- promocja
Nie gaś światła - ebook
Nie gaś światła - ebook
Bernard Minier powraca z thrillerem o manipulacji i osaczeniu, w którym gra na najintymniejszych koszmarach, fobiach i obsesjach nie tylko swoich bohaterów, lecz także czytelników!
W wigilijny wieczór Christine Steinmayer, znana dziennikarka radiowa, wybiera się na pierwsze spotkanie z rodzicami narzeczonego. Przed wyjazdem znajduje w swojej skrzynce na listy osobliwy list. Jest to anonim, w którym ktoś informuje ją, że zamierza popełnić samobójstwo. Pomyłka? Niewczesny żart? Wokół kobiety zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ktoś próbuje ją zaszczuć, odizolować od otoczenia, doprowadzić do obłędu. W tym samym czasie komendant Martin Servaz, który po traumatycznych przejściach przebywa w ośrodku dla policjantów w depresji, także otrzymuje niezwykłą przesyłkę: magnetyczny klucz do hotelowego pokoju i bilecik z datą i godziną spotkania. Perspektywa nowego śledztwa wyrywa policjanta z letargu. Czy coś łączy te dwa wątki?
Bernard Minier urodził się w Béziers, a dorastał na południowym wschodzie Francji. Nie gaś światła to jego trzecia powieść po Bielszym odcieniu śmierci (Prix Polar za najlepszy kryminał roku 2011 we Francji) i Kręgu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-692-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W POBLIŻU GRANICY POLSKO-BIAŁORUSKIEJ
Szedł przez środek lasu. Wokół niego szalała zamieć. Z zimna szczękał zębami. Na brwiach i rzęsach osadzały mu się kryształki lodu; śnieg jak skorupa oblepiał jego narciarską kurtkę i wilgotną wełnianą czapkę. Nawet Rex z trudem posuwał się naprzód, z każdym susem zapadając się w śnieżnej pierzynie. Zwierzę regularnie poszczekiwało, najwyraźniej chcąc poinformować właściciela o swojej dezaprobacie dla takiego stanu rzeczy. Szczekanie powracało do nich echem. Od czasu do czasu pies przystawał, by się otrzepać, jakby wyszedł z wody. Z jego płowo-czarnej sierści unosiła się wtedy w powietrze chmura śnieżnego pyłu i lodowych igiełek. Smukłe, umięśnione łapy zostawiały głębokie ślady na białym całunie, a brzuch – jak plastikowe sanki – żłobił w jego powierzchni płytką rynnę.
Zaczynało się ściemniać. Zerwał się wiatr. Gdzie ona jest? Gdzie szałas? Mężczyzna zatrzymał się i wyrównał oddech. Sapał. Z jego płuc dobywało się charczące dyszenie, plecy pod bluzą i grubą kurtką były mokre od potu. Miał wrażenie, że las zachowuje się jak żywy organizm: szmer poruszanych wiatrem ciężkich od śniegu gałęzi, suchy trzask kory pękającej pod wpływem mrozu, świst zamieci, który chwilami brutalnie wzbierał w jego uszach, krystaliczny szept pobliskiego strumyka nie całkiem jeszcze skutego lodem. Cholera, ale mróz! Nigdy w życiu nie było mu tak zimno.
W szarzejącym zmierzchu, przez zasłonę płatków śniegu bombardujących jego oczy, dostrzegł przed sobą jakiś przedmiot. Błysk metalu, dwa zębate koła… Sidła… Między stalowymi szczękami tkwił czarny kształt.
Przez chwilę odczuwał jakiś niejasny niepokój. To, co się tam znajdowało, nie przypominało żadnego żywego stworzenia. Było pogryzione, poszarpane, rozczłonkowane. Śnieg wokół pułapki był poplamiony lepką krwią. Obok leżały małe kości i różowe wnętrzności pokryte cienką warstwą szronu.
Kiedy wpatrywał się w pułapkę, w powietrzu rozległo się wycie, które przeszyło jego uszy niczym zardzewiałe ostrze. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek słyszał podobny dźwięk: tak bardzo przepełniony trwogą, bólem, nieludzkim cierpieniem. Zresztą żaden człowiek nie mógłby wydać z siebie takiego krzyku. Odgłos dochodził z głębi lasu na wprost przed nim. Niedaleko. Gdy krzyk po raz drugi rozdarł wieczorną ciszę, krew ścięła mu się w żyłach, a całe ciało w jednej chwili pokryło się gęsią skórką. Wreszcie dźwięk ucichł, uniesiony północnym wiatrem.
Na chwilę znowu wszystko ucichło. A potem, jakby echo pierwszego krzyku, rozległy się kolejne – dalsze, bardziej stonowane: z prawej strony, z lewej, z całej zalanej mrokiem puszczy. Wilki… Jego ciałem od stóp do głów wstrząsnął dreszcz. Z rozpaczliwą determinacją, jeszcze energiczniej podnosząc kolana, mężczyzna znowu ruszył w drogę, kierując się tam, skąd usłyszał wołanie. Wreszcie zobaczył szałas. Jego ciemna, zwarta sylwetka wznosiła się na końcu naturalnej alei między szpalerami drzew. Ostatnie metry oblodzonej ścieżki przebył prawie biegiem. Rex jakby coś wyczuł, ponieważ z ujadaniem rzucił się do przodu.
– Rex, czekaj! Rex, do nogi! Rex!
Owczarek niemiecki wśliznął się już jednak do środka przez uchylone drzwi, unieruchomione w tej pozycji wysoką śnieżną zaspą. Na polanie panował zdumiewający spokój. W leśnych ostępach rozległo się głośne wycie. Po chwili niczym koncert zawtórowały mu gardłowe nawoływania, odpowiadające sobie nawzajem. Coraz bliżej. Mężczyzna niezdarnie przekroczył zaspę i wszedł do szałasu. Powitał go ciepły jak roztopione masło blask lampy sztormowej oświetlającej wnętrze.
Odwrócił głowę. Zamarł. Poczuł, jak jego mózg przeszywa lodowata igła.
Zamknął oczy i ponownie je otworzył.
Niemożliwe. To się nie dzieje naprawdę. Ja po prostu śpię. To musi być sen.
Tym, na co patrzył, była Marianne. Leżała naga na stole pośrodku szałasu. Jej ciało musiało być jeszcze ciepłe, gdyż dosłownie dymiło w mroźnym powietrzu. Pomyślał, że Hirtmann nie mógł odejść daleko. Przez chwilę czuł pokusę, by rzucić się za nim w pościg. Wtedy wszystkie jego kończyny zaczęły drżeć. Znajdował się na progu mrocznej otchłani – utraty przytomności albo obłędu. O mało nie zemdlał. Zrobił krok. Potem następny. Zmusił się do patrzenia. Jej tułów był rozcięty od wgłębienia u nasady szyi aż do pachwiny. Najwyraźniej zrobiono to na żywo, gdyż kobieta bardzo krwawiła. Krew ubarwiła czerwienią resztę ciała i wylała się grubą warstwą na drewniany stół i surowe deski podłogi. Ona także jeszcze parowała. Następnie kat musiał rozsunąć skórę na klatce piersiowej i sięgnąć w głąb ciała. Narządy wewnętrzne wydawały się nietknięte, brakowało tylko jednego… Serca. Hirtmann ułożył je delikatnie na łonie Marianne. I odszedł. Serce było cieplejsze niż cała reszta, Servaz widział unoszącą się w lodowatym powietrzu białą parę. Ku własnemu zdziwieniu nie czuł mdłości ani obrzydzenia. Coś tu nie grało. Powinien zwymiotować przed tym stołem. Rozpłakać się. Wyć. Ogarnęło go dziwne otępienie. Nagle Rex zawarczał i odsłonił kły. Mężczyzna odwrócił się do psa. Owczarek patrzył przez uchylone drzwi. Miał najeżoną sierść. Jego postawa wyrażała groźbę i przerażenie.
Servaz poczuł, że zmienia się w sopel lodu.
Podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
Były tam. Na polanie. Otaczały szałas. Policzył. Osiem wilków. Chudych i wygłodzonych.
Marianne…
Powinien zabrać ją do samochodu. Pomyślał o broni, którą zostawił w schowku. Rex wciąż warczał. Odgadł strach i napięcie psa. Pogłaskał go po łbie. Wyczuł drżenie mięśni pod futrem.
– Dobry pies – odezwał się ze ściśniętym gardłem, kucając i obejmując go ramionami.
Zwierzę spojrzało na niego złotymi oczami z taką łagodnością, że mężczyzna poczuł napływające łzy. Pies szybko dyszał, raz po raz przywierając do niego unoszącym się bokiem. Servaz wiedział, że istnieje tylko jedna szansa, by wyjść z tego cało. Była to najsmutniejsza i najtrudniejsza rzecz, jaką miał kiedykolwiek zrobić.
Odwrócił się do stołu, podniósł serce Marianne i umieścił je z powrotem w jej klatce piersiowej. Przełknął ślinę, zamknął oczy i wziął na ręce nagie, krwawiące ciało. Było lżejsze, niż przypuszczał.
– Idziemy, Rex! – powiedział zdecydowanym głosem i skierował się ku drzwiom.
Pies szczeknął chrapliwie na znak sprzeciwu, jednak ruszył za panem, warcząc, ze spuszczonymi oczami, podkulonym zadem i ogonem wciśniętym między łapy.
Wilki czekały, stojąc w półokręgu.
Ich żółte ślepia płonęły z podniecenia. Sierść na całym ciele Rexa była zjeżona. Pies znowu odsłonił zęby. Wilki odpowiedziały głośnym warczeniem, otwierając pyski i marszcząc wargi, pod którymi widać było przerażające kły. Rex zaszczekał na watahę. Jeden przeciwko ośmiu. Domowy pies przeciwko dzikim drapieżnikom. Nie miał najmniejszych szans.
– Rex, naprzód! – zawołał jednak właściciel. – Naprzód! Bierz go!
Po policzkach mężczyzny płynęły łzy, jego dolna warga drżała, a wszystko w środku krzyczało: Nie, nie idź tam! Nie rób tego, nie słuchaj mnie! Pies szczeknął kilka razy, ale nie ruszył się z miejsca. Został nauczony posłuszeństwa, ale ta komenda za bardzo godziła w jego instynkt przetrwania.
– Bierz go, Rex! Bierz go!
Rozkaz pochodził jednak od jego pana, jego ukochanego pana, którego żadna żywa istota nie darzyła tak wielką miłością, wiernością i szacunkiem jak on.
– Bierz go, do cholery!
Pies wyczuł gniew w głosie właściciela. I coś jeszcze. Chciał mu pomóc. Udowodnić swoje przywiązanie i lojalność. Mimo strachu.
Zaatakował.
Na początku prawie był górą, gdy jeden z wilków – niewątpliwie przewodnik watahy – rzucił się na niego, a on zrobił zręczny unik i chwycił napastnika za gardło. Wilk zawył z bólu. Pozostałe zwierzęta cofnęły się ostrożnie o krok. Pies i wilk splotły się w walce. Rex stał się na powrót dzikim, okrutnym i krwiożerczym stworzeniem.
Mężczyzna nie mógł czekać dłużej.
Odwrócił się i ruszył naprzód. Zwierzęta nie zwracały na niego uwagi. Na razie. Z Marianne w ramionach szedł naturalną aleją między drzewami. Krew wsiąkała w jego grubą kurtkę, a po twarzy ciekły mu łzy. Z tyłu usłyszał przepełnione bólem skomlenie psa i zdwojone warczenie sfory. Krew ścięła mu się w żyłach. Rex znowu zaskomlał. Ostry dźwięk, pełen cierpienia i trwogi. Pies wzywał go na pomoc. Mężczyzna zacisnął zęby i przyśpieszył. Jeszcze trzysta metrów…
Ostatni krzyk pośród wietrznej nocy.
Potem nastąpiła cisza i Servaz zrozumiał, że Rex jest martwy. Zastanawiał się, czy wilki zadowolą się tym zwycięstwem, czy też ruszą w pościg za nim. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko. Za jego plecami rozległo się szczekanie. W samym środku zamieci. Przynajmniej część wilków wróciła do polowania. Tym razem łupem miał być on.
Samochód.
Stał zaparkowany na drodze, w odległości mniej niż stu metrów. Karoserię zaczynała już przykrywać warstwa śniegu. Jeszcze przyśpieszył, podcięty strachem jak biczem. Czuł ogień w płucach. Warczenie dochodziło tuż zza jego pleców. Odwrócił głowę. Wilki go dogoniły. Cztery z ośmiu… Zwierzęta wpatrywały się w niego, mrożąc go spojrzeniem żółtych ślepiów o bladym odcieniu bursztynu. Nigdy nie dotrze do samochodu. Za daleko. Zwłoki Marianne spoczywające w jego ramionach były coraz cięższe.
Ona nie żyje. Nie możesz dla niej nic zrobić. Ale jeszcze możesz ocalić siebie…
Nie! Jego mózg sprzeciwiał się temu pomysłowi. Przecież poświęcił już psa. Przyciskał do tułowia ciepłe ciało. Czuł, że jego kurtka nasiąka krwią. Podniósł oczy ku niebu. Płatki śniegu spadały na jego twarz jak gwiazdy, jakby niebo waliło mu się na głowę, jakby cały kosmos rzucił się na niego, zamierzając go pochłonąć. Wydał z siebie okrzyk wściekłości i rozpaczy. Najwyraźniej jednak na wilkach nie zrobiło to wrażenia. Wygłodniałe zwierzęta niejedno już słyszały, wiedziały, że nie mają się czego obawiać ze strony tej samotnej zdobyczy. Ich nozdrza wyczuwały jej strach, nade wszystko zaś docierała do nich woń krwi płynącej z drugiej ofiary. Dwie uczty w jednej. Były zbyt głodne. Zbyt podekscytowane. Ruszyły do przodu.
Wynocha! Spieprzajcie! Won stąd, kanalie! Zastanawiał się, czy rzeczywiście wołał, czy jest to tylko krzyk jego umysłu.
Uciekaj! Już! Nic już dla niej nie zrobisz! Uciekaj!
Tym razem posłuchał wewnętrznego głosu. Puścił nogi Marianne. Jej stopy opadły na śnieg. Zanurzył dłoń w jej klatce piersiowej. Palce w rękawiczce chwyciły jeszcze ciepłe, zwarte i sprężyste serce. Wyjęły je z otwartej rany. Wsunęły pod jego grubą kurtkę, składając na piersi, przy samym sercu. Poczuł, że bluza przesiąka krwią. Opuścił zwłoki na śnieg. Blade, nagie ciało cicho zapadło się w białym całunie. Servaz powoli cofnął się o trzy kroki. Wilki natychmiast się na nią rzuciły, a wtedy on się odwrócił i zaczął uciekać. Dobiegł do samochodu. Auto było otwarte, ale przez chwilę wydawało mu się, że drzwi przymarzły. Zakrwawionymi palcami z całej siły szarpnął klamkę. Gdy nagle skrzypnęły i otworzyły się, o mało się nie przewrócił. Opadł na siedzenie kierowcy. Jego dłoń w lepkiej, czerwonej rękawiczce tak bardzo się trzęsła, że kiedy wyjmował kluczyki, omal nie upuścił ich między fotele. Rzucił okiem we wsteczne lusterko. Nagle uświadomił sobie, że z tyłu ktoś siedzi. Domyślił się, że właśnie popada w obłęd. Nie, to niemożliwe! Kobieta jednak otworzyła usta.
– Martin – odezwała się błagalnym tonem.
– Martin! Martin!
Zadrżał. Otworzył oczy.
Siedział bezwładnie w starym fotelu z wygniecionej skóry. Rex lizał jego prawą dłoń, która zwisała z podłokietnika.
– Uciekaj mi stąd. – Jakiś głos odezwał się do psa. – Idź pozaczepiać kogo innego. Martin, wszystko w porządku?
Rex odszedł, merdając ogonem, w poszukiwaniu nowego kompana do zabawy. Nie brakowało ich w tym miejscu. Rex należał do wszystkich i do nikogo, był tu prawdziwym gospodarzem. Servaz otrząsnął się jak pies z jego snu. Spojrzał na ekran telewizora. Wyświetlano program o francuskich badaniach kosmicznych. Rozpoznał ogromny globus z Cité de l’Espace we wschodniej części Tuluzy, na którym nocą widać kontury kontynentów obwiedzione niebieską poświatą. Potem zobaczył budynki Instytutu Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej, leżącego od strony Jolimont, na innym zboczu wzgórza górującego nad centrum miasta.
Oprócz Servaza i Élise w salonie nie było nikogo. Mężczyzna uświadomił sobie, że zasnął przed telewizorem, pokonany przez panujące w budynku ciepło. Trwało leniwe popołudnie tej ciągnącej się w nieskończoność zimy. Odwrócił wzrok w stronę okna, za którym przez cały ranek widać było biały krajobraz zalany słońcem. Na kilka cudownych godzin – pomiędzy zapachem kawy unoszącym się w korytarzach, śmiechami pracowników, dużą, przystrojoną choinką i olśniewającą bielą na zewnątrz – odnalazł część swojej dziecięcej duszy.
Potem, niedługo po lunchu we wspólnej sali, słońce skryło się za chmurami, zerwał się zimny wiatr, nagie gałęzie drzew za oknem zaczęły się poruszać i temperatura na zewnętrznym termometrze gwałtownie spadła z plus pięciu do minus jednego stopnia. Właśnie wtedy policjant posępnie zapadł się w fotelu przed wyciszonym telewizorem, a potem pogrążył się w pełnym koszmarnych wizji śnie.
– Miał pan zły sen – powiedziała Élise. – Krzyczał pan.
Spojrzał na nią, jeszcze zdezorientowany. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Oczami wyobraźni jeszcze raz ujrzał ośnieżoną puszczę, szałas, wilki… Marianne… Koszmar, który nie był tylko snem… Jaką jeszcze mógł mieć nadzieję? Odpowiedź brzmiała: żadną.
– Jest pan pewien, że wszystko w porządku?
Élise – czterdziestolatka z ładnymi krągłościami i oczami śmiejącymi się nawet wtedy, gdy próbowała zrobić zatroskaną minę – była jedyną osobą z personelu ośrodka, którą Servaz lubił. I bez wątpienia jedyną, która była w stanie znieść jego. Reszta rekrutowała się spośród byłych policjantów, którzy przeszli tu leczenie, a następnie zaczęli pracę: byli to tak zwani „policyjni asystenci medyczno-socjalni”. Wspierali innych pensjonariuszy, serwując im mieszankę uwagi, braterstwa i współczucia, która przypominała mu galaretowatą masę. Oni też nie lubili Servaza. Nie chciał dołączyć do gry. Nie chciał się bratać ani rozczulać nad swoim losem. Odmawiał współpracy.
W przeciwieństwie do nich Élise niczego od niego nie oczekiwała.
I nigdy nie pracowała w policji. Któregoś dnia postanowiła się rozwieść, po tym jak jej mąż, który od lat upokarzał ją, groził jej i „poszturchiwał”, popełnił błąd: po jakiejś drobnej sprzeczce w środku nocy zostawił ją z synem w szczerym polu, a sam wsiadł w samochód i odjechał. Po rozwodzie dzień i noc nękał ją telefonami, czekał na nią, gdy wychodziła z pracy albo w hipermarkecie, i błagał, by do niego wróciła, grożąc, że porwie dziecko albo zabije ich oboje, a następnie popełni samobójstwo. Raz na parkingu – na oczach syna – popchnął ją tak mocno, że uderzyła głową o zderzak samochodu i straciła przytomność. Po tym zdarzeniu sędzia przydzielił jej ochronę oraz wydał eksmężowi zakaz zbliżania się do kobiety. Ten się jednak nie zniechęcił. Miał już do czynienia z policją i wiedział, że takie dyspozycje rzadko są wprowadzane w życie. Potem Élise znalazła pracę w tym ośrodku rehabilitacyjnym dla wykończonych policjantów, gdzie wszyscy od razu ją pokochali. Opowiedziała o swoich problemach kilku pensjonariuszom i oto z dnia na dzień eksmałżonek miał na karku gliniarzy, którzy odwiedzali go z najbłahszych powodów, dzwonili do niego do pracy rano, w południe i wieczorem, wpadali, by go po przyjacielsku pozdrowić, co najmniej dwa razy w tygodniu parkowali samochód przed jego domem i zaczepiali go na ulicy, przy sąsiadach, ot tak, zwracając się do niego po imieniu, a czasem nawet trochę go szturchając – nigdy jednak z taką siłą, z jaką on uderzył Élise. Groził im, że wniesie skargę o nękanie, ale nigdy tego nie zrobił. Przestał za to nękać Élise i dziecko. Kiedy były mąż zniknął z jej życia, szybko stała się tą kobietą, którą była, zanim się poznali: energiczną, o zaraźliwym śmiechu, pełną radości życia.
– Dzwoniła pana córka.
Servaz spojrzał na nią, unosząc brew.
– Spał pan, nie chciała panu przeszkadzać – dodała. – Ale powiedziała, że niedługo do pana wpadnie.
Wziął pilota i wyłączył telewizor. Wstał. Popatrzył na swój wytarty sweter, zmechacony na łokciach i nadgarstkach. Przypomniał sobie, że nazajutrz jest Boże Narodzenie.
– Może skorzysta pan z okazji i się ogoli? – zasugerowała uszczypliwie.
Przez chwilę milczał.
– A jeśli tego nie zrobię?
– Wtedy potwierdzi pan to, co prawie wszyscy tu o panu myślą.
Znowu uniósł brew.
– A co myślą?
– Mają pana za dzikusa, faceta nie do życia.
– Pani też tak uważa?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Zależy od dnia…
Servaz się roześmiał. Kobieta zawtórowała mu i odeszła. Ale kiedy tylko zniknęła, śmiech uwiązł mu w gardle. Nie żeby mu zależało na opinii innych, ale nie chciał, by Margot zobaczyła go w tym stanie. Po raz ostatni odwiedziła go w tym miejscu przed trzema miesiącami: nie zapomniał zakłopotania i smutku w oczach córki.
Przeszedł przez hol wejściowy i ruszył po schodach. Jego pokój znajdował się na samej górze, na poddaszu: niewiele ponad dziewięć metrów kwadratowych powierzchni: łóżko wąskie jak posłanie Odysa po jego potajemnym powrocie na Itakę, szafa, biurko, kilka półek z książkami – Plaut, Cyceron, Tytus Liwiusz, Owidiusz, Seneka… Spartański wystrój. Ale widok z okna na pola i lasy był piękny, także zimą.
Zdjął stary półgolf i T-shirt, włożył czystą koszulę i sweter, grubą sportową kurtkę, szalik i rękawiczki, zszedł po schodach do holu i skierował się ku tylnym drzwiom – tym, które wychodziły na niepokalanie białą przestrzeń.
Szedł w ciszy ośnieżoną równiną, aż dotarł do niewielkiego lasu. Wciągnął w nozdrza wilgotne i zimne powietrze. Na śniegu nie było widać żadnych śladów. Nikt tędy nie przechodził.
Pod upudrowanymi drzewami stała kamienna ławka. Strzepnął śnieg odzianą w rękawiczkę dłonią i usiadł. Pod pośladkami poczuł wilgoć i zimno.
Kruki zaciągnęły wartę na niebie, które prawie nie różniło się kolorem od reszty krajobrazu.
Jego myśli były czarne jak pióra ptaków. Odchylił głowę do tyłu i głęboko odetchnął. Jej uśmiech znowu wypłynął na powierzchnię jego pamięci jak obraz utrwalony na siatkówce oka. W ubiegłym miesiącu Servaz bez konsultacji z lekarzem odstawił antydepresanty. Nagle się przestraszył, że znowu wciągają go ciemności.
Może zadziałał zbyt szybko…
Wiedział, że zaburzenie, na które cierpi, może go zabić, że jego walka jest walką o przetrwanie. Zmagał się z udręką ciężkiej depresji, a im bardziej się zmagał, tym silniej czuł złowieszczą pętlę zaciskającą się wokół niego niczym stryczek. Przelękniony zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie miał siłę znosić tak dewastujące cierpienie. I tak dogłębne.
Sześć miesięcy wcześniej odebrał w swoim mieszkaniu paczkę dostarczoną przez firmę UPS. Nadawcą był niejaki Monsieur Osoba, zamieszkały w miejscu o nazwie Przewłoka, w Polsce, pośród lasów, blisko granicy z Białorusią. W tekturowym pudełku znajdował się drugi pojemnik. Izotermiczny. Servaz chwycił kuchenny nóż i przystąpił do usuwania woskowej pieczęci. Poczuł, jak jego puls przyśpiesza. Nie pamiętał już, jakiego odkrycia się spodziewał – z pewnością, biorąc pod uwagę rozmiary paczki, oczekiwał, że znajdzie w niej odcięty palec, a może dłoń. To, co zobaczył, było jednak znacznie gorsze… Było czerwone, miało połysk świeżego mięsa i rozmiar dużej gruszki. Serce. Z całą pewnością ludzkie. Tekst, którym opatrzona była przesyłka, napisano nie w języku polskim, lecz po francusku:
Ona złamała Twoje, Martin. Pomyślałem, że teraz poczujesz się wolny. Oczywiście, na początku będziesz cierpiał. Ale nie będziesz już musiał jej szukać, mieć nadziei. Pomyśl o tym.
Serdeczności,
J.H.
Ostatnia, delikatna i chwiejna nadzieja, że chodzi o złośliwy dowcip i serce należy do innej osoby. Zakład biologii policji kryminalnej wykonał analizę porównawczą na podstawie DNA Hugona, syna Marianne. Nauka wydała werdykt. Servaz poczuł, że traci zmysły. Adres wskazywał na samotny dom w środku wielkiej Puszczy Białowieskiej. Jednego z ostatnich lasów pierwotnych w Europie, ostatniego reliktu Lasu Hercyńskiego, który porastał całą Europę Północną na początku naszej ery. Badanie zebranego materiału DNA potwierdziło, że Hirtmann przebywał w tym miejscu. Wskazywały też na to zaginięcia kilku kobiet w krajach Europy w ciągu ostatnich lat. Wśród nich była Marianne… Servaz dowiedział się też, co w języku polskim oznacza słowo „Osoba”. Hirtmann także czytał jego ulubionego Homera¹.
I oczywiście w tym miejscu ślad się urwał…
Miesiąc później Servaz został wysłany na zwolnienie lekarskie i skierowany do ośrodka dla policjantów w depresji, gdzie zalecono mu przez dwie godziny dziennie uprawiać sport i oddawać się zwykłym pracom, takim jak zamiatanie suchych liści. Bez szemrania odrabiał całą pańszczyznę, odmawiał natomiast udziału w sesjach terapeutycznych. Unikał też spotkań z pozostałymi pensjonariuszami: w wyniku przebytych doświadczeń albo wrodzonej skłonności prawie wszyscy trafiali do ośrodka jako alkoholicy. Policjanci, którzy po latach poruszania się po obrzeżach plugastwa odkleili się od rzeczywistości. Którzy już dłużej nie potrafili znieść tego, że całymi dniami nazywa się ich psami, pałami, smerfami, mendami, szmatami, tego, że ich dzieci są napastowane na szkolnym podwórku, ponieważ oni pracują w policji. Nie wytrzymali tego, że nieustannie są obiektem powszechnej nienawiści, podczas gdy prawdziwi bandyci moszczą się w kawiarnianych ogródkach albo gżą w łóżkach… Prawie każdy z mieszkańców tego miejsca co najmniej raz miał już w ustach lufę własnego pistoletu.
Jedna z cech depresji polega na tym, że człowiek staje się niezdolny do podjęcia jakiegokolwiek działania. Stehlin, szef Servaza, szybko się zorientował, że jego podwładny nie potrafi już prawidłowo wykonywać swojego zawodu. Co komendant sam mógłby potwierdzić, gdyby ktokolwiek go o to zapytał: o morderców, gwałcicieli i wszelkiej maści łajdaków dbał jak o zeszłoroczny śnieg. Miał ich gdzieś, podobnie jak wszystko inne: smak potraw, wiadomości telewizyjne, sytuację na świecie, a nawet swoich ukochanych łacińskich pisarzy.
A także muzykę Mahlera.
Ten ostatni objaw uznał za najbardziej niepokojący.
Czy doszedł już do siebie? Nie był tego pewien. Jednak od jakiegoś czasu obserwował jakby lekką odwilż. W ponurym, opustoszałym krajobrazie, jakim stało się jego życie, pojawiły się niewielkie zielone pędy i poczuł, jak w jego żyłach zaczyna krążyć krew. Od pewnego czasu świerzbiło go też na myśl o pewnej odłożonej sprawie, której akta leżały na jego biurku. Zapytał o nią nawet Espérandieu, swojego zastępcę i jedynego prawdziwego przyjaciela. Twarz młodego mężczyzny rozjaśniła się: „No proszę!”, Servaz także się uśmiechnął. Choć Vincent słuchał indie rocka, czytał mangi i pasjonował się tak głębokimi zagadnieniami, jak gry komputerowe, ciuchy i zaawansowane technologicznie gadżety, był on kimś, kogo Servaz słuchał i szanował. Zdał Martinowi relację z rozwoju dwóch najbardziej newralgicznych spraw, nad którymi wspólnie pracowali, a które wciąż nie były wyjaśnione. Kiedy dostrzegł w oczach szefa drobną iskierkę tęsknoty, rozciągnął usta w dziecięcym uśmiechu.
W życia wędrówce, na połowie czasu
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu².
– Hę? – zdziwił się Espérandieu, marszcząc brwi.
– Dante – wyjaśnił Servaz.
– Taaa… A, Asselin odszedł.
Komisarz Asselin. Kierował Wydziałem Kryminalnym.
– Jaki jest następca?
Espérandieu się skrzywił. Servaz ujrzał las oświetlony promieniami wiosennego słońca. Ziemia była jeszcze zamarznięta. Zgubił się w środku lasu i przemarzł do kości pomimo ciepłego słonecznego światła przesączającego się między liśćmi. Przegnał tę wizję. To tylko sen. Pewnego dnia, już bardzo niedługo, wyjdzie z tego lasu. Nie tylko we śnie.
1. Francuskie słowo personne to po polsku „osoba”, „nikt”, „ktokolwiek”. Nikt (gr. Οὖτίς) to imię, którym Odyseusz przedstawił się cyklopowi Polifemowi (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. Dante Alighieri, Boska komedia, pieśń I, przeł. Edward Porębowicz.1
ODSŁONA
Piszę te słowa. Ostatnie. A pisząc je, wiem, że to już koniec: tym razem powrót nie będzie możliwy.
Będziesz mieć mi za złe, że informuję cię o tym w wigilijny wieczór. Wiem, że w najwyższym stopniu godzi to w twoje przeklęte przywiązanie do konwenansów. Ty i te twoje pieprzone maniery. I pomyśleć, że wierzyłam w twoje kłamstwa, w twoje obietnice. Coraz więcej słów i coraz mniej prawdy: oto dzisiejszy świat.
Naprawdę to zrobię, wiesz? Przynajmniej to nie jest ściema. Czy teraz twoja ręka odrobinę zadrżała? Pocisz się?
A może przeciwnie, uśmiechasz się, gdy czytasz te słowa. Czy to ty stoisz za tym wszystkim? Czy może ta twoja zdzira? To wy wysłaliście mi te wszystkie opery? I cała reszta: to też wasza sprawka? Był taki czas, że dałabym wszystko, żeby się dowiedzieć, kto może mnie do tego stopnia nienawidzić, kiedy rozpaczliwie usiłowałam zrozumieć, czym zasłużyłam sobie na taką nienawiść. Ponieważ to musiała być moja wina, tak sobie mówiłam. Ale to się skończyło.
Myślę, że popadam w obłęd. Kompletnie wariuję. A może to przez te leki. Wszystko jedno, nie mam już siły. Tym razem mam dość. Koniec. Stop. Ktokolwiek to był – wygrał. Nie daję już rady. Nie sypiam. Stop.
Nigdy nie wyjdę za mąż, nigdy nie urodzę dzieci: przeczytałam to zdanie w jakiejś książce. Cholera. Teraz rozumiem, co ono znaczyło. Oczywiście, są rzeczy, których będę żałować. Życie czasem potrafi być bardzo fajne, z pewnością po to, by potem silniej przywalić… Ty i ja, może z czasem w końcu byłoby okay. A może nie… To nic. Wiem, że postarasz się szybko o mnie zapomnieć, odeślesz mnie do magazynu z niemiłymi wspomnieniami, o których niechętnie się mówi. Zrobisz skruszoną minę i powiesz swojej dziuni: „Była chora, depresyjna; nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia”. A potem szybko zajmiecie się czym innym. Będziecie się śmiać i pieprzyć. Mam to gdzieś. Możesz zdechnąć. Ja tymczasem zrobię to.
MIMO WSZYSTKO: WESOŁYCH ŚWIĄT
Christine odwróciła kopertę: nie było danych nadawcy. Nie było też znaczka. I nie było jej – Christine Steinmeyer – nazwiska. Ktoś wrzucił ją bezpośrednio do skrzynki na listy… To musi być pomyłka: ten list jej nie dotyczy. Spojrzała na rzędy skrzynek wiszących na ścianie, z nazwiskami wypisanymi ręcznie na etykietkach: osoba, która wrzuciła list, pomyliła skrzynki, to wszystko.
Ten list jest przeznaczony dla kogo innego. Dla innej osoby mieszkającej w tej kamienicy.
Następnie przez jej umysł przebiegła myśl, od której prawie zaparło jej dech w piersi: czy list jest tym, na co wygląda? Cholera. Poczuła, że na moment traci równowagę. Znowu skierowała wzrok na podwójną zadrukowaną kartkę: jeśli tak, koniecznie trzeba kogoś powiadomić. No tak, ale kogo? Pomyślała o osobie, która napisała list – o tym, w jakim musiała być stanie i co w tej chwili robi, i poczuła, jakby na jej żołądku zaciskały się lodowate palce. Powoli, analizując każde słowo, przeczytała jeszcze raz ostatnie linijki: Możesz zdechnąć. Ja tymczasem zrobię to. Nie było wątpliwości: to był list napisany przez kogoś, kto chce ze sobą skończyć.
Jasna cholera…
W wigilijny wieczór ktoś w tym mieście lub w pobliżu zamierza odebrać sobie życie – a może już to zrobił… A Christine wie o tym jako jedyna. I nie ma żadnych sposobów, by go powstrzymać, ponieważ osoba, która miała przeczytać list (list, który z całą oczywistością jest także wołaniem o pomoc), nie przeczyta go.
To żart. To musi być żart.
Jeszcze raz przeczytała pierwsze linijki, szukając elementów, które wskazywałyby na mistyfikację. Ale komu chciałoby się robić taki dowcip w wigilię Bożego Narodzenia? Co to za chora kobieta? Christine wiedziała, że wiele samotnych osób nie cierpi tego okresu, w którym ich samotność staje się jeszcze bardziej dojmująca – ale żeby porywać się na taką maskaradę? List brzmiał zresztą złowieszczo autentycznie – chodzi o jego ton, nie o treść, kobieta przypuszczała, że adresat znał niektóre szczegóły.
Gdyby było choć imię, cokolwiek, mogłaby zapukać do wszystkich drzwi i zapytać: „Czy państwo znają taką to a taką?”.
Światło zgasło, pogrążając klatkę schodową w ciemności rozjaśnianej jedynie blaskiem wpadającym z ulicy przez szybę w podwójnych drzwiach z kutego żelaza. Christine zadrżała. Spojrzała w kierunku drzwi, tak jakby osoba, która wsunęła list do jej skrzynki, miała się nagle znowu pojawić. W piekarni naprzeciwko udekorowano witrynę. Przez zasłonę sypiącego śniegu kobieta zobaczyła sanie Świętego Mikołaja. Stojąc tak w pogrążonym w mroku holu, poczuła dreszcz – nie tylko z powodu listu: ciemności były dla niej równie przerażające jak ostrze brzytwy.
I w tym momencie w jej kieszeni zawibrował telefon.
– Co ty wyprawiasz?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki