- W empik go
Nie ma metryki !: obrazek z życia ludu podolskiego - ebook
Nie ma metryki !: obrazek z życia ludu podolskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 261 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy słudzy wielebnego ojca Nikodema Iwanowicza zauważyli byli, że dziewka służebna Jawdocha Horpynyszyna znikała co wieczora – na jakie pół godziny.
– Czort ją wie, gdzie ona lata – mawiał z nietajonym gniewem parobek Oleksa, czujący niekłamany afekt do pięknej Jawdoszki.
– Wykieruje się tak, jak jej czesna niamunia – dodawała, z jadowitym uśmiechem Anastazya Fiodorowna jakaś kuzynka i gospodyni domu ojca Nikodema, który od trzech lat, żył w smutnym, wdowim stanie.
Jużto wszyscy to czuli… że „popowa panna” – tak ludzie zwali Anastazyą – od pewnego czasu nie mogła znosić Jawdochy i dokuczała jej na każdym kroku. Jedynego opiekuna i obrońcę miała biedna dziewczyna w starym, zatabaczonym i zwykle pijanym diaku – Onufrym. Gdy zebrana służba zastanawiała się z ironiją i złością nad zmianą zaszłą w Jawdosze to diak uśmiechał się pobłażliwie i bronił jej zajadle, lecz sam do siebie szeptał, niedosłyszalnym głosem:
– Poczuła bożą wolę… Poczuła… Każda przez to przejść musi.
Jawdocha jednak nie latała „czort wie gdzie”, tylko ukrywszy się pomiędzy bójnemi wierzbami, rosnącemi nad młynówką, która okrążała ogród, należący do rzędzinieckiej parochii, spoglądała na gwiazdy, liczyła promienie księżyca, snujące się, niby pasma przędzy lnianej, lub wsłuchiwała się w dalekie szumy i gwary, w serdeczne dźwięki „dopiłki”, lub rzewny spiew słowika. Dźwięki te po prostu oczarowywały jej duszę.
Była bo to niezwykła dziewka; ludzie o niej rozpowiadali najcudaczniejsze powieści – zwali ją „niesamowitą” i kto wie, czy nie mieli trochę racyi. – Jawdocha była stanowczo inna od wszystkich.
Nikt na pewno nie wiedział; co zacz jest i zkąd się wzięła? Przyniosła ją do wsi stara żebraczka Horpyna i wszystkim chwaliła się, że to jej dziecko. Przyniosła i rozchorowała się w Rzędzińcach tak ciężko, że dalej iść już po proszonym chlebie nie mogła. Nieboszczka popadia, poczciwa dusza przygarnęła biedną włóczęgę i miała z niej później przez całe lat dziesięć – wierną sługę.
Nagle, przed trzema laty, w jednym miesiącu pomarły obie na jakąś zgniłą gorączkę.
Stara, a nawet nie tak znów stara, jak sterana srodze Horpyna, ręce łamała i zalewała się łzami. Pomimo ciężkiej gorączki nie straciła ani na chwilę przytomności, tylko spoglądała na trzynastoletnie dziewczę z bolem srogim; łzy duże jak grochy toczyły się jej po zoranej bruzdami twarzy. Gdy z początkiem nocy, kiedy gorączka się wzmagała, stara zaczynała po trochę majaczyć, to zawsze tylko urywanemi słowy, biedała nad losem biednej, opuszczonej sieroty.
Na dzień przed skonem wezwała Andryja Dudczaka i przy nim i przy na pół pijanym' jak zwykle… wym przyjacielu, diaku Onufrmy wręczyła parochowi jakieś zbrudzone papiery i trzydzieści rubli, zebranych przez czas dziesięcioletniej wiernej służby na probostwie.
– Jeżeli kiedyś mojej Jawdoni trafią się judzie, to jej to oddacie… Nad sierotą miejcie zmiłowanie… Szanujcie!
Wyszeptała z trudem i wpadła wnet potem w straszny stan agonii przedśmiertnej, w którym po kilku godzinach umarła
Ani diak, ani, zmarły przed rokiem Dudczak nie wiedzieli: co się znajdowało, w papierach, oddanych ojcu Nikodemowi… Onufry tyle tylko pamiętał; że gdy paroch w jego obecności przezierał oddane mu dokumenta, to głową kręcił i uśmiechając się ironicznie szeptał sam do siebie: „taka sama jak, tysiąc innych; dziewczyna nie zakonna, ale zapisana.
Pochowali Horpynę. W kilkanaście dni po niej spoczęła w zamarzniętej ziemi i jej dobrodziejka – rzędziniecka popadia… Mała Jawdoszka pozostała zupełną sierotą i cała służba na probostwie zaczęła się nią wysługiwać.
Od śmierci popadi wszystko się zmieniło w domu ojca Nikodema. Anastazya Fiodorówna poczęła się tam rządzić jak szara gęś.
Sprowadził ją był paroch, w czasie choroby nieboszczki swej żony; po jej śmierci została dalej i powoli zagarnęła wszystkie prawa przynależne pani domu. Wzrostu była ona ogromnego i herkulesowej budowy ciała; usposobienie i naturę miała podobne do kształtów swego ciała – silne i ciężkie. Paroch był jej najniższym sługą – słudzy zaś bali się jej jak ognia.
Pomimo jednak postrachu jaki wywierała na ojca Nikodema, zdarzało się czasami i tak, że wielebny wyłamywał się z pod jej władzy… Bywało to w on czas, gdy któryś z sąsiednich popów nadjechał do parocha w gościnę i „batiuszka” podciągnąwszy sobie "oczyszczonej" poczuwał w sobie nagle wielka energię i samodzielność.
– Co ty sobie myślisz siaka…taka – wołał w tenczas i w gniewie wielkim bił pięścią w stół, że aż butelki i kieliszki podskakiwały.
Anastazya Fiodorowna i na to radę znaleść umiała: zamykała szczelnie wszelkie zapasy wódki i wynosiła się cichaczem na całą dobę do żony pisarza gminnego. Nierzadko się jednak zdarzało, że wróciwszy, zastawała wszystkie szafy porozbijane, a wielebnego chorego i zmaltretowanego.
Parafianie ojca Nikodema, sąsiedni popi i żydzi z pobliskiego miasteczka rozpowiadali głośno, że Anastazya zajmuje na probostwie w Rzędzińcach w zupełności miejsce zmarłej „dobrodziejki”. Żydów i chłopów stosunek ten gorszył, szczególniej pierwszych; popi zaś uważali to za rzecz zupełnie naturalną.
Gdy na praźniku w Snowidowie, jakaś purytanka, popadia z pod Latyczowa zaczęła głośno potępiać i gorszyć się postępowaniem ojca Nikodema, to siwowłosy "błahoczynny" z Jarhorowa, śmiejąc się cynicznie zawołał:
– Dobrze wam to gadać "matuszko", kiedy macie zdrowego i silnego męża, który spełnia co do niego należy, zobaczylibyśmy was, żeby Kalinika nie stało.
A Marceli Turewicz proboszcz z Czarnokoziniec dodał, ze zwykłą sobie powagą:
– Najgorsza to już popowa dola! umrze mu żonka, to musi sobie jakąś "panią dońkę" trzymać, albo po rnołodycach nocami łazić..
Innej rady nie ma, drugiej mu już wziąć nie pozwolą.
Tak więc, we własnej sferze nie spotykali ani Anastazya ani ojciec Nikodem – pogardy i poniewierki; uważano ich za małżeństwo, cokolwiek nieformalne, ale przez ogół uznane. W stosunku tym jednak "popowa panna" szczęśliwą nie była, tak jak nie była nią i nieboszczka popadia, prawa małżonka ojca Nikodema. Paroch rzędziniecki lubił rozmaitość wrażeń i skandaliczna kronika wioskowa miała zawsze, od czasu do czasu do zapisania jakiś wyskok galanteryi swego duszpasterza. – Wieści o upadkach moralnych dziewek służących na probostwie nikogo już nie dziwiły; niektórzy małżonkowie, ładnych i zalotnych żon, przywykli już byli do odwiedzin ukradkowych zacnego proboszcza – tylko Anastazya Fiedorowna pogodzić się z tym stanem rzeczy w żaden sposób nie chciała. Po każdej trochę głośniejszej awanturze, po każdej skonstatowanej niewierności wyprawiała biednemu, lekkomyślnikowi okropne sceny zazdrości dochodzące częstokroć do poważnych starć, które świadczyły o sile czcigodnej Anastazyi – sińcami na pulchnej twarzy ojca Nikodema.
Jawdoszkę "popowa panna" znienawidziła, bo powzięła niezbite niczem posądzenie, że proboszcz zaczął się do niej zalecać. Widziała kiedyś, przez szparę w drzwiach, jak ojciec Nikodem głaskał dziewczynę po zarumienionych policzkach; chciał ją nawet objąć, przycisnąć do szerokich piersi, okrytych poplamioną "rosą"*), chciał ją ponoś i pocałować, ale dziewczyna szarpnęła się gwałtownie i uciekła zatrzaskując za sobą drzwi.
Nie wiedziała jednak przestrzegaczka obyczajności, że Jawdocha schowała się potem na strychu i tam długo, długo płakała, spluwając od czasu do czasu z obrzydzeniem i wstrętem; nie wiedziała i tego, że dziewczyna wypłakawszy się do syta, ługiem przygotowanym do "zolenia" bielizny obmywała troskliwie te miejsca twarzy, gdzie dotknęła ją była otłuszczona dłoń lubieżnego parocha.
Dziwnie jasno i logiczni umiała ocenić nawpół dziko wychowana sierota, swe obecne -
*) rosa szeroka suknia z otwartemi rękawami, używana przez schizmatyckich duchownych. (Prz… aut.).
położenie. Wiedziała, że nie poddając się woli i chuci wszechwładnego we wsi popa, robi sobie zeń wroga wiecznego i strasznego – nie przebłaganego… Czuła jednak, że nigdy, nigdy nie zdoła mu być posłuszną. Na to żel y się komuś oddala ciałem i duszą potrzebowała, "zadurzyć się", pragnęła koniecznie romansu, nie wiedząc nawet co to słowo znaczy.
Umykała o szarej godzinie pomiędzy wierzby, rosnące nad młynówką i tam marzyła. Gdy myśl jej lotna wracała czasem do wstrętnego wspomnienia uścisku rozpasanego popa, to twarzyczka jej drobna i owalna oblewała się gwałtowną falą purpury, w ciemno szafirowych oczach roziskrzały się płomienie gniewu i oburzenia, a z zaciśniętych karminowych ust mimowolnie rwały się słowa:
– Nie! Nigdy, nigdy!… Prędzej bym się utopiła.
I nagle blaski gasły w pięknych oczach, główka spadała na rozwijające się dziewczęce piersi i z westchnieniem spoglądała w nurty błotnej, szarej młynówki wyobrażając sobie, swe białe ciało na dnie szarej rzeczułki, pomiędzy zielonemi wodorostami, gryziona przez miliony raków strasznych i wstrętnych. Pełzały one powoli, rozważnie, złowrogo; miały szczypczyska ogromne, straszne i spozierały na nią dziwnemi swemi oczyma tak samo jak "prepodobnyj" ojciec Nikodem.
Zkąd się takie myśli rodziły w głowie znajdy, córki żebraczki i włóczęgi? Zkąd się ta Jawdocha taka wyrodziła? Na to pytanie nikt, zdaje się, odpowiedzieć by nie potrafił. Tajemnicę tę zabrała z sobą na tamten świat stara Horpyna. Nawet papiery znajdujące się w posiadaniu ojca Nikodema nic jasnego powiedzieć nie zdołałyby – nie potrzebnie je tak starannie ukrywał.
W czasach, gdy zauważano na probostwie znikanie jawdochy, na niebie świecił śliczny sierp księżyca na czerwcowym nowiu. Dnie były nad wyraz opalne, a wieczory za to cudne, pełne, szeptów jakichś tajemniczych, miłosnych, pełne woni jakichś dziwnych, niepochwytnych, a przystępnych li dla dziewiczych zmysłów, dla dusz nasyconych iluziami i poezyą, dla serc nie zepsutych. – Migotliwe blaski gwiazd – ciche szmery trzcin – wesołe grzechotanie żab – lękliwe trele podstarzałego słowika zlewały się w cudną i szczytna harmonię – którą Jawdocha rozumiała wybornie.
Zdaje się, że na sielankowej tej poezyi rozumiał się także: Ostap Kuczerawy, młody, czarnowłosy parobek, syn pierwszego bogacza we wsi, bo co wieczora podłaził przez ojcowski ogród nad brzeg tuż obok płynącej młynówki i godzinami całemi wpatrywał się w zadumaną dziewczynę.
Materyał palny był z obu stron nagromadzony tylko iskry brakowało do wzniecenia pożaru.
Jawdoszka zrazu nieśmiało, później coraz odważniej spoglądała na urodziwego chłopaka; on modlił się do niej oczami, niby do "ikony" w cerkwi. Milczenie znudziło się im widocznie, bo zaczęli wreszcie rozmawiać z sobą.
Pierwsze lody przełamał Ostap; pewnego wieczora, gdy księżyc już do pełni się zbliżał i noc była jasna niby dzień, Ostap patrząc na zadumaną dziewczynę, złamał gałązkę wierzbiny i ciskając nią na przeciwny brzeg, zapytał nieśmiało:
– Czego sumujesz dziewczyno?
– Nad dolą sierocą! – odrzekła cicho niby szmerem wietrzyku Jawdocha.
Szepnęła te słowa i aż zasromała się sama siebie, za odwagę tę wielką; uczuła, że krew jej uderzyła do głowy i oczy jej zaćmiła.
Parobek jednak ośmielony jej odpowiedzią pytał dalej:
– A nie można przeleść do ciebie przez młynówkę?… Pocieszyłbym cię zazulo!
– Co wam Ostapie, bohacki synu pocieszać mnie sierotę bezdomną… Szukajcie sobie bohackiej dziewki.
Odcięła rezolutnie dziewczyna i znikła w łozach, umykając wcześniej niż za zwyczaj na probostwo.
Uciekała, bo się bała; czuła bowiem, że gdyby ten Ostap nie groził, a poprostu groźbę wykonał, to nie miała by siły uciekać tylko, z radością pociechę od niego by przyjmowała.
Po rozmowie tej krótkiej i tak rychło przerwanej spać całą noc nie mogła. Jak zmora jaka, jak widziadło snuła się jej przed oczami owalna rumiana twarz Ostapa, jego duże siwe oczy: czarne małe wąsiki.
– Urok na mnie rzucił!… Lubystkiem napoił – szeptała w duszy, oddając się już bez walki marzeniom na pół bolesnym, na pół rozkosznym.
Czuła, w pół śnie pogrążona, purpurowe usta pięknego parobka zbliżające się do jej ust, z nieśmiałym pocałunkiem i w rozbujałej dziewczęcej wyobraźni nie odpychała tego namiętnego dowodu miłości. Jednocześnie jednak lęk ją jakiś ogarniał i przypominały się jej słowa, zazwyczaj pijanego, choć poczciwego dla niej zawsze diaka Onufreja:
– Ej ne daj sia diwcze na pidmowu!
I coraz sroższy strach uczuwala, wszak wiedziała dokładnie, że Ostap, jedynak dumnego Jakiema Kuczerawego to największy bałamut we wsi i nazwodził już dziewek bez liku, cudzych żon nawet ladaco poszanować nie umie i zwykł był chodzić po wsi jak młody byk pomiędzy trzodą.
– Eh! Niedoczekanie jego!… Ja nie taka; matcem przysięgała, że nie zmarnuję diwoczego wianka – szeptała, starając się odpędzić, wracające uparcie myśli o Ostapie. Nie udawało się jej to; oka zmrużyć nie mogła aż do świtu.
Na drugi dzień, choć ją ciągnęło, jak pijaka do wódki, nad młynówkę nie poszła. Na trzeci dzień to samo. Czwartego wytłumaczyła sobie, że pewno już Ostap zapomniał o niej i do innej dziewczyny zaczął się umizgać; poszła więc, choć przez całą drogę myśl jakaś, niby brzęczenie komara uparta i uprzykrzona szeptała jej w ucho: "on czeka na ciebie".
I czekał w samej rzeczy, tylko nie po przeciwnej stronie młynówki.
Zaledwie przyszła i usiadła na znanym przez siebie doskonale krzywym pniu wierzby, trzcina obok zaszeleściła i pośród gnących się łodyg wyjrzała piękna twarz Ostapa.
– Oh! – zawołała mimowolnie Jawdocha.
Parobek uśmiechnął się filuternie i kładąc palec na ustach szepnął:
– Nie bój się, ja nie złodziej, nic ci nie ukradnę.
– Idźcie sobie! – wołała dalej porywczo dziewczyna – ja wam nie kompanija, plotki tylko na mnie naprowadzicie. Wy bogacz, ja sierota… Idźcie sobie.
Ostap stał jakiś czas niby zdetonowany, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Wreszcie odwaga przemogła; podsunął się bliżej do dziewki i wziąwszy ją za rękę szepnął cicho:
– Nie bój się mnie, przysięgam Bogu, żem nie na pustotę a bałamuctwo do ciebie przyszedł… Swatać cię będę… Bez ciebie świat mi nie miły.
– Gadaj to drugiej nie mnie… A co stary powie?
– Stary! – szepnął trwożliwie Ostap i począł się skrobać w głowę, niby konceptu szukając. – Cóż stary zgodzić się musi… Da kawałek gruntu i do chaty przyjmie.
Nastało dość kłopotliwe milczenie. Ostap wpatrywał się w delikatną twarz dziewczyny, ona zaś cofnąwszy rękę z jego dłoni milczała jakiś czas zadumana i smutna. Po długiej dopiero chwili przemówiła, cicho, niby sama do siebie:
– Do chaty przyjmą – na poniewierkę i poszturkiwanie… Nie! nie! Szukaj sobie parobcze bogackiej dziewki.
– Słuchaj! Nie baw ty się ze mną jak pies z kością – odrzekł porywczo Ostap – w oczach twoich niby miód widzę, tylko by go jeść, a z ust piołun płynie… Jawdocho nie żartuj ze mną, bo się utopię i na twoją duszę to spadnie.
Dziewczyna zamyśliła się znowu, lecz popatrzyła tak na chłopaka, że wydało mu się, iż mu serce w piersiach topnieje.
– Ja wam nie wróg, Ostapie – przemówiła słodkim głosem, który drzał niby liść osiczyny – ale na co nam bałamuctwa… Stary wasz za nic nie pozwoli wam brać za żonę córkę żebraczki… On pierwszy bogacz we wsi. Nie pozwoli.
– Nie twoja rzecz!
– Jak to nie moja. Na zalecanki do mnie chodzić będziesz, a potem porzucisz, tak jak Feśkę i Olanę. Sławę mi zbrudzisz na obmowę wystawisz… Nie! idź swoją drogą, a ja swoją – sierocą.
I zerwała się nagle, aby odejść w stronę plebanii.
Ostap jednak nie puścił jej; złapał ją za rękę i przytrzymując silnie, mimo szamotania się, zmusił do wysłuchania tych gorących, namiętnych słów:
– Niech mnie grom z jasnego nieba zabije, jak ja nie mówię świętej prawdy… Stary dałby sobie za mnie oczy wybrać; jak mu powiem, że zginę bez ciebie to sam pojedzie prosić "batiuszkę", żeby mi ciebie oddał… Powiedz tylko żeś mi nie przeciwna, to do drugiej niedzieli najwięksi bogacze nasi pójdą z kurą i kołaczami w swaty do popa po Jawdochę Horpynyszyną…
Skończył wpatrzony w twarz dziewczyny, wyroku czekając. Ona miękła widocznie; w oczach jej zamigotały blaski jakieś niezwykłe, wilgotna mgła przesłoniła jej duże źrenice, świecąc dziwnie w jasnych promieniach księżyca.
– Ostapie! Ostapeńku! – zawołała wreszcie, usuwając się prawie w objęcia parobka. Niech ci Pan Bóg przebaczy, jeżeli ty na śmiech to mówisz… Kiedy już na to zeszło, to powiem ci, od wiosny już dniami i nocami o tobie dumam, że zazieram za tobą jak, za słonkiem jasnem, że schnę bez ciebie jak kwiatek bez rosy… Tylko myślałam, że ty nie dla mnie – dla sieroty, dla włóczęgi.
On ją przyciągnął bliżej, do piersi przycisnął i namiętnie całować począł. Zamilkła; całusy zamknęły jej usta. Uścisk ten trwał chwilę; wnet dziewczyna oprzytomniała i wyrwawszy się z objęć, odskoczyła o kilka kroków.
– Nie całuj, nie obejmój – zawołała rezolutnie – grzech to i obraza boska, przed czasem dziewkę całować… Jak taka twoja i ojcowa woła, to swatów szlij, a będę twoja na wieki.
Zanim ostatnie jej słowa przebrzmiały, zniknęła z oczu parobka; na próżno ją gonił, jak lis przemykała się pomiędzy łoziną i wkrótce doleciały go tylko słowa jej smętnej piosnki nuconej już na ogrodzie należącym do plebanii.II.
Ostap, spostrzegłszy, że próżnym trudem byłoby gonić Jawdochę, usiadł na tej samej wierzbie, na której siedziała dziewczyna i zamyślił się głęboko. Uniesiony zapałem miłosnym, przysięgał dziewczynie, że ojciec i matka zgodzą się na jego małżeństwo; teraz, zastanawiając się na zimno wiedział dokładnie, że mówił nieprawdę. Wiedział z doświadczenia, że na rodzicach dużo wymódz może, że trzęśli się i rozpadali nad wypieszczonym jedynakiem, lecz wiedział i to, że ułożyli już sobie dawno, iż ożenią go z Pałaliną Wandulaczką, jedynaczka Petra Wandulaka, drugiego bogacza we wsi, jak tylko dziewczyna lat dojdzie… Stary nie robił przecież przed nikim z tego tajemnicy, że już "mohorycz" z Petrem o córkę wypił…