Nie jesteśmy gotowi - ebook
Nie jesteśmy gotowi - ebook
Wielka Burza, która nieodwołalnie zmieniła wszystko! Przeprowadzka z Brooklynu do domu w malowniczej górskiej scenerii Vermontu miała być dla Asha i Pii początkiem nowego życia. Małe miasteczko, piękna przyroda, święty spokój, czyli spełnienie marzeń po latach. Jednak już po trzech miesiącach na horyzoncie, dosłownie i w przenośni, pojawiają się ciemne chmury. Meteorolodzy zapowiadają burze i huragany na niespotykaną skalę. Strach przed kataklizmem ujawnia głębokie podziały w na pozór zgodnej lokalnej społeczności. Poważny kryzys dotyka również małżeństwa Asha i Pii. Poczucie zagrożenia, zamiast łączyć, pogłębia przepaść, z której do tej pory nie zdawali sobie sprawy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2564-9 |
Rozmiar pliku: | 662 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomysł na tę powieść zrodził się podczas ostatniego roku, jaki spędziłam w świecie waszyngtońskiej polityki: gdy najważniejsza stała się nasza powiększająca się rodzina i wreszcie znalazłam czas na pisanie, o czym wcześniej mogłam tylko marzyć. Dorastałam w Vermoncie, zawsze wiedziałam, że tu będzie się rozgrywała akcja mojej pierwszej książki. Mimo dziesięciu lat spędzonych w stolicy w głębi serca pozostałam dziewczyną z prowincji. Stąd czerpałam inspirację: z nietkniętych ludzką stopą magicznych lasów mego dzieciństwa.
Północno-wschodnie Królestwo jest prawdziwą, niezwykle piękną krainą geograficzną w północno-wschodniej części Vermontu, tuż przy granicy z Kanadą. Wymarzone miejsce dla osób snujących marzenia o ucieczce z miasta. Ash i Pia – bohaterowie książki – nie poprzestają na marzeniach i naprawdę się tam przenoszą. Pozostawiają za sobą blaski i cienie wielkomiejskiej egzystencji i wyjeżdżają w poszukiwaniu bardziej autentycznego życia. Jednak ponure wieści o nadchodzącym kataklizmie rujnują ich plany – zmuszeni są stawić czoła rosnącemu zagrożeniu, w nowym otoczeniu, z dala od cywilizacji.
Jest to mój ulubiony wątek – natura, którą człowiek postrzega jako raj utracony, staje się niebezpieczną pułapką. Nieskażona przyroda miała ocalić Asha i Pię, tymczasem stanowi dla nich śmiertelne zagrożenie. Od początku wyobrażałam sobie idylliczne fikcyjne miasteczko Isole jako kluczowe dla całej historii, generujące liczne zwroty akcji. To wpływ dzieciństwa spędzonego tam, gdzie matka natura dyktuje ludziom swoje prawa. Jednak osobą, z którą się naprawdę utożsamiam, jest siedmioletni August. Ma cechę, której brakuje dorosłym: zdolność dostrzegania pozytywnych stron w najtrudniejszych życiowych sytuacjach. Chociaż świat wokół pogrąża się w ciemnościach, August potrafi zaprzyjaźniać się z leśnymi zwierzętami, czerpie radość z drobnych codziennych czynności i wierzy w magię objawiającą się w czarcich kręgach. Nie portretuję w nim siebie, ale własne pragnienie, by wyrobić w sobie podobną zdolność. Nieustannie próbuję się wsłuchiwać w podszepty mego wewnętrznego Augusta.
Moje ulubione powieści oraz te, które dopiero zamierzam napisać, mają ułatwić czytelnikom zrozumienie ludzkiej natury. Tym razem stawiam uniwersalne pytanie, jak sobie radzić ze strachem. Niektórzy ludzie potrafią go okiełznać. Wielu innym się to nie udaje. Dzisiejsze kataklizmy być może przerastają skalą te z przeszłości, ale ludzkie reakcje na strach pozostają niezmienne. Praca nad książką Nie jesteśmy gotowi była dla mnie okazją do zmierzenia się z kwestią, w jaki sposób śmiertelne zagrożenie wpływa na najbardziej intymne aspekty naszego życia – czy może nawet nas wzmacnia. Jako matka, żona i aktywna członkini swojej społeczności codziennie borykam się z podobnymi wątpliwościami.
Fascynuje mnie napięcie między ciemnością a światłem. Strachem a odwagą. Grozą a bezpieczeństwem. Wierzę, że w ostatecznym rozrachunku światło zawsze zwycięża. Nie jesteśmy gotowi jest przerażającą opowieścią o prawdziwych zagrożeniach, ale zbyt wiele jest piękna w ludziach takich jak August oraz miejscach takich jak Północno-wschodnie Królestwo, żebym mogła uwierzyć w tryumf mroku.
Może nie jesteśmy gotowi, ale żyje w nas nadzieja. Dobrej lektury.
Meg Little ReillyPROLOG
Isolé (francuski) – przymiotnik; izolowany, odosobniony, samotny.
Isole (angielski) – rzeczownik; miasteczko w Vermoncie, w Północno-wschodnim Królestwie. 6481 mieszkańców.
Byłbym skrajnym narcyzem, gdybym zakładał, że los zesłał na ziemię kataklizm, abym radykalnie zmienił swoje życie. My, ludzie, przez całe dziesięciolecia zatruwaliśmy naszą planetę i ignorowaliśmy znaki ostrzegawcze, tak więc Wielka Burza wcale nie była kosmiczną interwencją, lecz raczej przewidywalnym rezultatem naszej zbiorowej bezmyślności. Tak czy owak, dramatyczna destrukcja – zarówno Ameryki Północnej, jak i zwyczajnej egzystencji w Isole – nastąpiła tak błyskawicznie, że przysięgam, wcale się jej nie spodziewaliśmy.
Patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, jak spokojne były ostatnie miesiące przed Wielką Burzą, kiedy przygotowywaliśmy się na katastrofę. Informacje o fluktuacjach zjawisk pogodowych stawiały przed nami klarowny cel. Niepokoiły i wytrącały z równowagi, ale całkowicie nas pochłaniały, jednakże w ten sposób traciliśmy z oczu inne sprawy, choć byłoby lepiej, gdybyśmy im poświęcili należytą uwagę. Były pilne, zaś działanie pod presją czasu może działać pobudzająco. Jednak w stanie gorączkowego podniecenia łatwo pomylić lęki i fobie z racjonalnym celem, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne niż pierwotne zagrożenie.CZĘŚĆ PIERWSZA
Do mej młodości wracam tęsknymi
Do mej młodości wracam tęsknymi myślami,
Do szmeru wesołego górskiego strumyka,
Który raz rozbłyśnie słońca odblaskami,
Raz znika w jarze, w gęstwinie paproci pomyka.
Ach, wiele bym dała, żeby się upoić
Powietrzem, co jak wino zmysły mami
A potem sny zielone w starym borze roić
Na kobiercu pachnącym leśnymi kwiatami.
Niechże się rozlegną ptaków dźwięczne trele,
Z nagła przerywając błogą leśną ciszę,
Za jedną taką godzinę oddałabym wiele
Godzina w ojczystych górach serce ukołysze.
W dalekie i obce zaniosło mnie strony,
W duszy stale obecny ćmiący ból rozłąki,
Choć i tu mnie zachwyca majestat drzew zielonych
Choć i tutaj podziwiać mogę kwietne łąki.
Znam chlubę artystów, ich rzeźby i obrazy
Bywałam w salonach mecenasów sztuki
Wszak nie ludzka ręka namalowała
Spływające z gór potoki.
A chociaż i tutaj przyjaźń mnie otacza
Ów obcy także zachwyca mnie świat
Jednak moja dusza wciąż czule wspomina
Góry Zielone, góry moich młodych lat.
Green Mountain Home – wiersz panny A.W. Sprague z Plymouth w Vermoncie, opublikowany w 1860 roku.JEDEN
Jechaliśmy z Pią z Burlington na wschód drogą numer piętnaście, gdy świat po raz pierwszy usłyszał o nadchodzącym kataklizmie. Byliśmy świeżo po wizycie u specjalisty od leczenia niepłodności i w milczeniu trawiliśmy to, co nam powiedział. Uważałem, że niepotrzebny nam lekarz. To dobre dla ludzi, którym przeszkadza wiek lub stan zdrowia albo bardzo im się spieszy, żeby spłodzić potomstwo, tymczasem my nie należeliśmy do żadnej z tych kategorii. Jednakże próbowaliśmy od roku, bez rezultatów, więc przy pewnej presji ze strony Pii zgodziłem się pójść na konsultację. W ostatnich miesiącach ciąża stała się prawdziwą obsesją mojej żony, a jej determinacja przebiła moje niezdecydowanie.
W drodze powrotnej do nowego domu tkwiliśmy sztywno w fotelach, wbijając wzrok w pustą drogę przed nami. Kurczowo zacisnąłem dłonie na kierownicy, na dziesiątej i drugiej; skupiłem się na prowadzeniu, żeby nie zerkać na płaczącą cicho Pię. Mimo to miałem wrażenie, że wielkie łzy spływające po jej gładkich policzkach parują i tworzą mgłę. Chciałem ją przygarnąć, pocieszyć, ale nie potrafiłem wykonać żadnego serdecznego gestu.
W poczekalni Kliniki Leczenia Niepłodności „Księżyc w pełni” słychać było sentymentalną folkową muzykę celtycką, na ścianach wisiały obrazy olejne przedstawiające nagie kobiety w różnych trymestrach ciąży; ten widoczny brak empatii szczerze mnie zirytował. Kilka tygodni wcześniej oddaliśmy krew do analizy, wykonano też inne potrzebne badania, a teraz nadszedł dzień, gdy lekarz – opalony na brąz, jakby wrócił z tropików – łagodnym głosem objaśnił nam, że mamy niewielkie szanse na spłodzenie dziecka bez specjalistycznej interwencji. Pia ma problemy hormonalne wymagające „asysty”. Zalała się łzami na tę diagnozę, a mnie serce pękało na widok jej rozpaczy.
W Vermoncie był ciepły jesienny dzień, zieleń zdążyła zbrązowieć w bezlitosnym słońcu. Było bardziej sucho i gorąco, niż powinno być dwudziestego września. Minęliśmy kilka przydrożnych stoisk, na których farmerzy sprzedawali swoje plony, i nieliczne auta na szosie, ale w zasadzie jak okiem sięgnąć były tylko pola i ani żywego ducha. Pobocza drogi gęsto zarastała wierzbówka, a kiedy wyciągałem szyję, mogłem dostrzec puchate dmuchawce i podeschnięte łodygi trojeści na okolicznych łąkach. Minęliśmy stado leniwie przeżuwających krów i samochód wypakowany dzieciakami, które z ożywieniem wskazywały palcami zwierzęta. Starałem się wykrzesać z siebie więcej współczucia dla żony, ale wciąż byłem odrętwiały. Wszystko wokół pleniło się jak oszalałe, tylko my potrzebowaliśmy „asysty” do prokreacji. Rozumiałem, dlaczego trudno się z tym oswoić. Inne pary opowiedziały nam o cierpieniu z powodu bezpłodności i o zdruzgotanych nadziejach. Pragnąłem dzielić ból Pii, jednak prawdę powiedziawszy, zamiast smutku czułem bezbrzeżną ulgę – ulgę, bo to jej maszyneria szwankuje, nie moja – a przede wszystkim ciche zadowolenie, że dostaliśmy w prezencie więcej czasu. Lekarz wyjaśnił, że zajście w ciążę może trochę potrwać, a na tym właśnie mi zależało – chciałem jeszcze przez pewien czas żyć jak młody i beztroski trzydziestopięciolatek, za jakiego się uważałem.
Powietrze wpadające przez uchylone okna pachniało rozgrzaną oborą i nadpsutą kukurydzą. Mogłem sobie wyobrazić, w jakim stanie są dojrzałe kolby. Wyjątkowy upał wymusił wczesne żniwa, soczyste żółte ziarna kukurydzy zdążyły przejrzeć, cukier zamienił się w skrobię. Znałem ten zapach. Wiedziałem też, że rżysko jest tak ostre, że można sobie poranić stopy, gdyby wbiec na nie na bosaka. Były to zamierzchłe wspomnienia, z wczesnego dzieciństwa, do tej pory magazynowane bezużytecznie w podświadomości przez wszystkie te lata, które spędziłem z dala od Vermontu. Zdziwiło mnie, że na skutek drobnych bodźców uruchamiają się z całą dokładnością i świeżością. Czułem się tak, jakby w moim mózgu istniały nieużywane przez dłuższy czas obszary, przypominające zamknięte pokoje, w których po otwarciu wszystko nadal znajduje się na swoim miejscu.
Kiedy cichy płacz Pii i moja milcząca koncentracja na prowadzeniu stały się nie do zniesienia, sięgnąłem do włącznika radia na desce rozdzielczej naszego leciwego volvo. Odbiornik nastawiony był na stację publiczną stanu Vermont. Ciszę rozdarł przenikliwy jazgot, niemile mnie zaskakując. Chciałem przyciszyć, ale Pia przytrzymała moją rękę.
– Poczekaj, Ash.
Poważny głos ze staranną dykcją spikera ogólnokrajowego radia publicznego informował właśnie, że szef Narodowej Służby Oceanicznej i Meteorologicznej powiadomił prezydenta Stanów Zjednoczonych o najnowszej długoterminowej prognozie dotyczącej burz i sztormów. W pierwszej chwili nie uznałem tego za wiadomość szczególnej wagi. Nawałnice stały się od pewnego czasu normą. Tornada, pożary lasów, powodzie, huragany – wszystko to występowało tak często, że w jakiejś części kraju zawsze panował stan klęski żywiołowej. A jednak ton głosu spikera i szczególna pora nadawania wiadomości świadczyły, że mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową.
– Mamy już pewność – mówił reporter – że z powodu gwałtownie rosnącej temperatury wód powierzchniowych Atlantyku i Zatoki Meksykańskiej czekają nas w najbliższym czasie ekstremalne zjawiska pogodowe. W nadchodzących miesiącach NSOM przewiduje przejście co najmniej trzydziestu nazwanych imionami cyklonów tropikalnych i huraganów oraz okresy rekordowo wysokiej temperatury i suszy na przemian z silnymi opadami deszczu, a nawet śnieżycami. Jest jeszcze za wcześnie, aby przesądzić, z czym mamy do czynienia, jednak tak wysoka temperatura wody nie była wcześniej odnotowana, więc skala burz i huraganów z pewnością będzie biła wszelkie rekordy. Trudno w tej chwili oszacować ich destrukcyjną siłę.
Słowo „destrukcyjną” wymówił z wyraźnym naciskiem; łatwo było podłożyć pod nie obraz apokaliptycznego zniszczenia.
– O Jezu – powiedziałem głośno.
Pia przestała płakać. Pochyliła się do przodu i słuchała z napięciem.
– Jak dokładne są te prognozy? – spytała dziennikarka ze studia, a ja pożałowałem, że włączyliśmy radio dopiero teraz.
– Naukowcy pracujący dla rządu twierdzą, że pomiary rosnącej temperatury wód oceanicznych są bardzo precyzyjne. Nie są pewni, w jaki sposób te zmienne będą oddziaływać na inne parametry meteorologiczne. Eksperci, z którymi rozmawiałem, są zdania, że istnieje już katastroficzna prognoza, o której rząd nie chce na razie informować opinii publicznej.
– Jaka prognoza?
– Jeśli fala gorącego powietrza znad Atlantyku zderzy się ze znacznie zimniejszym frontem atmosferycznym z północnego zachodu, powstanie coś w rodzaju derecho, czyli gigantycznej strefy burzowej wzdłuż całego wschodniego wybrzeża. Jej skutki mogą być katastrofalne. Na razie żaden przedstawiciel władz centralnych nie wystąpił oficjalnie z taką hipotezą. Wiemy tylko, że czeka nas kilka miesięcy ekstremalnych zjawisk pogodowych. Jednak, jak mi się wydaje, po raz pierwszy mamy do czynienia z tym, że przedstawiciele administracji federalnej z wyprzedzeniem i dużym naciskiem podnieśli podobną kwestię, więc ostrzeżenie należy potraktować bardzo poważnie.
Dyskutanci w radiu przeszli teraz do innych globalnych konsekwencji wynikających z anomalii pogodowych – braku żywności, kryzysów politycznych, wojen – a my oboje wróciliśmy myślami do własnych problemów. Chwilę wcześniej martwiliśmy się tylko o to, jak powołać na świat nowe życie, teraz zostaliśmy skonfrontowani z perspektywą, że ludzkie życie może być bardzo kruche. Jednak nie zajmowaliśmy się tym dłużej – nasze dzieci były w sferze mglistej przyszłości, podobnie jak nadchodzące burze.
Skręciłem z asfaltu w prawo, w bitą dróżkę prowadzącą prosto pod nasz dom, mijając popsutą skrzynkę pocztową, której naprawę wciąż odkładałem. Kochałem ten dom. Kochałem podjazd, nad którym rozłożyste gałęzie starych klonów i brzóz tworzyły arkady jak z baśni, wiodące wprost na przestronny frontowy ganek. Kochałem galeryjkę otaczającą stare wiejskie domostwo, zastawioną doniczkami i meblami z różnych parafii. Był to dom naszych marzeń, w którym mieliśmy wieść życie jak z bajki, a chociaż mieszkaliśmy tu zaledwie od trzech miesięcy, wydawało się, że zostaliśmy stworzeni do wiejskiej egzystencji. Przestronny kolonialny budynek pomalowany kiedyś na żółto był spełnieniem wszystkich fantazji, które snuliśmy od czasu zawarcia małżeństwa. To był nasz wspólny życiowy sukces.
Przez trawnik na tyłach posesji płynął strumień; wąska struga niczym fastryga łączyła okoliczne posiadłości, tędy wiosną spływały topniejące śniegi. Niektórzy sąsiedzi mieli zadbaną, pracowicie przystrzyżoną murawę, większość jednak postępowała tak jak my: od czasu do czasu kosili trawę, lecz na ogół pozwalali plenić się polnym kwiatom i radował ich widok wychodzącego z lasu jelenia albo, co jeszcze lepsze, przemykającego gdzieś w oddali niedźwiedzia, buszującego w krzakach czarnych jagód. Wymarzone miejsce dla ludzi, którzy nie chcieli wojować z naturą, ale żyć z nią w zgodzie. Północno-wschodnie Królestwo Vermontu – nie ma takiego drugiego miejsca na ziemi.
Wyłączyłem silnik i spojrzałem na Pię. Ponura mina ustąpiła miejsca ożywieniu. Jej twarz odzyskała swoje zwykłe piękno. Bo Pia była śliczna. Gęste jasne włosy przerzuciła przez jedno ramię; w tym upale kręciły się trochę. Miała jasnozielone oczy otoczone gęstymi rzęsami, wciąż wilgotnymi od łez. Oparła się o fotel, podciągnęła bosą piętę na siedzenie, krótkie szorty w tej pozycji były niemal niewidoczne. Jej ciało i całkowicie naturalna, niewymuszona swoboda, z jaką się nim posługiwała, stanowiło zaproszenie – nie tylko dla mnie, ale dla świata. Pia miała w sobie tę godną pozazdroszczenia kombinację urody, wdzięku i wewnętrznego spokoju, która sprawiała, że ludzie pragnęli się do niej zbliżyć. Przyciągała ich jak magnes. Niezbyt atletyczna, ale smukła i gibka jak boginka. Wszędzie, gdzie szła, zwracała na siebie uwagę mężczyzn i kobiet. Jej ruchy – każde przechylenie głowy, gestykulacja – chociaż sprawiały wrażenie zupełnie naturalnych, były doskonale wyreżyserowane na użytek niewidzialnej kamery, która jej towarzyszyła. Jako artystka osiągnęła jedynie umiarkowany sukces, ale była absolutną mistrzynią, gdy chodziło o uczynienie ze swego ciała dzieła sztuki.
– To brzmi serio, Ash – powiedziała Pia. Miała szeroko otwarte oczy. – Wszyscy wiedzieliśmy, że wichury i nawałnice będą się nasilać, a teraz, gdy słowo stało się ciałem, ci głupcy nie wspomną nawet o prawdziwych przyczynach.
Rzeczywiście, w wiadomościach nie było najmniejszej wzmianki o globalnym ociepleniu, ale nie potrzebowaliśmy wymuszonych potwierdzeń ze strony własnego rządu, żeby wiedzieć, jaka jest prawda.
Pia dla zasady kontestowała każdą władzę, teraz zdawała się usatysfakcjonowana groźnymi zapowiedziami meteorologów. Położyłem jej rękę na kolanie i ścisnąłem lekko, wyczułem, że nastrój w samochodzie uległ wyraźnej zmianie. Zapomnieliśmy o własnych problemach, zjednoczeni przez lęk i fascynację, jakie budziły w nas nadchodzące anomalie pogodowe. Ogarnęła mnie ulga podszyta poczuciem winy. Zaproponowałem, żebyśmy wzięli piwo i usiedli na galeryjce za domem.
Pia wyciągnęła się na hamaku, a ja wszedłem do środka i wyjąłem z lodówki dwie butelki Long Trail Ale. Słońce zniżyło się nad horyzontem, w domu wreszcie zrobiło się trochę chłodniej. Chociaż był już wrzesień, temperatura w ciągu dnia nie spadała poniżej trzydziestu stopni.
Przycisnąłem wilgotną butelkę do uda Pii, zapiszczała. Pociągnęła mnie na hamak; nie było wygodnie, ale nasze ciała przywarły do siebie, a tego mi było trzeba po ostatnich frustrujących dniach. Pia – jako pełna inwencji sensualistka – potrafiła wyrażać czułość na najróżniejsze sposoby. Po tylu latach razem nadal byłem jej wdzięczny za hojne okazywanie miłości.
Powiodłem palcem po łuku jej piersi, zamknęła oczy.
– Trzeba się przygotować – powiedziała. – Musimy zrobić zapasy i zabezpieczyć dom… Powinniśmy być samowystarczalni.
Mówiliśmy w tych dniach o samowystarczalności, jakby to był mistyczny stan wyższego wtajemniczenia. W ten właśnie sposób wyjaśniliśmy naszą decyzję o przeprowadzce do Vermontu, gdy porzuciliśmy pracę i mieszkanie w Nowym Jorku. Oznajmiliśmy wszystkim, że chcemy coś uprawiać, coś robić własnymi rękami, coś przetwarzać i coś konserwować. Chcieliśmy grać naszą własną muzykę i warzyć własne piwo. Uważaliśmy, że tylko w ten sposób żyje się naprawdę. W idei samowystarczalności kryła się obietnica – rozkoszna obietnica, że nie tylko będziemy się pławić w samozadowoleniu i poczuciu moralnej wyższości, ale też zapewnimy sobie wieczną małżeńską miłość. W pewnym zakresie rzeczywistość spełniła nasze oczekiwania: z uczuciem głębokiej satysfakcji jedliśmy wyhodowane przez siebie ogórki i siadywaliśmy na własnoręcznie skleconych meblach (dokładniej mówiąc, dwóch fotelach ogrodowych z deszczułek, złożonych z gotowych części zgodnie z instrukcją). Pia poszła na kurs garncarstwa, nasz dom był wypełniony czarująco koślawymi garnuszkami i dzbankami z jej inicjałami wyrytymi na denku, jakby była małą dziewczynką znakującą w ten sposób swoje skarby na letnim obozie. Ja skończyłem weekendowe szkolenie z pszczelarstwa, a materiały do założenia pasieki, zamówione przez Internet, tkwiły wciąż nierozpakowane pod domem. Kiedy pojawiły się wieści o nadchodzącej Wielkiej Burzy, przygoda z prawdziwym życiem trwała dopiero trzy miesiące i jeszcze niewiele się nauczyliśmy.
Nie byliśmy z Pią odosobnieni w swoich aspiracjach. Wszędzie na terenie Stanów młodzi (i nieco starsi) ludzie podejmowali próby życia w zgodzie z naturą. Był to skutek kryzysu ekonomicznego w Ameryce, pęknięcia bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości oraz globalnego ocieplenia. Miałem wrażenie, że staliśmy się częścią nieformalnego ruchu ludzi, którzy odrzucili konsumpcyjny model życia. Chcieliśmy spędzać mniej czasu w pracy, a więcej ze sobą. Byliśmy próżni, to prawda, ale wciąż sądzę, że nie można nam odmówić racji, gdy szukaliśmy przyjemności w czynnościach prostych i pożytecznych. Chodziło nam nie tyle o bunt przeciw wszystkiemu, do czego dążyli nasi rodzice, ile o zamanifestowanie, że ich wybory nie są już dla nas możliwe. Świat się zmienił, a my musieliśmy się do niego przystosować.
Isole, miasteczko w stanie Vermont, stało się odpowiedzią na nasze tęsknoty. Mieszkała w nim niezwykła mieszanka hipisów i farmerów, koegzystowali zgodnie w malowniczej dolinie między dwoma górami. Trafiało się doń tylko wtedy, gdy człowiek wiedział, czego szuka. Zasiedziałe rodziny drwali i farmerów mieszkały tu od zawsze, najstarsi pamiętali jeszcze czasy, gdy nazwę mieściny wymawiano z tradycyjnym francuskim akcentem. Jednak w dzisiejszych czasach to zewnętrzny kapitał podsycał miejscową ekonomię – do Isole ściągali ekscentryczni samotnicy żyjący z funduszy powierniczych, pracujący na własny rachunek geniusze komputerowi oraz inwestorzy giełdowi, którym nieobcy był koncept odpowiedzialności społecznej. Wszyscy szukali schronienia w tej ślicznej osadzie, zbyt odległej od miasta, żeby się w pełni ucywilizowała.
Lubiłem myśleć o sobie jako o tubylcu, gdyż dorastałem w centralnej części Vermontu, ale dla górali byliśmy outsiderami jak inni. Przyjechaliśmy tu z Brooklynu, gdzie spędziliśmy ostatnich dwanaście lat, budując lukratywne kariery zawodowe. Pia pracowała w reklamie, a ja byłem współwłaścicielem firmy zajmującej się grafiką komputerową. Firma świetnie prosperowała, kiedy odsprzedałem swoje udziały kolegom – a byłem w niej od samego początku, zanim jeszcze dorobiliśmy się własnej siłowni i przyjęć świątecznych w strojach wieczorowych.
Pia i ja zachwyciliśmy się naszym wiejskim domem, gdy przyjechaliśmy wczesną wiosną na długi weekend nad Crystal Lake. Było za zimno, żeby pływać, więc robiliśmy długie przejażdżki po całym Północno-wschodnim Królestwie, ciesząc się leniwym tempem życia, ciszą i spokojem. Ostatniego dnia minęliśmy absolutnie doskonały wiejski dom stojący przy polnej drodze, z tabliczką „Na sprzedaż”. Uznaliśmy, że to znak z nieba adresowany właśnie do nas. Na coś takiego czekaliśmy.
Przed laty zawarliśmy z Pią pakt – obiecaliśmy sobie, że któregoś dnia będziemy żyć inaczej. Snuliśmy mgliste plany ucieczki z miasta, wyrwania się z wyścigu szczurów i wymyślenia siebie na nowo. Byliśmy pewni, że w stosownym czasie detale się skonkretyzują. Kiedy znaleźliśmy wymarzony dom, oboje uznaliśmy, że oto nadeszła właściwa pora. Ucieleśnił się nasz wspólny sen. Sprzedałem udziały w firmie i zacząłem w niej pracować jako konsultant na odległość, przez Internet. Dwa miesiące później zostaliśmy stałymi mieszkańcami stanu Vermont i rozpakowywaliśmy się w naszym nowym domu. Wszystko potoczyło się tak szybko i łatwo, że nie mieliśmy czasu wygładzić fałdek na nowej egzystencji. Pia nie miała na oku nowej pracy, nie zdążyliśmy też zawrzeć żadnych znajomości w okolicy.
Być może postępowaliśmy lekkomyślnie, ale pociągała nas niefrasobliwa beztroska nowego życia. Pia zawsze fantastycznie reagowała na wszystko co nowe i nieprzewidywalne, ja byłem dużo bardziej ostrożny, więc z mojej strony przeskok z Nowego Jorku na łono natury stanowił też próbę zbliżenia się do żony. Mieliśmy odtąd kroczyć nową ścieżką ramię przy ramieniu, zbrojni tylko we wspólne marzenia o sielskim życiu w Isole.
Hamak kołysał się łagodnie, poruszany przez podmuchy wiatru. Czułem w powietrzu zapach nawłoci, dochodził gdzieś z farmy po sąsiedzku. Pia wymieniała rzeczy, które trzeba zrobić przed nadejściem kataklizmu: oczyścić rynny, położyć nowe kable w piwnicy, uszczelnić okno w sypialni. Miała rację, przyjdzie załamanie pogody, trzeba się przygotować. Jednak tylko głaskałem ją po włosach i bąkałem, że resztę piątkowego popołudnia powinniśmy spędzić na przyjemnym nieróbstwie. Jutro zaczniemy przygotowania do apokalipsy.
– Hej, cześć. Co robicie? – pisnął cienki głosik.
Jak spod ziemi wyrósł August, nasz siedmioletni sąsiad, który mieszkał w niewielkim domu ukrytym za grubą ścianą drzew i krzaków okalających naszą działkę od wschodu. Z ganku nie było go widać, ale obie posiadłości łączyła krótka, dobrze utrzymana ścieżka. Pomogłem Augustowi ją oczyścić, żeby mu ułatwić bieganie w tę i z powrotem. Poznałem chłopca pierwszego dnia po przyjeździe – wkroczył przez otwarte drzwi i zasypał nas licznymi pytaniami. Rozpaczliwie potrzebował przyjaciół, ciekawość wręcz go rozsadzała. Od tej pory był u nas niemal codziennym gościem. Przychodził kopać piłkę, pochwalił się przede mną szałasem, który sam zbudował w lesie. Pia uważała go za słodkiego dzieciaka, ale to ja spędzałem z nim czas. Niekiedy zastanawiałem się, czy rodzice go zaniedbują, skoro jest tak spragniony uwagi, ale nie zadawałem zbędnych pytań, po części dlatego, że nie wiedziałem, o co właściwie miałbym spytać, a po części – bo lubiłem się z nim bawić i chciałem go nadal widywać. August był niezwykle pomocny. Całe swoje krótkie życie spędził w tutejszych lasach i wiedział więcej o ich sekretach i radzeniu sobie w każdej sytuacji niż Pia i ja razem wzięci.
– Siema, brachu. – Wyciągnąłem rękę, żeby mógł przybić lepką piątkę.
Jak zwykle August był bosy, umorusany jak nieboskie stworzenie i uśmiechał się od ucha do ucha. W kędzierzawej rudawej czuprynie wciąż miał rzepy łopianu, które zaplątały mu się tam kilka dni temu.
Chciał się bawić w rzucanie frisbee, więc zwlekliśmy się z hamaka i wyszliśmy na trawnik. Nagle zabawa stała się atrakcyjną perspektywą. Tak to było z Pią: mogła się smucić i ronić łzy, ale kiedy nastrój jej się zmieniał, nie wracała do przyczyny wcześniejszego kryzysu. Sprawa była zamknięta na dobre. Na ogół przyjmowałem to z ulgą, chociaż czasem przychodziło mi do głowy, że powinniśmy raczej rozwiązywać nasze problemy, zamiast spychać je w niepamięć. Wybieraliśmy łatwiejszą drogę: pozwalaliśmy burzy się przewalić, a kiedy między nami znowu było dobrze, nie chcieliśmy psuć harmonii, wracając do przelotnych spięć. Żyliśmy dalej, pewni naszej miłości, przekonani, że nic innego się nie liczy. Nasze milczące porozumienie zakładało, że będę dogadzał wszystkim emocjonalnym zachciankom Pii. W zamian ona nie dzieliła włosa na czworo, nie stwarzała problemów i nie zadawała wielu pytań. Przestrzeganie tych zasad sprawdzało się w naszym dobrze funkcjonującym prywatnym układzie.
Pia z teatralną przesadą rzucała się na frisbee, gdy tylko August podrzucał dysk w powietrze, co za każdym razem wywoływało paroksyzmy jego śmiechu. Zaśmiewałem się razem z nimi, gdy mój wzrok przykuło przelatujące stado ptaków. Tyrany, migrują na południe, to jasne, dziwiło mnie tylko, że są kilka tygodni spóźnione. O tej porze powinny już być w Ameryce Środkowej. W takich sprawach nigdy się nie myliłem. Pasjonowałem się przyrodą, podobnie jak Pia pasjonowała się sztuką; obyczaje wędrownego ptactwa były mi znane równie dobrze jak pieprzyki na moim lewym ramieniu. Jedno i drugie znałem na pamięć i uważałem za niezmienne. Jednak pogoda zmyliła ptaki, opóźniły porę swojego przelotu.
Ogród za domem prezentował się wspaniale. Majestatyczne klony cukrowe otaczające rozłożysty trawnik szeleściły lekko podeschłymi liśćmi oświetlonymi przez zachodzące słońce. Równie dobrze mógłby to być idealny lipcowy wieczór, gdyby nie fakt, że była ostatnia dekada września; nie mogłem się pozbyć wrażenia, że coś jest nie w porządku. Drzewa zgubiły gdzieś fazę intensywnego pomarańczowo-żółto-czerwonego koloru i zaczęły brązowieć w przyspieszonym tempie. Nic dziwnego, przecież skakaliśmy po trawniku w samych szortach, na miłość boską.
Tego lata pogoda była głównym tematem rozmów w całym Północno-wschodnim Królestwie – częściej niż zazwyczaj – bo wszystko stanęło na głowie. Ludzie chodzili podminowani – farmerzy, producenci syropu klonowego, organizatorzy turystyki narciarskiej, zimowi wędkarze i fani hokeja. Pia wiele mówiła o globalnym ociepleniu i rządowej konspiracji, aby zamieść temat pod dywan, ale w naszym domu to ja boleśnie odczułem zmiany klimatyczne. Znałem Vermont, tu dorastałem (dokładniej w Rutland, sporym postindustrialnym mieście w środkowej części stanu). Kamienie milowe mego życia w jakiś sposób wiązały się z Nową Anglią i jej pogodą; wszystkie romantyczne wizje nowego sielskiego życia również opierały się na założeniu, że sytuacja nie ulegnie radykalnej zmianie. Do pewnego stopnia zdawałem sobie sprawę, że to nierealne, jednak nie chciałem tego zaakceptować.
Wreszcie słońce zaszło, stopy nam zmarzły, odesłaliśmy więc Augusta do domu, a Pia i ja poszliśmy zrobić kolację. Uwielbiałem kucharzyć we dwoje. Dla mnie czynność ta podszyta jest erotycznym napięciem. Nie chodzi tylko o seks – aczkolwiek nieodmiennie wieńczył takie wieczory – ale również o wspólne picie wina, opowiadanie sobie różnych historii, śmiech i przelotne dotknięcia. Było to jak sceny z filmu. Wyobrażałem sobie, jak ktoś podgląda nas przez okno, a chociaż nie słyszy, o czym rozmawiamy, jest zauroczony ciepłem i serdecznością naszego domowego ogniska. Właśnie za to ceniłem sobie życie małżeńskie.
Pia podsmażyła na patelni kawałki bekonu, dodała pokrojoną brukselkę i pokropiła syropem klonowym – genialny przepis, którego nauczyła się od małej dziewczynki sprzedającej warzywa w przydrożnym kramie. Właśnie takie detale nieustannie nas zachwycały, chociaż w rozmowach z przyjaciółmi z Brooklynu relacjonowaliśmy je zblazowanym tonem. „Wyobraź sobie, że kupujemy brukselkę od córki farmera w pobliskim gospodarstwie! Tam też zaopatrujemy się w jajka. Nie mów, że jadłaś jajka, jeśli nie były świeżo zniesione, prosto od kury. Nie chce mi się wierzyć, że mogliśmy kupować próżniowo pakowane mrożonki. Mięso powinno być świeże i pochodzić od zwierząt, które całymi dniami skubią trawę na łąkach. Tak się tutaj żyje…”. Narracja, którą stworzyliśmy na użytek znajomych, była równie ważna jak nasze doświadczenia z tutejszego życia.
Wtarłem sól i pieprz w steki z polędwicy, wyniosłem mięso na dwór, aby je usmażyć na grillu. Parę minut później dołączyła do mnie Pia z kieliszkiem pinot noir w dłoni. Uniosła go do moich ust, obejmując mnie w pasie. Pociągnąłem łyk, po czym nachyliłem się do pocałunku. Sprawiało mi przyjemność, że jestem od niej niemal o głowę wyższy. Wzrost i szerokie bary – to były moje fizyczne atuty. Nie musiałem się szczególnie wysilać, żeby sprawiać wrażenie wysportowanego, choć nie miałem już płaskiego brzucha, a w krótko przyciętej brodzie pojawiły się pierwsze siwe włosy. Moja pewność siebie w kontaktach z kobietami pochodziła przede wszystkim z przewagi wzrostu, przynajmniej na Pię to działało, lubiła wtulać się w kogoś, przy kim czuła się maleńka. Teraz też przywarła do mnie na chwilę, po czym wróciła do garnków i patelni.
– Chcę zmienić świat – powiedziałem kiedyś do Pii na wczesnym etapie naszej znajomości, podczas całonocnej sesji picia, obmacywania się i filozofowania. Byliśmy przy drugiej butelce wina i obojgu nam szumiało już w głowie.
– Tylko tak mówisz – zachichotała.
– Naprawdę chcę!
– Ludzie, którzy chcą zmieniać świat, wyjeżdżają z misją ratunkową na Haiti albo zawożą szczepionki afrykańskim dzieciom. Ty po prostu chcesz mieć kontakt z naturą i nie lubisz czuć się jak japiszon.
Zastanowiłem się przez chwilę nad jej ripostą, gapiąc się na wzorki na kocu. Siedzieliśmy na podłodze w niewielkim salonie naszego brooklyńskiego mieszkania, urządzając sobie coś w rodzaju pikniku pod dachem.
– Nie przejmuj się – kontynuowała. – Jestem taka sama. Zbyt wielka ze mnie egoistka, żeby poświęcać się dla innych, ale w przeciwieństwie do ciebie uważam, że wystarczy żyć tak, aby świat nie zmieniał się na gorszy. To też ma swoją wagę.
– Kurczę, masz rację – przyznałem. – No to jak żyć, żeby świat nie stawał się gorszy?
– Nie zapominać o ekologii, nawet jeśli są to drobiazgi, ograniczać konsumpcję do niezbędnej, praktykować tolerancję i wyrzekać się przesądów, ot, tego typu rzeczy. Brzmi jak frazesy, ale ma głębszy sens. Żyjesz bardziej świadomie niż pokolenie naszych rodziców, przekazujesz dzieciom swoje wartości, i voilà: rasa ludzka ewoluuje w dobrym kierunku. To ma znaczenie.
– Wolałbym robić coś dobrego niż po prostu nie szkodzić, ale w zasadzie masz rację – zgodziłem się. – Zawrzyjmy pakt: będziemy żyć w ten sposób. Gdzieś, kiedyś.
Pia wyciągnęła do mnie rękę, żeby przyklepać nasz układ.
– Świetnie. To mi się podoba.
Potrząsnęliśmy dłońmi.
– Od razu poczułem się jak dobry człowiek – powiedziałem.
– Jeszcze nie dobry, na razie po prostu nie-zły człowiek – poprawiła mnie.
Odstawiliśmy kieliszki, zanurkowałem do niej. Pia objęła mnie udami i opadła na plecy.
W tym pierwszym okresie wydawała mi się ósmym cudem świata – błyskotliwa i uduchowiona, a jednocześnie niezwykle zmysłowa. Uwielbialiśmy swoje towarzystwo i staliśmy się nierozłączni.
Jedliśmy kolację na sfatygowanym brudnawym stole na galeryjce, ale zastawa prezentowała się wspaniale w świetle tuzina świeczek, które Pia rozstawiła wokół. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, popijaliśmy wino i gadaliśmy o dawno wymarłych gatunkach, które żyły na ziemi przed nami. Nie wspomnieliśmy ani słowem o jej cyklu owulacyjnym i moim cichym oporze wobec rodzicielstwa. To była przyjemna noc. Kiedy już przedyskutowaliśmy pewne anomalie na pięknym, ale niepokojącym niebie, wróciliśmy do tematu, który sam się narzucał.
– Co zrobimy, kochanie? – spytała Pia, ale w jej głosie więcej było podniecenia niż lęku. – Burze mnie przerażają! Musimy mieć plan.
– Potrzebujemy planu – przytaknąłem. – Nie sądzę, żeby niewielki śródlądowy stan narażony był na istotne niebezpieczeństwo, ale lepiej przesadzić z przezornością niż żałować poniewczasie. Trzeba załatać dziury w domu. Rozumiem, że zostaniemy tutaj, nawet jeśli przyjdą gigantyczne wichury i nawałnice?
– Oczywiście, musimy! – Pia przełknęła wino. – Ten dom jest naszym oczkiem w głowie. I dokąd mielibyśmy się ewakuować? Na pewno nie do twoich rodziców. I z pewnością nie do moich!
Zdziwiło mnie, że nie bierze pod uwagę takiej ewentualności, ale w zasadzie miała rację – nie było powodu do chronienia się u rodziców. Byliśmy dorośli i równie dobrze przygotowani do radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych jak oni, choć wciąż mi się wydawało, że osiągnęli taki stopień wtajemniczenia, do jakiego nam ciągle było daleko.
Rodzice Pii, nauczyciele akademiccy, mieszkali w Connecticut, w eleganckich suburbiach Nowego Jorku. Tam wcześniej wychowywali swoją śliczną córkę. Byli trochę wyniośli i zadufani, ale zawsze traktowali mnie życzliwie. Pia mówiła o nich w taki sposób, jakby byli potworami w ludzkim ciele. Może miała rację. Początkowo byłem przekonany, że lubiła opowiadać o swoim ciężkim dzieciństwie, bo to czyniło ją niewinną ofiarą, godną współczucia. Jednak mogłem się mylić. Czegoś musiało brakować w jej domu rodzinnym; świadczyło o tym jej emocjonalne rozedrganie, wewnętrzny chaos, którego przyczyn nie umiałem zdefiniować.
Nie lubiłem rodziców Pii, ale nie z tych powodów, które mi podsuwała. Drażnili moje purytańskie przywiązanie do etosu pracy i porządku. Nie rozumiałem, skąd w nich tyle pychy, skoro, o ile mi było wiadomo, nie odcisnęli swego piętna na współczesnym świecie. Nie byli pierwszymi osobnikami demonstrującymi obraźliwe poczucie wyższości, z jakimi miałem do czynienia – w tej części Nowej Anglii, skąd pochodzę, nie brakuje zadzierających nosa liberalnych intelektualistów. Ja tylko nie chciałem dąć w ich dudkę. Rodzice Pii chodzili do filharmonii, stosowali się do najnowszych trendów kulinarnych, czytali recenzje teatralne, ale sami niczego nie tworzyli i to mnie w nich drażniło. Wierzyli, że ocierając się o wielką sztukę, sami stają się wielcy. Opowiadali nam o swoich znajomych takich czy owakich, którzy napisali jednoaktówkę albo wydali wspomnienia z wycieczki trekkingowej po Nepalu, a my z uznaniem kiwaliśmy głowami. Wizyty u nich wiązały się z udawaniem, że nie pijemy koktajli w towarzystwie miłośników wyższej sztuki, ale jej twórców. Co bardziej irytujące, nie omieszkali ubolewać nad niedostatkiem „prawdziwej” kultury w naszym życiu. W ten sposób wyrażali dezaprobatę dla naszej twórczej aktywności, która w ich oczach nie uprawniała do wstępu na salony arystokracji ducha, do jakiej sami się zaliczali.
Moja rodzina była dużo mniej wyrafinowana; Pia nie omieszkała mi tego wytykać, gdy ją czymś zirytowałem. Ojciec był prawnikiem w niewielkim biurze adwokackim w Rutland. Miałem dwie siostry i brata. Jako drugie dziecko znalazłem się w komfortowej sytuacji: nie wywierano na mnie presji, żebym odniósł sukces, nie byłem też najbardziej nieudanym z potomstwa. Mama została w domu, zajmowała się naszym wychowaniem. Pia miała jej to za złe, choć nigdy nie powiedziała tego głośno. Rodzice udzielali się społecznie w szkołach, zbierali śmieci podczas sprzątania Ziemi, sponsorowali lokalny teatr. Po wyprowadzce do Nowego Jorku nie spotkałem nikogo, kto tak dalece identyfikowałby się ze swoją lokalną społecznością jak oni. Lubiłem mamę i tatę, a chociaż w ostatnich latach całą ich uwagę pochłaniały dzieciaki młodszej siostry i narkotykowy nałóg brata, dobrze się rozumieliśmy. (Najstarsza siostra mieszka w Londynie ze swoją żoną. Byliśmy blisko, choć w ostatnich latach kontakt nieco się rozluźnił). Tak właśnie powinna wyglądać rodzina. Nie zawsze jest łatwo i przyjemnie, ale ma się wielu krewnych, czasem się kłócą, a czasem kochają i wtedy bywa wesoło. Byłem pewien, że któregoś dnia będę miał podobną rodzinę, kiedy już będę gotowy.
– Zostaniemy niezależnie od okoliczności – przytaknąłem, otulając się szczelniej swetrem. Na dworze zrobiło się chłodno i tak ciemno, że ledwie widziałem twarz Pii unoszącą się nad świeczkami.
Odsunęła puste talerze na skraj stołu i z kieszeni obszernego swetra wyjęła notes i długopis. Czas na listę zadań. Pia przechowywała w sercu ideę, że kiedyś zostanie pisarką, więc nosiła przy sobie ładne małe notatniki, żeby mieć pod ręką coś do pisania, gdy nadejdzie natchnienie. Jej muza była kapryśna, odlatywała po kilku minutach. Notesiki coraz częściej wypełnione były spisami rzeczy do zrobienia. Notowała tytuły książek, które zamierzała przeczytać, nazwy roślin, które warto wykorzystać w organicznej kuchni, ćwiczenia jogi, które dobrze wpływają na to, co akurat jej dolegało. Wyliczanki Pii stanowiły odzwierciedlenie jej aspiracji i wyobrażeń o idealnej przyszłości. Rzadko je wcielała w życie, ale spełniały swoją rolę: dawały jej miłe poczucie, że sam fakt sporządzenia listy jest pierwszym krokiem na drodze do samodoskonalenia. Nigdy nie kwestionowałem ich sensowności.
Pia zaczęła spisywać zapasy, które pozwolą nam przetrwać Wielką Burzę. „Konserwy, multiwitamina, filtry do wody, podręczne ogniwa słoneczne”. To bardziej przypominało zestaw rzeczy koniecznych do przeżycia apokalipsy niż nawałnic i huraganów.
– Skarbie, myślałem raczej o zabiciu okien dechami i zabezpieczeniu piwnicy – powiedziałem. – Naprawdę myślisz, że to wszystko nam się przyda?
– Przezorność nie zaszkodzi. – Pia wzruszyła ramionami. – Jeśli prognozy meteorologiczne się nie sprawdzą, będziemy mieli w składziku różne rzeczy, które mogą się kiedyś przydać. Żaden problem.
Trudno było coś zarzucić jej rozumowaniu, zdziwiło mnie tylko ożywienie, jakie ją opanowało. Nadchodzący kataklizm ekscytował Pię.
Przeniosła się na miejsce obok mnie, zarzuciła nam na ramiona wełniany koc. Pachniał dymem z ogniska. Objęła mnie, po czym wróciła do notatnika. Wsłuchiwałem się w szelest liści na wietrze, ciche brzęczenie letnich owadów, które wciąż jeszcze pojawiały się całymi chmarami. Czułem zapach jej włosów. Szampon migdałowy, którego zaczęła używać, gdy przestawiła się na wiejskie nawyki higieniczne. Miała teraz burzę włosów, nieokiełznaną przez fryzjera. Pia czerpała energię z każdej nowej idei, która stawała się jej przejściową pasją. Kochałem ją – żywotną i uparcie dążącą do celu. W takich chwilach moja rola była oczywista. Wystarczało okazywać uwielbienie i opiekuńczość, a to przychodziło mi bez trudu.
Pia podciągnęła kolano pod brodę, wtedy dostrzegłem rysunek długopisem na udzie. Pień drzewa z twarzą starego człowieka. Musiała to narysować dziś wieczorem, machinalnie. Otaczały nas drobiazgi przypominające o artystycznych zdolnościach Pii, ulotne, lecz niezbite świadectwa jej talentu. Na studiach dostawała nagrody za obrazy olejne, wcześniej renomowana galeria na Manhattanie chciała zrobić wystawę jej zdjęć. Jednak Pii brakowało systematyczności i dyscypliny, potrzebnych do związania się na stałe z jedną dziedziną sztuki; zbyt często je zmieniała, aby osiągnąć prawdziwy sukces. Gdyby się bardziej postarała, mogłaby zarabiać na życie, robiąc to, co kochała.
– Świetnie sobie poradzisz – stwierdziła Pia.
– Z czym?
– Och, wiesz, przygotujesz nas na huragan, będziesz wynajdywał genialne rozwiązania, gdy pojawią się niespodziewane problemy i będziemy musieli sobie radzić w spartańskich warunkach. A takie lubisz najbardziej.
Brała mnie pod włos, ale też się przekomarzała. Dobrobyt sprawił, że zrobiłem się trochę zbyt wygodny, te wszystkie poranne espresso i prywatny trener w siłowni. Bałem się, że się uzależnię od luksusu. Jakiś atawistyczny instynkt nie dawał mi spokoju, alarmował, że nie wolno się rozleniwiać, bo mogą przyjść ciężkie czasy. Nigdy nie zwierzyłem się Pii z narastającego dyskomfortu, ale powinienem zgadnąć, że intuicja jej nie zawiedzie.
– Trzymam kciuki za zamarznięte rury – zażartowałem.
Siedzieliśmy na dworze do jedenastej, opracowując plan na Wielką Burzę i chichocząc – flirtując nawet – gdy zgodnie tuliliśmy się do siebie. Wreszcie przekonałem Pię, że czas do łóżka. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła na piętro do sypialni, gdzie kazała mi usiąść w antycznym fotelu, a sama zaczęła się rozbierać, jeden ciuszek po drugim.
Brzydsza kobieta wyglądałaby śmiesznie, ściągając z ramion obszerną flanelową koszulę i wyskakując z seledynowych bawełnianych majtek, ale Pia była doskonała. Widok jej nagiego ciała nieodmiennie mnie podniecał, pożądanie nie osłabło przez te wszystkie lata, gdy byliśmy razem. A chociaż trochę rzadziej uprawialiśmy seks, stało się to jeszcze bardziej intensywne. Zupełnie naga odwróciła się i przeparadowała do łóżka, żeby na mnie czekać. Nos i uszy wciąż miała zimne od siedzenia na dworze, ale reszta ciała była rozkosznie ciepła, gorąca nawet. Początkowo starałem się ją powściągnąć, zwolnić tempo, ale wkrótce dałem za wygraną i zwarliśmy się w dzikim paroksyzmie namiętności, z wiekiem coraz mocniejszej, na której przed laty zbudowaliśmy nasz związek. Pieprzyliśmy się jak dwoje ludzi desperacko pragnących zawłaszczyć to drugie ciało. Gwałtowny, czysty seks. Miałem w ramionach żywą, ciepłą Pię, naszym wspólnym wrogiem była pogoda, a ze mnie wreszcie spłynęło napięcie.
Kiedy usnęła, leżałem, rozmyślając o niepoczętym dziecku i nadchodzących huraganach. Nie byłem gotowy na dziecko, nie wtedy, ale kochałem w Pii nieposkromione pragnienie macierzyństwa, bo objawiały się w nim wszystkie cechy, które w niej lubiłem: odwaga, głód doznań, a nade wszystko optymizm. Czy w tym nowym, nawiedzanym przez burze i trąby powietrzne świecie będzie jeszcze miejsce na optymizm? Tego nie wiedziałem. I zastanawiałem się – po raz pierwszy w życiu – czy świat nadal jest miejscem, gdzie powinny się rodzić dzieci. Jak można nie odpowiedzieć twierdząco na to pytanie, skoro sami zębami i pazurami trzymamy się naszej ziemskiej egzystencji? Czy nastąpi taki moment, kiedy rasa ludzka zdecyduje się nie reprodukować, czy też będziemy generować kolejne pokolenia, aż jakaś kosmiczna siła podejmie decyzję za nas i zetrze nas z powierzchni Ziemi? To drugie wydało mi się bardziej prawdopodobne, więc deliberowałem jeszcze, w jaki sposób wszechświat unicestwi nasz gatunek – gwałtownie i bezboleśnie czy w sposób okrutny i rozciągnięty w czasie? A może proces wymierania człowieka już się zaczął, tylko postępuje tak powoli, że jeszcze go nie zauważamy? Czy to dopiero początek, czy już koniec?