu lat zaczęło się to zmieniać i pieniądze popłynęły szerszą strugą. Pojawiły się pensjonaty i domy wypoczynkowe, naprawiono chodniki i ulice. Ludziom żyło się lepiej.
Pomysł wykarczowania trzystu hektarów lasu i postawienia terminala kontenerowego wyszedł ze strony zarządu portu. Inwestycja oszacowana na parę miliardów złotych miała spełniać wszelkie standardy i nie być uciążliwa dla mieszkańców, dla miasta zaś stanowiła szansę na rozwój.
„Świnoujście – Singapur Północy” – tak mawiano. Pojawią się inwestorzy, nowe miejsca pracy.
Co nam po nich, skoro żyjemy z turystyki, a kontenery po horyzont, równiny bocznic i kolejne tysiące tirów zniechęcą naszych klientów i inwestorów – argumentowali przeciwnicy.
Prokurator podparł głowę, zastanawiając się, jaki dziś jest ruch na przeprawie.
Tak, przeprawa determinowała życie w mieście, przez które przechodził bodaj najważniejszy tor wodny w kraju. Obiecanego tunelu wciąż nie wybudowano, chociaż plany były, i to od dwudziestu lat. Kolejna inwestycja, która nie mogła nabrać rozpędu.
Cisek z wprawą i bez ceregieli powymijał wozy zdążające na przeprawę i jako ostatni wepchnął się na pokład promu.
Adamski omiótł wzrokiem okolicę. Po lewej stacja kolejowa, dalej ciągnął się terminal promów morskich. Na wprost gierkowskie wieżowce i wieża dawnego kościoła p.w. Marcina Lutra, a jakby trochę odwrócił głowę, dostrzegłby Kapitanat Portu.
Zdaniem Adamskiego Świnoujście było najbardziej popierdolonym miastem w Polsce, położonym na trzech zamieszkałych wyspach (Uznam, Wolin i Karsibór) oraz czterdziestu czterech niezamieszkałych. Czasami cholery można było dostać, zwłaszcza w sezonie, kiedy zjeżdżały się tu setki tysięcy turystów.
Cisek wyłączył sygnał i zapadła błoga cisza. Z radia popłynęły informacje o awanturze domowej. Ich to nie dotyczyło.
Prom w końcu odbił od nabrzeża, rozpoczynając krótką podróż na drugą stronę Świny.
– Dużo to pan dzisiaj nie spał – ni to stwierdził, ni zapytał starszy sierżant.
– Dam radę.
– Szymański też tak mówił.
– Co z nim? – udał zainteresowanego.
– W piątek dostał zawału. Nie słyszał pan? Wracał po służbie do domu i wzięło go. Normalnie zasłabł na ulicy. Dobrze, że ktoś szybko zadzwonił po karetkę, inaczej szykowalibyśmy się na pogrzeb.
– Nie wiedziałem.
– Świeża sprawa.
– Ile miał… ma – szybko się poprawił – lat?
– Pięćdziesiąt cztery. I na interwencje jeździ, a powinien siedzieć na komendzie i telefony odbierać.
– Dzieci ma?
– Dwójkę. Już na studiach. Starsza w Berlinie, młodszy we Wrocławiu. Ze starą rozszedł się pięć lat temu. Ostro go przeczołgała, ale to zdzira była. Puszczała się na prawo i lewo, a on ją kochał.
Dobrze, że Rafał zachował na czarną godzinę puszkę napoju dającego kopa. Ta godzina właśnie nadeszła. Pociągnął za zawleczkę i wlał w gardło płyn o smaku landrynek.
Świństwo stawiało go na nogi, choć dopiero po wypiciu co najmniej trzech opakowań. Dzisiaj szybciej się porzyga lub pompka mu nie wytrzyma i skończy jak ten nieszczęsny Szymański, co to kochał tak bardzo swoją niewierną żonę, że za żadne skarby nie chciał się z nią rozstać.
– A ty co właściwie robiłeś w Międzyzdrojach? – zapytał, gdy już osuszył puszkę.
– Papiery byłem zawieźć.
– Tak wcześnie?
– Służba nie drużba – odparł Cisek filozoficznie.
Przednia rampa opadła i wozy zaczęły wyjeżdżać jeden po drugim. Trochę trwało, zanim przyszła pora na nich.
– Gdzie jedziemy?
