Nie lękaj się. Tom 2. Usłysz mnie - ebook
Nie lękaj się. Tom 2. Usłysz mnie - ebook
Młody kapłan trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie ma słuchać i pomagać. Szybko odkrywa, że nie każdy głos pochodzi od człowieka, a przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. To historia o wierze, która nie usuwa lęku, lecz pomaga przejść przez jego cień.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-678-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SŁOWO OD AUTORA
To jest POWIEŚĆ FIKCYJNA. Wszystkie postacie, dialogi i zdecydowana większość miejsc są WYMYŚLONE; ewentualne inspiracje realnymi zdarzeniami zostały ZDEFORMOWANE LITERACKO. Jeżeli któryś z bohaterów, sytuacji czy nazwisk przypomina osoby żyjące — to PRZYPADEK.
Ta książka NIE MA NA CELU podważania wiary, oceniania konkretnych osób ani instytucji. Jeżeli wchodzimy w obszar liturgii, modlitwy czy rozeznawania — robimy to W RAMACH FABUŁY, z szacunkiem dla sumień i dla Kościoła. Nie jest to poradnik, kazanie ani traktat teologiczny.
Sceny dotyczące zdrowia psychicznego i medycyny (diagnozy, leki, procedury) zostały opisane WYŁĄCZNIE LITERACKO. Nie zastępują konsultacji medycznej. Zawsze NAJPIERW MEDYCYNA, potem — jeśli ktoś tak wierzy — rozeznawanie duchowe.
W tekście pojawiają się wątki trudne (m.in. SAMOBÓJSTWO i żałoba). Jeśli osobiście się z tym zmagasz: sięgnij po REALNĄ POMOC (112 w nagłych sytuacjach) i porozmawiaj z kimś zaufanym. Nie zostawaj z tym sam.
Intencja tej historii jest prosta: by USŁYSZEĆ tam, gdzie zwykle tylko SŁYSZYMY; by nazwać po IMIENIU to, co odkładamy na „jutro”; by pamiętać, że prawdziwy pokój NIE KUPUJE milczenia.
— AutorPROLOG — „Światło i krzyk”
Maj 2023, KRAKÓW, BAZYLIKA NAJŚWIĘTSZEGO SERCA PANA JEZUSA.
Słońce stało wysoko, jakby ktoś podwiesił je nad miastem od święta. Z czerwonej cegły biło ciepło, a w środku chłód kamienia trzymał się naw jak cicha obietnica ulgi. Witraże przecinały powietrze pasmami barw; kurz w nich tańczył niespiesznie, jakby czas na chwilę zwolnił. Zapach wosku i kadzidła unosił się na wysokości ramion, lepki, kojący, znajomy.
Chór śpiewał czysto, miękko, ale pod tą muzyką dało się słyszeć coś jeszcze — CISZĘ ZBYT DOSKONAŁĄ, jak tafla szkła. W tej ciszy nawet oddechy były delikatniejsze, półszept rozdawał ludziom uśmiechy, a jedwabne stuły mieniły się bezgłośnie. Wszystko było PIĘKNE. Tak piękne, że aż podejrzane.
Kandydaci klęczeli w równym szeregu. Wśród nich — MŁODY DIAKON o ciemnych włosach i zbyt uważnych oczach. Nie odrywał wzroku od posadzki: czarne i białe płyty układały się w geometryczną pewność, jakby ktoś chciał mu powiedzieć, że świat, do którego za chwilę wejdzie, ma swoje linie i reguły. Dłonie miał splecione, knykcie lekko pobielały; paciorki różańca, ukryte w palcach, ślizgały się od wosku i potu.
Biskup uniósł ewangeliarz. Diakon słyszał tylko jedno: SŁOWA. To zawsze były słowa.
— _„Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa…”_ — brzmiało spod sklepienia.
Dwie kobiety w ławce wstrzymały na moment oddech, jakby ten werset padł pierwszy raz. Ktoś przeżegnał się mechanicznie, ktoś inny z opóźnieniem, z namysłem.
Gdy ewangeliarz wrócił na ołtarz, cisza znów stała się gładka. Biskup nie mówił długo.
— _„Kto ma uszy, niech słucha.”_ — Ta fraza zawisła nad nimi jak belka światła, prosta, bez ozdób. — _Słuchać sercem, nie tylko uchem. Zgodzić się na to, że Słowo czasem przychodzi pod prąd waszych planów. Że pójdziecie, gdy inni zostaną. Że staniecie, gdy inni będą biec. Dziś prosicie o dłonie, które będą błogosławić. Pamiętajcie: najpierw macie słyszeć._
W ławach poruszenie wróciło do zwykłego rytmu mszy. Dziecko gdzieś w tyle zachichotało i zaraz ucichło, uciszone dłonią. Światło przesuwało się po kamieniu jak powolne, złote wahadło.
Liturgia święceń weszła w swój SZCZYT. Kandydaci położyli się krzyżem — twarzami do chłodu posadzki, ramionami rozpostartymi, jakby każdy z nich był mostem między czymś ciężkim na ziemi a czymś niepojętym w górze. Chór zaintonował litanię. KYRIE wracało falami, raz bliżej, raz dalej, aż w końcu zamieniło się w szmer modlitwy całego kościoła. Kiedy wstali, NAŁOŻENIE RĄK spadło na nich jak cień, jak ciężar i jak lekkość naraz. Stare dłonie, młode dłonie, dłonie doświadczone i drżące — wszystkie mówiły to samo: _przyjmij_.
Młody diakon czuł ciepło czyjejś dłoni na czubku głowy i jej ciężar, który nie był ciężarem. CISZA zgęstniała tak bardzo, że słychać było jedynie własny puls, tykanie zegara gdzieś na chórze i dalekie, metaliczne kapanie wody w zakrystii. Ktoś z boku nachylił się do niego odrobinę, najpewniej ceremoniarz, jak nachyla się ktoś, kto ma do przekazania krótką, praktyczną wskazówkę. W tym samym momencie, kiedy do ucha dotarł cichy szept z imionami kandydatów, Z ZEWNĄTRZ PRZECIĄŁ POWIETRZE DŹWIĘK SYRENY — najpierw ledwo słyszalny, potem wyraźny, natarczywy.
— DANIEL — powiedział ktoś obok, wystarczająco głośno, by zabrzmiało to jak przywołanie.
Syrena zawyła drugi raz, dłużej. Chór nie przerwał, tylko na moment zawisł na jednym akordzie, jakby muzyka też nasłuchiwała. Światło przez witraż przesunęło się o szerokość oddechu. Wszystko wciąż było piękne. A jednak coś w tej ZBYT PIĘKNEJ ciszy pękło, jak włos na powierzchni szkła.
Syrena przecięła ciszę po raz trzeci — blisko, na wysokości witraży drgnęły barwne plamy. Ktoś w bocznej nawie drgnął, obejrzał się odruchowo, ale liturgia płynęła dalej: dłonie, olej, pieśń, „PRZYJMIJ DUCHA ŚWIĘTEGO”. Głos chóru trzymał akord, jakby w tym jednym dźwięku dało się utrzymać cały świat w równowadze.
Na zewnątrz MIASTO ROBIŁO KORYTARZ ŻYCIA. Samochody odsuwały się na boki, koła tarły o krawężniki, dzwonki rowerów brzmiały krótko i ostro, ktoś uniósł ręce, by zatrzymać pieszych na pasach. Przez tę rozstępującą się ulicę przetoczyła się karetka — biała błyskawica z niebieskim sercem. Zatrzymała się kilka przecznic dalej, przy skrzyżowaniu, gdzie asfalt zawsze był odrobinę bardziej wytarty.
PIERWSI BYLI LUDZIE. Dwóch studentów medycyny, dziewczyna w żółtej kamizelce, mężczyzna w białej koszuli, który wciąż trzymał w dłoni pognieciony bilet tramwajowy. Ktoś zadzwonił po policję, ktoś inny stał na środku jezdni i machał, krzycząc: „ZOSTAWCIE PAS!”. Przysiadła obok starsza pani i bezradnie powtarzała modlitwę, zacinając się na „…i zaprowadź wszystkie dusze do nieba…”.
ZESPÓŁ WYSKOCZYŁ z karetki: torba, deska, rękawiczki. Sprawne ruchy, zbyt szybkie, by się zatrzymać; zbyt ludzkie, by nie drżały na sekundę. Ktoś zarzucił parawan. MŁODA KOBIETA leżała dziwnie spokojnie, jakby zasnęła w miejscu, które do snu nie służy. Krew miała kolor zbyt ciemnej wiśni. Ratownik przyklęknął, drugiemu drżał bark, kiedy liczył ucięte sekundy. „RKO” — padło krótko, bez krzyku. Powietrze pachniało metalem i ozonem.
Przez tłum przeszedł szept, że to ONA SIĘ RZUCIŁA. Że patrzyła prosto, jakby w lustro. Ktoś twierdził, że jeszcze się UŚMIECHNĘŁA — nie szeroko, tylko tak, jak uśmiecha się ktoś, kto słyszy coś, czego inni nie słyszą. Po chwili ktoś inny, młody chłopak z plecakiem, powtórzył półgłosem:
— „ONA — MOJA.”
Nie było wiadomo, skąd te słowa, czyje, ani do kogo. A jednak ludzie, którzy je usłyszeli, odruchowo zrobili znak krzyża. Jakby KTOŚ przeszedł obok.
W bazylice DŁONIE OPADAŁY kolejno, olej zostawiał połysk na czole nowych księży. Na ostatnim akordzie biskup wziął głębszy oddech, jakby chciał coś dodać i zrezygnował. Światło, które do tej pory stało nieruchomo, ZADRŻAŁO na witrażu — najwyraźniej chmura przeszła po słońcu. „IDŹCIE W POKOJU CHRYSTUSA” padło, i kościół odpowiedział z ulgą: „BOGU NIECH BĘDĄ DZIĘKI”.
DANIEL BOREK wyszedł później niż reszta. Zatrzymał się na moment przy bocznym filarze, jakby chciał zapamiętać to miejsce w skórze dłoni. Kadź z wodą święconą pachniała chłodem. Powietrze w przedsionku było cieplejsze i głośniejsze — odbite rozmowy, gratulacje, śmiech dzieci. Ktoś wsunął mu w rękę białą kopertę, ktoś inny przytulił zbyt mocno, jeszcze ktoś: „Proszę księdza, błogosławieństwo dla nas”. Słowo „KSIĄDZ” było nowe; osiadało na języku ciężej niż myślał.
NA PLACU czekała MATKA i MŁODSZY BRAT. Matka miała twarz jaśniejszą niż zwykle, tę jaśniejszą od wzruszenia, w której oczy są mokre, ale usta próbują się uśmiechać. Brat stał obok, WPATRZONY W TELEFON — kciuk biegał po ekranie jak po mapie.
— Daj spokój — syknęła do niego cicho matka. — SCHOWAJ TO.
— Już… — mruknął, nie podnosząc wzroku.
Zerwał się krótki PODMUCH WIATRU, przyniósł daleki dźwięk karetek, już nie tak ostry, bardziej jak echo. Matka przytuliła Daniela, najpierw ostrożnie, jakby dotykała czegoś kruchego, potem mocniej, jakby przypominała sobie, że TO JEJ SYN i że przez chwilę nie musi być ostrożna.
— SYNKU… — powiedziała, i nic więcej nie dodała, jakby bała się, że każde następne słowo coś popsuje.
Brat WRESZCIE ODERWAŁ WZROK od telefonu.
— Gratulacje… — wydusił, a potem półżartem, zbyt szybko: — No, KSIĄDZ.
Uśmiech miał krzywy, oczy uciekły gdzieś nad ramię Daniela, ku migającym światłom gdzieś daleko. Matka trzepnęła go lekko w przedramię.
— POROZMAWIAJ Z NIM — szepnęła do Daniela, nie jak do księdza, tylko jak do STARSZEGO BRATA. — W domu… znów… te SNY. Wiesz. Dzwoni do ciebie, jak nie może zasnąć. A ty teraz…
Urwała. Słowo „TERAZ” zawisło między nimi ciężkie od znaczeń: przydział, wyjazd, nowe posłanie. To wszystko, co miało go ODCIĄGNĄĆ OD POWROTÓW.
— ZADZWONIĘ DZIŚ — odpowiedział, automatycznie, z tą lekkomyślnością świeżego postanowienia, które chce być od razu spełnione.
— Dziś — powtórzyła, jakby chciała w to uwierzyć.
Za ich plecami ludzie rozchodzili się grupkami. Ktoś jeszcze przyniósł kwiaty, ktoś poprosił o zdjęcie. Przez chwilę wszystko znów wydawało się ZBYT SPOKOJNE: słońce układało złote paski na schodach, w powietrzu wisiał ZAPACH WOSKU I KURZU, a dzwon odmierzający kwadrans dźwięczał ZBYT RÓWNO.
DRUGI DŹWIĘK SYRENY — teraz bliższy — spiął te obrazy jak spinacz. Brat zerknął mimowolnie na telefon; na ekranie przesunęła się notyfikacja z miejskiej aplikacji: _„Zdarzenie drogowe, ul. … ruch utrudniony.”_ Nie przeczytał do końca.
— Nic, pewnie kolejna stłuczka — mruknął, bardziej do siebie niż do nich. Ale nakrył ekran dłonią, jakby coś go UKŁUŁO.
Matka zapatrzyła się na witraże.
— PIĘKNIE dziś było — powiedziała po chwili i poprawiła mu stułę, której wcale nie trzeba było poprawiać. — Jakby… jakby BÓG BYŁ BARDZO BLISKO.
Nie odpowiedział. W uszach wciąż miał jedną frazę: „KTO MA USZY, NIECH SŁUCHA.” Powtórzył ją w myśli, próbując ją USŁYSZEĆ naprawdę, a nie tylko pamiętać.
Z placu ruszyła KOLEJNA KARETKA, prześlizgując się między autami jak ryba w bystrzu. Przez moment ich troje — on, matka i brat — stali zupełnie nieruchomo, jak FOTOGRAFIA: ręka matki na jego ramieniu, głowa brata lekko pochylona, słońce na cegle. Ktoś biegnął wzdłuż chodnika, z daleka niósł się krótki krzyk: „ZOSTAWCIE PRZEJAZD!”.
— SYNKU… — matka odezwała się jeszcze raz, tym razem ciszej. — JAK POJEDZIESZ NA PRZYDZIAŁ, NIE ZNIKAJ NAM. Wiesz… po tamtym…
Znów urwała. Nie trzeba było dopowiadać, co znaczy „tamto”. BYTOM, nocna zmiana, OJCIEC, który nie zdążył. Pomiędzy nimi przeszedł CIEŃ DAWNEGO ZDANIA: „POGODZIMY SIĘ, JAK WRÓCĘ.” Nie wrócił.
Daniel skinął głową. Czuł, jak RÓŻANIEC pod palcami znowu się ślizga — tym razem nie od potu, tylko od NIEPOKOJU, który wrócił razem z syreną. Spojrzał na brata.
— ZADZWONISZ DO MNIE WIECZOREM?
— Mhm. Jak… jak znów będę miał te GŁUPIE SNY — spróbował się uśmiechnąć. — Albo NIE GŁUPIE.
— NIE SĄ GŁUPIE — powiedział spokojnie.
Karetka ZNIKNĘŁA ZA ROGIEM, a echo syreny odbiło się jeszcze raz, jak powracające pytanie. Z wieży bazylice spłynął DZWON: raz, drugi, trzeci. PIĘTNASTA odchodziła w cień, jak godzina, która nie kończy się całkiem nigdy.
Daniel podniósł wzrok. ŚWIATŁO znów było piękne. Tak piękne, że aż PODEJRZANE.
I wtedy ktoś, przechodząc obok, rzucił zasłyszane zdanie, nie do nich, raczej w powietrze:
— Mówią, że UŚMIECHAŁA SIĘ.
Nie zapytał: kto, gdzie, dlaczego. Złapał tylko powietrze, jakby po raz pierwszy od dłuższej chwili brakło go w płucach.
W uszach zabrzmiało mu: „KTO MA USZY, NIECH SŁUCHA.”
— SŁYSZĘ — powiedział w myśli. — ALE CZEGO?
Na rogu, gdzie KARETKA wciąż mrugała błękitem, ulica była już prawie odgrodzona taśmą. Policjant młodszy od Daniela próbował prowadzić ludzi chodnikiem, ale ciekawość zawsze znajduje szczeliny. PARAWAN stał krzywo, od dołu widać było brzeg sukienki, którą ktoś podwinął, żeby nie zamokła od krwi. Ratownicy poruszali się teraz wolniej — ruchy po „wszystko zrobione”.
Daniel przystanął obok starszego mężczyzny w koszuli z krótkim rękawem. Ten spojrzał na koloratkę, mruknął:
— KSIĄDZ?
Skinął głową.
— TO NIECH KSIĄDZ… — mężczyzna zaciął się, jakby słowo w gardle było za duże. — Niech ksiądz się POMODLI.
Od razu ktoś z boku parsknął półgłosem:
— A po co? SAMA to zrobiła.
— CICHO BĄDŹ — syknęła kobieta w żółtej kamizelce. — To WCIĄŻ CZŁOWIEK.
W powietrzu wisiał zapach OZONU i METALU. I jeszcze coś, czego nie dało się nazwać — jak gdyby powietrze przez moment COFNĘŁO SIĘ, zanim weszło w płuca. PIES po drugiej stronie ulicy zadarł pysk i zawył, choć słońce stało dość wysoko, by NIE BYŁO POWODU. Na kablu tramwajowym ZASYCZAŁO i zaraz ucichło, choć tramwaju nie było.
— PROSZĘ KSIĘDZA… — pielęgniarka z karetki podeszła na krok, nie odwracając wzroku od parawanu. — PO WSZYSTKIM.
Nie zapytała, czy chce zobaczyć. Nie chodziło o ciekawość. Chodziło o OBECNOŚĆ.
Kiedy stanął bliżej, MUCHA usiadła na rąbku parawanu i zaczęła trzeć skrzydła o siebie, jakby CIESZYŁA SIĘ z czegoś, co dla innych było ŻAŁOBĄ. Złapał się na tym, że chciałby ją odgonić, ale nie zrobił nic. W tej sekundzie miał wrażenie, że COŚ PATRZY. Nie ludzie. COŚ. Tylko przez chwilę, jak spojrzenie z mijanego okna. I zaraz to znikło, rozpuściło się w odgłosach miasta.
— MOGĘ SIĘ POMODLIĆ — powiedział, bardziej do pielęgniarki i policjanta niż do tłumu.
— Tylko… KRÓTKO, proszę. — Policjant odchrząknął, zmieszany, nie zły. — Ludzie… wiadomo.
Nie klęknął. Położył dłoń na brzegu parawanu, jak kładzie się dłoń na RAMIENIU kogoś, kogo nie chce się przestraszyć. Z ust wyrwało się mu ciche:
— WIECZNE ODPOCZYWANIE…
Ktoś podchwycił. Ktoś inny poszukał słów i nie znalazł, więc tylko STAŁ. Kobieta z kamizelką przeżegnała się szybko, raz, drugi, jakby poprawiała poprzedni znak.
Gdzieś w tyle tłumu padło szeptem:
— A mówiła, że SŁYSZY.
— Co SŁYSZY?
— No, że ktoś do niej mówi w NOCY.
— DAJ SPOKÓJ, plotki.
TELEFON brata zadzwonił mu w kieszeni jak przypomnienie, którego nie ustawiał. Sięgnął odruchowo, zobaczył imię i odsunął kciuk. Nie teraz. Zamiast tego WZIĄŁ POWIETRZE, które było nagle cięższe, i dokończył modlitwę. Na słowach „I ŚWIATŁOŚĆ WIEKUISTA” chmura zasłoniła słońce i od razu odsunęła się, jak RĘKA bawiącego się dziecka.
— DZIĘKUJĘ — powiedziała pielęgniarka, nie patrząc mu w oczy. — Wie ksiądz… RÓŻNIE ludzie reagują.
— Wiem. — I dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że mówi prawdę, choć JESZCZE nie powinien jej znać.
Podszedł młody chłopak w bluzie, ten od „po co”, teraz spłukany wstydem.
— PRZEPRASZAM. Ja… NIE WIEM, czemu tak powiedziałem.
— LUDZIE MÓWIĄ różne rzeczy, kiedy się BOJĄ — odpowiedział Daniel łagodnie. — A to jest STRASZNE.
Chłopak skinął głową i cofnął się o pół kroku. Odwrócił twarz, żeby nikt nie zobaczył, jak MRUGA ZBYT SZYBKO.
W ciągu następnych minut zaczęli ZWIJAĆ. Nie było pośpiechu, był porządek. PARAWAN odchylono odrobinę, tyle żeby można było pracować. Daniel nie patrzył przez szparę — nie z lęku, tylko z szacunku. Wolał zapamiętać DLONIE, które działają. DŁONIE zawsze mówią najwięcej.
Kiedy CZARNY WOREK zamknął się bez dźwięku, ulica jakby na moment ODDALIŁA SIĘ o dwa kroki. Rozmowy stłumiły się same, nawet tramwaj, który wreszcie dotoczył się od strony skrzyżowania, ZAGWIZDAŁ CISZEJ. Na linii cienia, między słońcem a chłodem kamienia, przeszło ZAWAHANIE.
— KSIĄDZ… — starsza kobieta z różańcem zawisłym na nadgarstku podeszła na krok. — ONA MIAŁA OCZY JAK MOJE WNUCZKI.
— Bóg ZNA jej oczy — odpowiedział, nie wiedząc, skąd mu się to wzięło, ale wiedząc, że TAK trzeba. — I SERCE też.
Z jakiegoś powodu BRANSOLETY policjanta stuknęły o siebie TRZY RAZY — sucho, równo, jak zegar. Ktoś w oknie nad nimi PRZYMKNĄŁ firankę, jakby chciał mniej widzieć. MUCHA odleciała, zataczając okrąg, i usiadła na znaku drogowym, dokładnie na UCHWYCIE w kształcie krzyża.
— PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ — poprosił policjant, teraz głośniej. — NAPRAWDĘ.
Ludzie zaczęli ODKLEJAĆ SIĘ od sceny, jak naklejki, które zbyt długo trzymały się szkła. Daniel został chwilę dłużej, aż parawan zniknął w samochodzie technicznym, a karetka odjechała BEZ WŁĄCZONEJ SYRENY. Dopiero wtedy cofnął się o dwa kroki i odetchnął tak, jakby dotąd WSTRZYMYWAŁ powietrze.
Matka znalazła go wzrokiem. Podeszła, nie pytając, gdzie był; WIEDZIAŁA. Brat stał krok dalej, z telefonem ODWRÓCONYM EKRANEM do dłoni.
— POJEDZIEMY RAZEM do domu? — zapytała, jakby dom mógł cokolwiek UŁOŻYĆ.
— MUSZĘ wrócić na plebanię, dokumenty… przydział… — głos mu na moment ZADRŻAŁ tam, gdzie nie chciał. — Ale WIECZOREM wpadnę. Jeśli nie dziś, to…
Urwał. „Jeśli nie dziś” ZABRZMIAŁO gorzej niż milczenie.
Brat uniósł głowę.
— POGADAMY? — zapytał głosem, w którym coś się PROSIŁO. — O tych… SENNYCH rzeczach.
— POGADAMY — obiecał. I poczuł znajome ukłucie przy słowie „obiecuję”. W Bytomiu takie słowo kiedyś NIE ZDĄŻYŁO.
Kiedy szli w stronę przystanku, WIATR przeszedł ulicą wzdłuż jak przymiarka do burzy. LIŚĆ papieru przykleił się Danielowi do buta — skrawek jakiejś gazety z rubryką „OGŁOSZENIA: POKÓJ”. Odkleił go, zwinął, wrzucił do kosza. Słowo „pokój” zostało mu w palcach jak TŁUSTY ślad.
Na skrzyżowaniu SYGNAŁ dla pieszych zawisł dłużej niż zwykle na czerwonym. Ktoś mruknął „psia krew”. Ktoś inny spojrzał w niebo, jakby tam SZUKAŁ winnego. Dzwon z daleka uderzył TRZY razy — końcówka godziny PIĘTNASTEJ przeciągnęła się, jakby NIE CHCIAŁA odejść.
Wieczorem, kiedy będzie POGRZEB — tak, będzie, choć niektórzy będą SZEPTAĆ — „a wolno?”, on stanie obok MATKI DZIEWCZYNY i zobaczy w jej rękach BIAŁY SZAL, który nie pasuje do pory roku. Za kilka dni, może tydzień, kiedy KSIĘGA ZMARŁYCH zostanie zamknięta na tę stronę, wróci do niego DŹWIĘK SYRENY, jak za szybą. I jeszcze coś wróci: BYTOM, tamto skrzyżowanie, NOCNA ZMIANA i KARETKA, której nie zdążył usłyszeć. Zapach OLEJU na kurtce ojca, który mówił: „POGODZIMY SIĘ PO PRACY”.
Teraz jednak SŁOŃCE znów jest piękne. Tramwaj dzwoni miękko. A w głowie, gdzieś pod skórą, ZACZYNA SIĘ UKŁADAĆ zdanie, które będzie wracać w najmniej odpowiednich porach:
— „KTO MA USZY, NIECH SŁUCHA.”
Tylko czego ma POSŁUCHAĆ — jeszcze NIKT mu nie powiedział.
Wieczorem plebania była cicha jak zamknięta księga. Drzwi skrzypnęły tylko raz, kiedy wracał do małego pokoju pod skosem. Sutanna powieszona na oparciu krzesła trzymała w sobie zapach kadzidła i ludzkich dłoni, które ściskały materiał za mocno, bo tak ściska się rzeczy w wielkie dni. Na blacie leżała koperta z gratulacjami, krzyżyk prymicyjny, notatnik, w którym nie było jeszcze żadnego słowa.
Usiadł na łóżku bez światła, żeby słońce, które dogasało na parapecie, mogło dokończyć za niego dzień. Głowa miała w sobie kilka torów naraz, jakby ktoś wpuścił do niej jednocześnie chóralny śpiew, syreny i modlitwy szeptane pod parawanem. Palec przesunął mu się po różańcu automatycznie — nie jak po maszynce do modlitwy, tylko jak po linie, którą trzyma się ręką w ciemności.
„Jestem księdzem.” Myśl była prosta, ciężka i niespodziewanie cicha. Zaraz po niej przyszła druga, nieproszona: „Ona miała oczy jak moje wnuczki”. Trzecia — starsza niż dzień — wypłynęła z miejsca, które zawsze będzie bolało: „Pogodzimy się po pracy.” Nie zdążyli. Bytom miał swoje odgłosy i swój zapach: olej na kurtce, bramę, która zamykała się za późno, i karetkę, której nie słyszał, choć powinna była obudzić pół osiedla. Te trzy zdania — ksiądz, ona, Bytom — położyły się obok siebie jak kamienie. Przesunął dłonią po kocu, by znaleźć szorstkość czegoś, co nie jest wspomnieniem.
Na półce stała Biblia z zakładką wciśniętą dawno temu. Otworzył nie dlatego, że chciał „słowo na dziś”, tylko dlatego, że ręka sama pamiętała nawyk. „Żniwo wprawdzie wielkie…” — przeczytał i zamknął. Wystarczy. Słowa wracają tak czy inaczej; nie trzeba ich wołać.
Pod powiekami migotały obrazy: witraż, parawan, chłopak w bluzie, który powiedział „po co?”, a potem „przepraszam”. Matka z ręką na jego ramieniu. Brat, który powiedział „pogadamy” i zamilkł tak, jak milkną ludzie, gdy boją się usłyszeć własne zdania. Pomyślał, że to wszystko jest dziwnie kruche, a jednocześnie trwałe — jak szkło w oknie, które pamięta każdy deszcz.
Zasnęło mu się szybko, w tej zmęczonej ciszy, kiedy ciało już dawno poszło spać, a głowa udaje, że jeszcze czuwa. Sen przyszedł jak wejście do chłodnego kościoła w upał: najpierw ulga, potem echo.
Korytarz był dłuższy niż powinien, kamienny, bez okien. Na końcu wisiała lampa, a mimo to cień był miękki, nie groźny. Pod stopami miał wrażenie starej posadzki — tej, co pamięta kroki ludzi, którzy dawno wyszli. Nie był tu pierwszy. Nie był też sam. Z lewej strony usłyszał cichy szelest, jak przesuwana karta w notesie.
Mężczyzna stał w półmroku. Nie starzec, nie młodzieniec. Twarz oszczędna w gestach, spojrzenie jak linia horyzontu — proste i dalekie. Nie miał na sobie niczego, co krzyczałoby „świętość”; raczej zwykły, ciemny habit kogoś, kto miał chodzenie bardziej niż mówienie. Uśmiechnął się krótko, bez sentymentalności.
— MASZ PRZYZNACZENIE — powiedział, jakby stwierdzał pogodę. — NIE LĘKAJ SIĘ.
Nie zapytał „dokąd?”, choć to pytanie paliło go do gardła. Zamiast tego rozejrzał się — w tej dziwnej pewności, że zna tego człowieka, choć nie pamięta, skąd. Usłyszał odległy dzwon. Jedno uderzenie. Drugie. Trzecie. Potem cisza, która nie była pusta. Kiedy spojrzał z powrotem, mężczyzny już nie było. Zostało tylko zdanie, które w sen wkleiło się tak ściśle, że jeszcze długo po przebudzeniu będzie czuł jego kształt w ustach.
Obudził się przed świtem. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest — ten moment, w którym ciało wraca szybciej niż myśli. Okno miało na sobie mleczną szarość. Woda w kranie była zimniejsza niż zwykle. Twarz w lustrze miała cień niewyspania pod oczami, ale nie zmartwienia. Słowa ze snu usiadły mu na ramieniu jak ptak: lekko, ale wyraźnie.
Pogrzeb miał być po południu. Rano zadzwonił do matki dziewczyny — nie z protokołu, tylko z potrzeby. Nie chciała mówić długo. „Proszę księdza… wystarczy, że ksiądz będzie.” Wystarczy. Czasem to słowo znaczy najwięcej.
Na cmentarzu trawa była świeżo ścięta, a wiatr niósł zapach benzyny z odległej kosiarki. Nie było tłumu — garstka osób, kilka spojrzeń uciekających w ziemię. Ktoś zaszlochał dopiero przy „Wieczne odpoczywanie…”, jakby te dwa słowa odbezpieczyły coś, co trzymało się z wysiłkiem. Stał blisko, nie patrząc na twarz matki dłużej niż trzeba, bo są takie twarze, których nikt nie wytrzyma. W pewnym momencie, bez planu, włożył jej w dłoń krótki, prosty krzyżyk z drewna. Skinęła głową raz — gest wdzięczności i protestu naraz.
Nie mówił kazania. Powiedział dwa zdania. Że Bóg zna jej imię. Że miłosierdzie nie mierzy okoliczności. I że są słowa, które wypowie tylko cisza. Resztę zostawił ziemi i rękom, które zasypywały dół powoli, bo każde wrzucenie grudki brzmiało jak pytanie.
Gdy wrócił na plebanię, telefon zadzwonił w momencie, kiedy klucz przekręcał się w zamku. Numer nie zapisany, ton służbowy, uprzejmy.
— Czy rozmawiam z księdzem Danielem Borkiem?
— Tak, przy telefonie.
— Mówi O. MAREK RADECKI. Proszę przyjść dziś na chwilę. Sprawa PRZYDZIAŁU.
Nie było w tym nic dziwnego — przydziały bywają szybkie — a jednak coś w głosie miało ten rodzaj spokoju, który pojawia się, gdy ktoś już wie, co powie, a drugi musi się dopiero dowiedzieć. Poszedł od razu, bez herbaty, z notatnikiem, w którym wciąż nie było słów.
Gabinet był jasny, z jednym krzyżem na ścianie i mapą, na której szpilki miały kolor bursztynu. O. Marek wstał, uścisnął mu dłoń tak, jak ściska się kogoś, kogo się już poznało, choć to pierwsze spotkanie.
— Gratuluję święceń — powiedział. — Dzień wczorajszego światła… i wczorajszej ciemności.
— Tak — odpowiedział Daniel, bo nie było lepszego słowa.
Przełożony wskazał krzesło. Nie bawił się w wstępy, ale nie był też chłodny. Mówił jak ktoś, kto przywykł, że rzeczy ważne trzeba nazywać prosto.
— Miałeś przydział wstępny w parafii pod Krakowem. ZMIANA. Potrzeba jest pilna. We Wrocławiu.
— Wrocław… — powtórzył, żeby oswoić sylaby.
— KAPELANIA i współpraca z zespołem na oddziale psychiatrii. Będziesz w parafii przy szpitalu, ale część czasu spędzisz na oddziale. Współpraca z ordynatorem. Dyskretnie, bez fanfar. NAJPIERW WYKLUCZAMY CHOROBĘ. POTEM — JEŚLI TRZEBA — DZIAŁAMY DALEJ.
— Rozumiem.
— Wiem, że rozumiesz — skinął o. Marek. — NIE LĘKAJ SIĘ. Masz wsparcie. Gdyby było potrzeba — dzwonisz do mnie o każdej porze.
Zdanie usiadło mu w środku dokładnie w tym samym miejscu, co w nocy. „Masz przyznaczenie. Nie lękaj się.” Pomyślał o matce, o bracie, o Bytomiu, który zawsze będzie wracał innymi drzwiami. Pomyślał też o kobiecie spod parawanu, o słowach „ona — moja” i o psie, który wył, kiedy nie było powodu.
— Kiedy mam wyjechać? — zapytał.
— JUTRO. Na razie na trzy miesiące. Potem zobaczymy. Biskup Wysocki jest poinformowany, ordynator też. Zgłoszą się do ciebie.
— Dobrze.
Przełożony podał mu kopertę z dokumentami. Na końcu — bez wielkich gestów — nakreślił znak krzyża nad jego czołem. To nie była ceremonia, raczej odruch. Wyszedł na korytarz z poczuciem, że świat nagle bardzo się skurczył do kilku imion: WROCŁAW, ORDYNATOR, KAPELANIA. A jednocześnie poszerzył do czegoś, co jeszcze nie ma kształtu.
Wieczorem spakował walizkę szybciej, niż myślał. Sutanna, brewiarz, Pismo, kilka koszul, notatnik, w którym wreszcie napisał pierwsze zdanie: „NIE LĘKAJ SIĘ.” Zadzwonił do matki. Nie płakała. Powiedziała: „Pojedź. Z Bogiem.” Brat wysłał mu tylko jedno zdanie: „Jak będę miał te sny, to dzwonię.” Odpisał: „Dzwoń.”
Kiedy położył się spać, okno miało inną szarość niż poprzedniej nocy. Tym razem było w niej coś z mapy — jakby w świetle latarni rysowały się linie dróg. Zanim zasnął, raz jeszcze przeszły mu przez głowę słowa z Ewangelii: „Żniwo wielkie…”. A zaraz po nich, cichiej niż szept, te drugie: „Kto ma uszy, niech słucha.”
Słyszał. I pierwszy raz miał wrażenie, że wie DOKĄD ma iść, zanim jeszcze powiedziano mu PO CO.