– Niedaleko, za przystań jachtową.
Radiowóz skręcił w prawo i pojechał wzdłuż Świny najpierw na zachód, a później na północ obok przystanku autobusowego linii 2 i 6, gdzie czekało już parę osób. Wakacje nie wakacje, niektórzy tyrali, i to ciężko.
Marina, na którą Rafał zdążył rzucić okiem, jak zwykle wydała mu się oazą spokoju. Jak się dorobi, zakotwiczy tu swoją łajbę. Może Świnoujście to nie Miami, ale o własnym jachciku marzył od dawna.
Fort Anioła – kolejna wizytówka miasta. Dawna fortyfikacja powstała na wzór grobowca Hadriana zamienionego przez papieży w fortecę. Historię o Sacco di Roma, czyli złupieniu Rzymu w tysiąc pięćset dwudziestym siódmym roku przez landsknechtów Karola V, znał na pamięć. Papież Klemens VII został wówczas wyprowadzony tajnym przejściem przez wiernych Szwajcarów do zamku nad Tybrem, dzięki czemu ocalał.
Bastion, który minęli, nie posiadał aż tak dramatycznej historii. Wybudowany przez Prusaków w XIX wieku, stanowił zrazu część większego kompleksu wojskowego. Ostatni żołnierze, już nie pruscy, a sowieccy, wycofali się stąd pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Dziś wnętrza zajmowały galeria i kawiarnia.
Trzy radiowozy dostrzegli tuż za następnym zakrętem.
Cisek podjechał najbliżej jak się dało do biało-czerwonej taśmy ograniczającej dostęp do miejsca zdarzenia. Ostatnie metry prokurator Adamski pokonał piechotą. Czekano tylko na niego.
Posterunkowych zignorował i od razu podszedł do osoby, która grała tu pierwsze skrzypce.
Podinspektor Karol Ratyński był łysym, brzuchatym pięćdziesięciolatkiem o twarzy zmęczonego buldoga i w sandałach na bosych stopach. Dietę i zdrowe nawyki miał gdzieś, czemu ostentacyjnie dawał wyraz, co rusz wypuszczając w powietrze kłęby gryzącego dymu z papierosa przyklejonego do ust.
– To przeciw komarom – wyjaśnił, widząc taksujące spojrzenie młodego prokuratora.
– No jasne.
Przywitali się.
– Będziesz się wpierdalał w sprawę czy załatwimy to po dżentelmeńsku? – zapytał glina bez ogródek.
I jak go nie kochać? Przeważnie to policja wykonywała wszelkie czynności, a mądry prokurator, formalnie je nadzorujący, nie ingerował w działania organów ścigania. Szczylowaty prawnik i doświadczony pies gończy. Jakie tu mogło być partnerstwo?
– Rób tak, byśmy nie musieli świecić oczami – mruknął Rafał pod nosem, mając nadzieję, że zostanie dobrze zrozumiany.
Na barkach miał pięć innych spraw. Pobicie, wymuszenie, gwałt, paserstwo i wyłudzenie VAT-u. Domknięcie ich i posłanie winnych do pudła bądź ukaranie grzywną zajmie tygodnie. Jak nie miesiące. Z robotą nie wyrobi się do emerytury, dlatego był zwolennikiem upraszczania niektórych spraw, a nie czepiania się o detale.
– Co tu mamy? – spytał. Pora przejść do meritum.
– Kobieta.
– Aha.
Ruszyli w stronę rosnącej nad samym brzegiem kępy drzew. Jeden z pni został podmyty przez fale i runął do wody. To właśnie w konary przewróconej akacji wplątało się ciało topielicy.
– Wiek i nazwisko nieznane – referował podinspektor.
– Kto ją znalazł?
– Miłośniczka joggingu. Właśnie składa zeznania. Nasi pojawili się kwadrans później. Dobra, dajcie ją bliżej.
Dwaj funkcjonariusze wyciągnęli zwłoki na brzeg, wcześniej wszystko starannie obfotografowując. Ciało ułożono na plecach, a policjanci z Adamskim otoczyli je, przyglądając się patologowi, który przystąpił do wstępnych oględzin.
Trudno powiedzieć, kiedy nastąpił zgon, ale była to kwestia godzin, a nie dni. Rysy twarzy wciąż były wyraźne. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć – dwadzieścia siedem lat. Powiedzieć, że była piękna, to nic nie powiedzieć.
– Kolejna ofiara upałów – oświadczył Ratyński matowym głosem.
– Tak myślisz?
– Jasne. Poszła w nocy popływać i utonęła. Przecież widzisz, że ma dół od kostiumu. Nie zdziwię się, jak we krwi znajdziemy alkohol bądź dopalacze.
– W takim razie gdzie podziała się góra?
– Może kąpała się topless. Teraz taka moda. Czytałem w „Cosmopolitanie”.
Uwagi podinspektora nikt nie skomentował. W dziewięciu przypadkach na dziesięć Ratyński miał rację. Rafał choćby chciał, to i tak nie potrafił przestać przyglądać się dziewczynie, a już zwłaszcza jej odkrytemu biustowi, płaskiemu brzuchowi i długim nogom. Majteczki też raczej należały do skromnych.
– A to cięcie? – wskazał smugę biegnącą od prawego boku do pępka.
Spojrzenie Ratyńskiego wyrażało całkowitą obojętność. Podobnych zwłok naoglądał się przez trzydzieści lat całą masę. Zastrzeleni, zadźgani, utopieni, powieszeni, ofiary wypadków komunikacyjnych, awantur domowych i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Biali, czarni i śniadzi. Do wyboru do koloru. Polacy i obcokrajowcy. Jeżeli powiedział, że się utopiła, to się utopiła.
– Mówię wam, że fale ją zniosły albo zaplątała się w sieci – powtórzył policjant, rozglądając się przy tym dookoła.
– Sieci tutaj? Miałaby otarcia – powątpiewał Adamski. – Co pan na to? – spytał lekarza, który właśnie skinął na pomocników, żeby przenieśli zwłoki na rozpostartą już czarną folię.
– Zobaczymy, co powiedzą badania.
Z miejsca, gdzie stali, doskonale widać było cumującą przy terminalu gazowym jednostkę – na jej burcie wymalowano wielkie białe litery LNG.
LNG to skrót od liquefied natural gas – czyli skroplony gaz ziemny. Zwłoki tak blisko obiektu o charakterze strategicznym na pewno wzbudzą ciekawość pewnych ludzi. Teraz Adamski już nie był taki pewny, czy dobrze zrobił, zawierając z Ratyńskim umowę. Oby nie wybuchła z tego afera na pół Polski.
– Dobrze, panowie. Wiecie, co robić. Sekcję proszę wykonać jak najszybciej.
– Oczywiście.
– Do jutra chcę wiedzieć, jak ta dziewczyna się nazywała, gdzie mieszkała i z kim. Przy okazji przejrzyjcie rejestry zaginionych.
– Sezon dopiero się zaczyna.
– Wiem o tym doskonale, dlatego powinniśmy zrobić wszystko, aby podobna tragedia się nie powtórzyła.
– Wszystkich nie upilnujemy – zauważył Ratyński, wsuwając dłonie w kieszenie.
– Przynajmniej się postarajmy.
– Załatwione – wycedził podinspektor przez zaciśnięte zęby.
Niedługo zaroi się tu od spacerowiczów. Pierwszy kontakt na TVN24 pewnie już poszedł. Niewykluczone, że jeszcze dzisiaj będzie musiał podrzucić coś rzecznikowi prokuratury.
Oby media szybko straciły zainteresowanie sprawą, bo jak nie, to zaczną się naciski z ratusza.
Nie raz tak było. Tu, gdzie biznes opierał się na beztroskim wypoczynku, musi panować spokój.
A ludzie niech uważają, Ratyński ma rację. Policja nie może pilnować wszystkiego. To przecież oczywiste. ■Rozdział szósty
Środa ani czwartek nie przyniosły w śledztwie niczego nowego. Na dodatek na barki Ratyńskiego spadł kolejny truposzczak. Lecz tym razem wszystko było jasne. Facet wypadł za burtę promu tuż przed wejściem statku do portu. Zeznania świadków były zgodne. Gość sam skoczył za burtę. Ewidentne samobójstwo. Nie zostawił listu pożegnalnego, ale jak się szybko okazało, człowiek ten po uszy siedział w długach.
Bywa i tak. Tu pożyczka, tam kredyt, pracodawca spóźnia się z wypłatą i leżysz bez szans na powrót do normalności.
Rafał w tym czasie sukcesywnie…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej