- W empik go
Nie ma mocnych - ebook
Nie ma mocnych - ebook
Kontynuacja losów rodzin Kargula i Pawlaka. Pawlak chciałby przekazać gospodarstwo w ręce potomków, młodzi jednak nie kwapią się do życia na wsi. Dawni wrogowie koncentrują swe wysiłki na jedynej wspólnej wnuczce, którą zamierzają wydać za mąż. Tym planom stanowczo sprzeciwiają się rodzice dziewczyny.
Film na podstawie scenariusza stworzonego przez Andrzeja Mularczyka jest środkową częścią kultowej trylogii Sylwestra Chęcińskiego, która została uznana za ponadczasową w dziejach kinematografii polskiej.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-7872-1 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten dzień w życiu rodziny Pawlaków był ważny z dwóch powodów: Ania na dobę przed egzaminem na wyższe studia zaczęła właśnie pisać pamiętnik drgnień swego serca i umysłu, a jej dziadek tego samego dnia rano postanowił nieodwołalnie umrzeć. Choć z pozoru te decyzje nie miały żądnego związku, to w istocie obie były manifestacją przekonania, że życiu trzeba wychodzić naprzeciw.
Nawet ze śmiercią pod rękę — jak to było w wypadku Kazimierza Pawlaka.
To zdarzyło się po raz pierwszy. Tego ranka ani skowronek nie poderwał go z pościeli, ani porykiwanie głodnych krów, ani rżenie nienapojonego ogierka. Świat dawał swój wielki koncert poranny, a on, Kaźmierz Pawlak, raptem ogłuchł. Marynia już dawno wygrzebała się z pościeli, krowy wydoiła, mleko przecedziła, a jej mąż leżał pod pierzyną nieruchomo, niczym ścięty pień starej topoli. Jak korę drzewa pokrywa siwy mech, tak jego policzki porastała sztywna, siwa szczecina. Jego oczy, dziwnie załzawione, patrzyły w popstrzone przez muchy lustro komody, w którym odbijał się zawieszony u wezgłowia łoża obraz Świętej Rodziny. Ten sam obraz, przed którym pół wieku temu, jeszcze w Krużewnikach, jego brat Jaśko, przebiwszy kosą płuco Władysława Kargula w obronie Pawlakowej miedzy, przysięgę składał, że choć musi uchodzić przed nieludzką sprawiedliwością prawa, to drogi do domu nie zapomni i wróci na swą ojcowiznę, żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie. Może wpatrzony tak nieruchomym wzrokiem w odbicie świętego obrazu Kaźmierz widział właśnie tamtą scenę przysięgi, złożonej rodzinnej ziemi? A może przypomniał sobie, jak wieźli ten obraz towarowym wagonem wraz z dobytkiem i woreczkiem krużewnickiej ziemi, którą przyszło im potem posypać grób babci Leonii? Ziemia zawsze była czymś, o co się modlono w ich rodzinie, czego broniono nawet kosą. I oto nadeszła chwila, że nie miał już siły bronić tej ziemi, bo też i nie było dla kogo...
Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło, by nie wstał z pościeli równo z pianiem koguta. Ani razu w życiu nie chorował, a jak ktoś w taki ciepły, lipcowy dzień spoczywa pod pierzyną, to musi być albo koniec świata, albo jego koniec. Tak też sobie pomyślała Marynia, gdy nakarmiwszy świnie zajrzała do sypialni. Kaźmierz leżał sztywno z taką miną, jakby trzymał w ustach żabę i nie mógł się zdecydować, czy ją połknąć. czy wypluć. Na jego rozmiękczonej rozpaczą twarzy co chwila lądowały muchy, uporczywie starając się wejść w głąb dziurek od nosa. Kaźmierz trzymał bezwładne ręce na pierzynie, jakby siły już nie miał odpędzić nawet muchy. Wysunął tylko dolną wargę, jak złowiony karp, kiedy chwyta rozpaczliwie powietrze, i dmuchnął sobie prosto w nos, spędzając rozleniwione słońcem muszyska.
— Awo patrzaj — użalił się śpiesznie nad sobą. — Te gady tak mnie oblazły, jakby ja już truchłem był — zerknął z ukosa na Marynię, jakie też te słowa zrobiły na niej wrażenie i dorzucił z głębokim westchnieniem: — Ot, człowiecze, jak ty do ścierwa upodobnił sia, znaczy że przyszedł na ciebie koniec.
Zabrzmiało to jak wyrok, wydany na siebie samego. Marynia przyjrzała się z troską boleśnie wykrzywionej twarzy męża: mieć kaca nie może, bo nie pił od czasu pierwszej komunii Kargulowej wnuczki. Wczoraj sam furę siana załadował. Może się, nie daj Panie Boże, podźwignął?
— Może arbatki wypije, a? — patrzyła mu czujnie w oczy. Kaźmierz skrzywił się niechętnie, jakby ta propozycja świadczyła o bezmiernej głupocie jego żony: muchy siadają na nim jak na ścierwie, czując, że życie z niego uchodzi, a ona mu „arbatki” proponuje!
— Prędzej ja by witroleju wypił, żeb’ dłużej na tym padole nie mordować sia...
— Aj, Bożeńciu, zebrało mu się umierać — Marynia patrzyła na boleściwą twarz Kaźmierza z wyraźnym wyrzutem. — A ty pytał mnie, czy ja chętna wdową zostać?
Kaźmierz popatrzył na nią z ukosa z bezmiernym lekceważeniem jak na muchę, co swoim bzyczeniem próbuje zagłuszyć spiżowy dzwon. A jemu właśnie bił taki dzwon.
— Pora na mnie — wyszeptał jak grzesznik, klęczący przy konfesjonale. — Nie ma co po tym świecie jak pokutna dusza szastać sia. Dla chłopa grzech ziemię w jałowiznę wpędzić, a ja tej ziemi przyszłości już zapewnić nie mogę. Jak państwo chce ją przejąć, taż po co mnie żyć?
— Kaźmierz, taż pogrzeb kosztuje — Marynia apelowała tym razem do jego zmysłu gospodarskiego. — A z państwem to mało razy my wygrali? W czterdziestych latach za Mikołajczyka do UB ciebie ciągali, straszyli, że zdrajcę popierasz, w pięćdziesiątych do kołchoza nas chcieli zaciągnąć, ale nie było na nas mocnych! Tak i teraz tyle to państwo tobie narobi, co pies kotu w dziurawej stodole...
Choć Marynia mówiła ze szczerym przekonaniem, Kaźmierz odczuł to najwyraźniej jako przeciwstawienie się jego koncepcji.
— Ot, koczerbicha jedna! — zeźliło go, że Marynia usiłuje zepsuć bezlitosną powagę chwili, potrząsając grzechotką naiwnych argumentów.— Mnie ksiądz potrzebny, a nie twoja agitacja!
— Wezwę lekarza — przerażona Marynia cofała się tyłem ku drzwiom, patrząc teraz na Kaźmierza takim wzrokiem, jakby brała już z niego miarę na trumnę. Zatrzymał ją gestem ledwo uniesionej z pościeli dłoni.
— Aj, Bożeńciu, na cóż te koszta? — zaniepokoił się, wiedziony chłopskim wyrachowaniem. — Taż ze śmierci żaden doktor mnie nie wyleczy. Raz się człowiek rodzi i raz umiera...
— A nie za prędki ty do tego umierania? Wczoraj on furę siana zwiózł, kopę ustawiwszy, a dziś bez dania racji do umarcia szykuje sia!
— Mnie nie z chorości pora odejść — drżącym ze wzruszenia głosem śpiewnie wyznał Kaźmierz, a zabrzmiało to tak jakby wygłaszał nad własną trumną ostatnie słowa pożegnania. — Cóż ty zrobisz, człowiecze, jak w zegarze twojego żywota sprężyna urwawszy sia?
— Odkąd to ty taki zegarmistrz? — Marynia wciąż nie mogła się pogodzić z myślą, że ma przed sobą konającego. Kaźmierz omiótł ją spojrzeniem człowieka głęboko urażonego czyjąś gruboskórnością.
— A zapomniała to, jak babcia Leonia do nieba szykowała sia iść?
Kiedy nadeszła pora, że jego matka miała żegnać się ze światem, wymogła na Kaźmierzu obietnicę, że klaczkę oźrebi, Witię bogato ożeni i krużewnicką ziemią z woreczka posypie jej grób. Potem, patrząc na poniemiecki zegar z ciężarkami w kształcie szyszek świerka, powiedziała z bezmierną pewnością, że o szóstej wieczorem gromnice mogą przy niej zapalić. Darmo Kaźmierz wahadło zegara zatrzymał: punktualnie o szóstej babcia Leonia ostatni raz wydała westchnienie tak lekkie, jakby motyl złożył skrzydła...
— Tak ono i ze mną będzie — stwierdził Kaźmierz z bezlitosną pewnością siebie, krzywiąc przy tym nos, bo mu się natrętne muszyska pchały prosto w dziurki. — Widać to u nas rodzinne, że każdy wie, kiedy jego pora odejść...
Wyglądało więc, że decyzja zapadła. Tylko godziny Kaźmierz nie podał. Marynia czuła, że nie przekona go, by się tak bardzo nie spieszył na spotkanie z babcią Leonią. Jak zwykle w ważnych dla rodziny chwilach wciągnęła do działania sąsiada: na Kaźmierza koniec przyszedł, niech Kargul bierze rower i na pocztę do Lutomyśla gna! Trzeba nadać depeszę do Pawła. Oto treść: „Ojciec umierający, przyjedź natychmiast”. Kargul nie odmówił pomocy sąsiedzkiej. Rower napompował, nogawkę spiął agrafką, żeby mu się w łańcuch nie wkręciła. Nie spieszył się, czekając aż Marynia wyruszy zawiadomić Witię, że ojcu zbrzydło życie. Ledwie Pawlakowa zniknęła za bramą — Kargul zajrzał do sypialni Pawlaka. O czym rozmawiał z Kaźmierzem, tego Marynia już wiedzieć nie mogła, bo człapała w gumiakach przez łąki do obejścia syna z wiadomością, że lada moment zostanie półsierotą, a jego córka Ania straci dziadka, dla którego zawsze była oczkiem w głowie.2
W tym czasie Ania, nieświadoma zbliżającej się tragedii, kończyła pisać drugą stronę swego pamiętnika. Pisała to, czego by nie powiedziała nikomu głośno, tak jak nie wyspowiadałaby się księdzu ze swoich grzesznych snów. Ale czy właściwie to, o czym Ania śniła, było naprawdę aż tak grzeszne?
_Jeśli stratą bezpowrotną jest każdy rok bez miłości, to ja straciłam już osiemnaście lat. Ale jak się wreszcie urwę z tej cholernej wiochy, to wiem, że spotkam to, na co zasługuję. Dotąd nie zakochałam się_ w _nikim, bo uważam, że zasługuję na coś lepszego niż na przykład ten zootechnik Palimąka, co tańcząc ze mną w remizie powiedział bezczelnie, że cale szczęście, że inseminacja obejmuje tylko świat zwierzęcy, bo inaczej to on by był przeciwko postępowi. Udałam, że nie rozumiem aluzji, ale jak on dalej mnie przyciskał w tańcu i zaczął szeptać, że taniec to tylko wstęp do rozkoszy, którą on mi może dać — pomyślałam sobie, że gdyby tak dziadek usłyszał jego propozycję, to dałby mu taki popęd, że odechciałoby mu się wszelkich rozkoszy. Przyjemnie jest się podobać, ale ja zasługuję na coś więcej niż PGR-owski zootechnik! „Filipinka” w ostatnim numerze ogłaszała pytanie: Czym jest życie ciekawe? Wedle mnie to stawiać wszystko na jedną kartę. Jak kochać — to aż do kości! Marzę o wielkiej miłości, ale mam pecha, bo urodziłam się w rodzinie uczciwych rolników, którzy nie umieją nawet dać łapówki, żebym dostała się na studia. Chytrusy uważają, że wystarczą mi punkty za pochodzenie. Ja nie myślę się chwalić tym pszenno-buraczanym pochodzeniem, bo jak składałam papiery we Wrocławiu na geografię, to jeden taki blondyn (podobny do Marka Grechuty) zajrzał mi w ankietę i powiedział z taką miną, jakby wąchał psie gówno: „Ojciec baran, matka — owca, a z ciebie kawał razowca”. Jak to powtórzyłam dziadkowi, to powiedział, że takiego by do kieratu zaprzągł i batem poganiał, póki by nie zrozumiał, że jest głupszy od konia... Niestety, był bardzo przystojny i podobał mi się, ale pewnie by mnie olał jako tę „wiochę”. Jak zdam, będę na wsi tylko gościem..._
I dziadek, który tak ujął się za jej osobą, a także rodzice wydawali się teraz Ani osobami, które stoją na peronie i żegnają pociąg, uwożący ją w różową przyszłość. Ta przyszłość czekała na nią tuż za progiem: już jutro jedzie na egzamin. Jak zda — urodzi się właściwie po raz drugi. Czuła się jak gwiazda czekająca na odkrycie przez jakiś wielki teleskop miłości. Ale nie byłaby godna tej nie nazwanej jeszcze miłości, gdyby nie wyszła ku niej w odpowiednim rynsztunku. Gwiazda, która chce być odkryta, musi rozsiewać blask. Dlatego zaczęła z przejęciem przeglądać numer „Filipinki’’ ze zdjęciami dziewcząt, demonstrujących nowe fryzury i nakrycia głowy: modne były turbany oraz małe, męskie kapelusze; włosy do połowy pleców lub wariant „na pazia”. Aż zamarła z przerażenia, przeczytawszy że „afro” już niemodne: przecież zanim kupiła „Filipinkę”, dziś rano w Lutomyślu kazała sobie zrobić „afro” i teraz miała całą głowę skręconą w sprężynki. Zanotowała drżącą ręką w pamiętniku:
Jak ja wypadnę w oczach komisji egzaminacyjnej? Jeszcze pomyślą, że jestem buras z PGR-u! A matka, jak mnie zobaczyła, zakazała mi się dziadkowi pokazywać na oczy, bo jak on zobaczy te sprężynki na głowie, to pomyśli, że mi się we włosy nietoperz wkręcił! Dlaczego wszyscy starzy są tak samo przeciwko władzy, jak i przeciw modzie?...
To ostatnie zdanie było nieomal prorocze, gdyż w tej chwili do domu Witii i Jadźki wpadła zdyszana Marynia i zanim zdążyła wykrztusić hiobową wieść na temat Kaźmierza, na widok skołtunionej na „afro” głowy wnuczki dramatycznym gestem zakryła oczy.
— A coż ona?! Z pożaru biedulka uciekła, czy jak?
Marynia zamrugała oczyma, wietrząc kolejne nieszczęście, które spadło na rodzinę.
— Na egzamin jej taką nowoczesną zachciało się być — mruknęła Jadźką, patrząc też ze zgrozą na głowę córki, która przypominała jej szczotkę na drucie, używaną przez kominiarzy.
— Wyczupirzyła się, że aż strach taką po księdza wysłać — stwierdziła Marynia, patrząc na wnuczkę jak na cyrkową woltyżerkę. — Taż ksiądz Durdełło pomyśli, że Murzynka jakaś do niego przyszła o ostatnią posługę prosić!
— A kto umiera, babciu?! — spytała Ania.
— Dziadek twój — przez zdławione gardło Maryni przecisnęłą się wreszcie ta straszna wieść. — Ania, ano galopem leć na skróty po księdza, żeb’ on z wiatykiem do dziadka pofatygował sia!
— To akurat dziś się dziadkowi zebrało na umieranie, jak ja jutro jadę do Wrocławia na egzamin?!
Ani nie w smak był egoizm dziadka. Jadźka zgromiła córkę wzrokiem. Objęła teściową czułym uściskiem, a ta wzniosła oczy do góry i powiedziała, jakby akceptując wyroki nieba: „Dwóch śmierci nie będzie, a przed jedną ty nie ucieczesz, człowiecze”...
Ania była w dżinsach, kiedy spadło na nią zadanie przyprowadzenia do zagrody dziadka księdza Durdełło z ostatnim namaszczeniem. Ksiądz niechętnie widział wszelkie modne stroje. Nie czytając „Filipinki”, nie mógł wiedzieć, że Barbara Hoff uznała, że dżinsy już wychodzą z mody. Ania otworzyła szafę, wybrała kwiecistą sukienkę, która przypominała łąkę w maju. Ta sukienka wzbudziła zachwyt w zootechniku Palimące. Do tego stopnia zapatrzył się raz w tę majową łąkę, oblekającą ciało Anny Pawlak, że omal nie wjechał swoim „wartburgiem” na słup stacji „trafo”. Teraz Ania musiała wybrać: czy chce zrobić dobre wrażenie na PGR-owskim zootechniku, czy raczej złe na księdzu proboszczu. Nie ulęgało wątpliwości, że raczej nie wypada prowadzić księdza do umierającego w żółto-niebiesko-czerwonej sukience, nie sięgającej nawet kolan. Sporo czasu jej zeszło, nim zdecydowała się na bluzkę w kolorze jesiennych liści i granatową spódniczkę. W tym stroju miała zamiar nazajutrz wystąpić przed komisją egzaminacyjną. Na życzenie matki ukryła swoje „afro” pod chusteczką. Kiedy ją wiązała pod brodą, pomyślała, że jutrzejszy egzamin będzie dla niej wyzwoleniem od ciężaru opieki tej zacofanej rodzinki. Studia jawiły się jej nie jako lata pracy, lecz jako szansa wyzwolenia się spod kontroli, szansa spotkania wielkiej miłości. Nie wiedziała tego bo wiedzieć jeszcze nie mogła — że miłości znaleźć nie można, trzeba na nią zachorować.
Ledwie wyszła za bramę obejścia rodziców, ściągnęła chustkę z głowy na widok nadjeżdżającego „wartburga” zootechnika. Na widok fryzury „afro” kierowca przyhamował tak ostro, że omal nie wjechał prosto w marynarza, który ze wzrokiem wbitym w przyszłość dzierżył w ręku koło steru. Plakat z napisem „PROGRAM PARTII PROGRAMEM NARODU” wisiał na płocie Sierakowskiego, i ten, choć osobiście jako bezpartyjny nie wierzył w prawdziwość tego hasła, pilnował plakatu, bo wójt Fogiel ód tego, czy plakat przetrwa na płocie do święta 22 lipca, uzależnił przydział eternitu na stodołę Sierakowskiego. Wartburg zatrzymał się o pół metra ód ozdobionego plakatem płotu i Ania nie bez satysfakcji stwierdziła, że jej fryzura robi piorunujące wrażenie. Może to być dobry prognostyk na jutrzejszy egzamin: w tej komisji są chyba nie tylko doktorzy czy profesorowie, ale także mężczyźni.3
Zanim Ania dotarła na plebanię w Rudnikach, do rąk zamieszkałego we Wrocławiu Pawła Pawlaka doszła już wysłana na życzenie Maryni depesza.
Ksiądz Durdełło, którego Ania zastała w sadku przy plebanii, powitał Anię w starym kapeluszu i czarnej siatce na twarzy. Nurkował co chwila w głąb swoich uli, a nad nim wirował brzęczący słup pszczół, do których ksiądz Durdełło przemawiał pieszczotliwie: „Tylko spokojnie, bydlaki, tylko spokojnie, cholery jedne...” Na wieść o tym, że dziadek Ani oczekuje go z ostatnim namaszczeniem, ksiądz Durdełło westchnął z nieukrywaną boleścią:
— Jak już tacy patrioci odchodzą, to faktycznie zwycięży niedługo Front Jedności Narodu. Popatrz, dziecko, na te bydlątka boże — ręką w rękawicy wskazał wirujące wokół ula pszczoły — One z byle czego robią miód, a taki Gierek z miodu, jakim jest nasz naród, robi byle co...
Zanim ksiądz Durdełło dogadał się z pszczołami, zanim zdjął z głowy stary kapelusz i siatkę, z Wrocławia zdążył już wyruszyć w drogę do Rudnik młodszy syn Kazimierza Pawlaka. Jego czerwony fiat 126 P mieścił całą rodzinę: obok ubranego w ciemny garnitur Pawła siedziała w szarej sukience jego żona, Wanda. Z tyłu przylepił nos do szyby siedmioletni Mareczek, uradowany niespodziewaną wycieczką, którą spowodowała depesza o śmierci dziadka. Dziadek nie mógł mu sprawić większej przyjemności. Na dachu „malucha”, przywiązany misternie sznurkiem, spoczywał ogromny wieniec żałobny: tarcza z krwistoczerwonych róż, okolona ramą zielonej jedliny. Za mknącym pospiesznie „maluchem” powiewały wstęgi szarf, na których złote litery wyrażały synowski ból i cierpienie z powodu odejścia nieodżałowanego seniora rodu Pawlaków...
Tymczasem ten, dla którego przeznaczone były wieńce i szarfy, leżał dalej w pościeli, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły martwo w sufit. Gdyby nie te muchy, co mu uparcie nad głową bzyczały, można by pomyśleć, że Kaźmierz już dawno spełnił swoją obietnicę i pożegnał się z tym światem. Ale natrętne muszyska co i raz lądowały na jego czole, brodzie, policzkach — i wówczas ręce Pawlaka, które spoczywały na pierzynie niczym odrąbane od pnia gałęzie, podrywały się ku twarzy. Rozlegało się głośne plaśnięcie, wzmagało się bzyczenie spłoszonych much. Rozgniecione dłonią ofiary Kaźmierz rzucał na podłogę przy łóżku. Przerwał polowanie, gdy do izby zajrzała Marynia. Zastygł w bezruchu jak rzeźbą na sarkofagu. Pozwalał nawet muchom wwiercać się w małżowiny uszu. Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tylko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.
Marynią westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę i podjął swoje polowanie.
W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń. Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi jego inwentarzem.
W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże wieprzki kłębiły się w zagrodzie, a Kargul przyglądał im się krytycznie, jakby szukał okazu nadającego się na okładkę „Przekroju”.
— Może ten? — Kargul grabiami wypchnął z chlewika średniego wieprzka i spoglądając w stronę Maryni, czekał na jej opinię, jakby obydwoje byli w jakimś jury konkursu na miss świńskiej urody. Ale Marynia jakoś nie mogła się zaangażować w sprawę wyboru kandydatki na stypę po Kaźmierzu. Ubrana w ciemną suknię, jakby za chwilę miała iść do fotografa, patrzyła niecierpliwie na bramę, oczekując przybycia najbliższych: Jadźka pobiegła na pole po Witię, powinni być pierwsi; Ania poszła po księdza; chyba nie będzie go prowadzić asfaltem, tylko na skróty przez pola, więc tylko ich patrzeć; Pawełek, choć aż we Wrocławiu mieszka, to ma przynajmniej swój samochód, do którego jego ojciec sporo grosza dołożył, jakże bowiem inaczej asystent na Politechnice mógłby się zdobyć na taki luksus?
Kargul wygnał świniaki przed chlewik, żeby z lepszej perspektywy wybrać ofiarę godną tego, by zaspokoić apetyty gości na konsolacji po gospodarzu. Z praktycznych względów zdecydował się na niewyrośniętego wieprzka o kłapciowatych uszach.
— Niechno Marynia na tego parsiuczka obejrzy sia — łomocąc grabiami po grzbiecie łaciatego wieprzka wypchnął go na środek podwórza. — On by mi na oko pasował: od wiosny mniej żarty, a taki więcej markotny. W sam raz na konsolację on nadaje sia.
Marynia, słysząc tę opinię, aż skuliła się w ramionach: Jakże to? Jeszcze księdza przy Kaźmierzu nie było, jeszcze wyspowiadać się nie zdążył ani wyrazić swej ostatniej woli — a Kargul już ucztę po nim szykuje?! Łaciaty wieprzek z nastroszoną szczeciną stał, smętnie pochylając łeb, jakby rozumiał, że w tej chwili decyduje się jego los. Marynia przeniosła spojrzenie ze świńskiego ryja na otwarte na wpół okno pokoju, w którym Kaźmierz spoczywał w upstrzonej przez muchy pościeli: nie daj Boże, usłyszy jeszcze bas Kargula i rzeczywiście uzna, że nie ma dla niego odwrotu! Położyła palec na wargach, żeby powstrzymać sąsiada, który z coraz większym zapałem rekomendował wybraną sztukę.
— Ano, patrzaj, Marynia — szturchał grabiami poniżej podkręconego w precelek ogona wieprzka. — Sam Kaźmierz labidził, że ten kaban z wagi wam zlatuje, cienki jak deszczka zrobiwszy sia, taż należy sia skorzystać z okazji i jego zaciukać — nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty Maryni, wskazującej okno sypialni, tubalnym głosem z gospodarską troską rozpatrywał wady i zalety wieprzka, przeznaczonego do uświetnienia ostatecznego pożegnania Kaźmierza. — Tylko ile gąb na tej konsolacji ma być, a? Żeb’ on za chudy nie był na te uroczyste okazje...
Czekał na opinię Maryni, bo stypy nie urządza się na łapu-capu. Wiadomo, że na wsi tak cię wspominają, jak się na stypie objedzą, tyle łez wyleją, ile wódki wypiją.
— A telegramę on nadał? — upewniła się półgłosem Marynia, jak zwykle w uroczystych momentach zwracając się do sąsiada w trzeciej osobie.
— Taż pewnie.
— Znaczy Pawełka z Wandzią i Mareczkiem tylko patrzeć...
— To trzy gęby — odliczył na palcach Kargul — Witia, Jadźka i Ania, razem sześć — rozczapirzył paluchy drugiej ręki. — Ja swoje dzieci też zawezwał na okoliczność, że przyszedł na niego koniec. A jak się doda sąsiadów, księdza proboszcza i resztę samych swoich, to może tym jednym kabanem konsolacji nie opędzi sia?
— A co z Jaśkiem? — Marynia nagle przypomniała sobie o bracie Kaźmierza. — Taż to najbliższa rodzina!
— Dla mnie też — skwapliwie przytaknął Kargul. — Przecie my tu razem z Johnem osiemnaście lat temu naszą Anię chrzcili.
— Trzeba mi lecieć do miasta na pocztę i telegramę do Chicago słać, John by mi nie darował!
— Aj, kobito, taż to konieczność najsampierw Kaźmierza namówić, żeb’ on jeszcze z tydzień z umarciem wstrzymawszy sia, jak chce się z Johnem pożegnać. Inaczej nie zdąży on z Ameryki przykołdybać sia...
— Ot tobie na! A spróbuj ty mojego przekonać! Jak on sobie co umyśli, to przeprowadzi choć po trupie!
— Gorzej, że tym razem to po własnym — westchnął Kargul i zaczął z powrotem zaganiać grabiami wieprzki do chlewa. Tylko tego łaciatego ze smętnie zwieszonymi uszami zostawił na podwórzu. Pogładził go życzliwie po stojącej dęba szczecinie i pocieszył głęboką refleksją: „Ano, poniuraj ty sobie ryjem po błocie i nie boj sia, bo dwóch śmierci nie będzie. Pod tym względem i kabanowi, i człowiekowi jednaki los...”
Łaciaty wieprzek podreptał za stodołę, żeby nacieszyć się rosnącą tam pokrzywą, a Marynia, ściskając kurczowo palce stała w bramie obejścia, patrząc w głąb ulicy: kto pierwszy z rodziny zjawi się w ostatniej potrzebie?4
Bocian zastygł z uniesioną jedną nogą i patrzył czujnie w stronę przemierzających łąkę ludzi. Jadźka w fartuchu szła przed Witoldem, który kroczył za nią ciężko w dziurawych gumiakach. Na ramieniu niósł drewniane grabie, bo wiadomość o stanie Kaźmierza zastała go przy grabieniu drugiego pokosu siana. Chciał iść prosto do obejścia ojca, ale Jadźka stanowczo zaprotestowała:
— Jakby to wyglądało? Powszechnie szanowany obywadel z życiem się żegna, a ty w gumiakach?
Dla mnie to żaden „szanowany obywatel”, tylko mój ojciec — zaoponował Witia. — Jak chłop umiera, to mu orkiestra nie gra, tylko co najwyżej skowronek śpiewa. A ojciec całe życie od skowronka do żaby na nogach przy gospodarce się kręcił. Lepiej pójdę jak stoję. Na pociąg można się spóźnić, ale nie na koniec czyjegoś życia...
— Twój ojciec to prawdziwy chłop, a taki oczu nie zamknie, póki wszystkich swoich spraw z tym światem nie załatwi.
Witia nie był pewien, czy ta opinia Jadźki była wyrazem uznania dla charakteru Pawlaka, czy też przytykiem do jego uporu i bezmiernej chytrości. Sam jako Pawlak chciał postawić na swoim i od razu iść do ojca w gumiakach i przepoconej koszuli, ale Jadźka przypomniała mu, że ich Ania pobiegła po księdza Durdełłę:
— Ksiądz z wiatykiem będzie, a ty jak od gnoju?
— Może ja tam ważniejszy od księdza — mruknął Witia, — Może być, że mój ojciec więcej ma mnie do powiedzenia jak Panu Bogu.
— Owa, ty nawet do sekretarza partii na Uniwersytecie nie dopchałeś się, żeby dać przed egzaminem wsówkę za przyjęcie Ani, a teraz od samego Pana Boga ważniejszy?
— Pewnie tato będzie chciał ostatnią wolę ogłosić.
— Żebyś tylko nic nie obiecywał — ostrzegła go Jadźka, najwyraźniej podejrzewając starego, że ten potrafi nawet własną śmierć rozegrać z korzyścią dla siebie.
— Zawsze liczył, że Ania na wsi zostanie, pożeni się i ziemię po nim obejmie... — stawiając bocianie kroki Witia smętnie pokiwał głową nad zaprzepaszczonymi nadziejami ojca. — I teraz pewnie też tato pytać będzie, co z Anią...
— Może być nasza Ania tak wysoko zajdzie, że ją kiedy w telewizji pokażą — westchnęła Jadźka patrząc w błękitne niebo, na którym kołował majestatycznie bocian.
— Tej całej telewizji to tato nie może Panu Bogu i nam wybaczyć, bo uważa, że nasza Ania przez to, że się tak tego świata napatrzyła, chce ze wsi uciekać. — Witia przypomniał sobie przysięgę ojca. — Przecież powiedział, że u niego w domu ta cała telewizja będzie pojego trupie!
— Może i było w tym trochę racji, że on nieprzyszłościowy? No bo jak ktoś teraz telewizji przeciwny, to on niedzisiejszy.
— Komisja uznała tatę za nieptzyszłościowego nie przez to, że nie ma telewizji, tylko że następców nie ma! — zgromił ją Witia. Nagle obydwoje przystanęli, patrząc w stronę zalanego słońcem bezmiaru złotych zbóż. To od tamtej strony niósł się cieniutki dźwięk dzwoneczka, któremu akompaniowały chóry skowronków.5
Ręka ministranta targała dzwoneczkiem. Chłopiec przyobleczony w białą komeżkę kroczył z powagą przez miedzę, wiodąc za sobą księdza Durdełłę z wiatykiem i Annę Pawlak w szykownej bluzce, przeznaczonej na jutrzejszy egzamin. Szli skrótem przez pola majątku PGR-u. Ministrant prowadził ich miedzą między młodymi kartoflami a rzadkim żytem i wyłysiałą pszenicą. Ta miedza wyprowadziła ich prosto na rozległą łąkę, którą decyzją dyrektora PGR-u Ryszarda Pilcha zamieniono na polowe lotnisko. Przy obitym blachą barakowozie prażył się w lipcowym upale samolot rolniczy „gawron”. Jego pilot z nagim torsem prał w misce swoje koszule, kłócąc się zajadle z dyrektorem Pilchem o podział kompetencji.
— Wedle przepisów mnie nie obowiązuje ładowanie na samolot preparatów chemicznych — wrzeszczał pilot, nie przestając ugniatać w rdzawoburej wodzie pranych koszul. — Ma tu być oddelegowany specjalny człowiek odpowiedzialny za chemizację!
— A skąd ja panu wezmę chemika? — dyrektor Pilch machał rękami jak wiatrak, bo nie nawykł do tego, żeby mu ktoś stawał okoniem. — Po to zamówiłem samolot, żeby latał, a nie żeby stał! Od stojącego samolotu stonka mi z kartofli nie ucieknie. Pan tu się najął prać czy latać?!
— Będzie latanie, jak ktoś odpowiedzialny będzie podpisywał faktury i ładował do Zbiorników tę truciznę — pilot, nie wyjmując rąk z brudnej wody, zapatrzył się w stronę, skąd niósł się cieniutki trel dzwoneczka. Dyrektor Pilch kopnął z wściekłością łóżko polowe, które pilot rozłożył w cieniu skrzydła „gawrona”.
— Jutro przyjedzie stażysta, to go tu skieruję, ale na razie ja płacę za każdy dzień wynajęcia samolotu, a pan tu plażę sobie urządza?! — w bezsilnej złości wywlekł łóżko spod skrzydła na słońce. Pryskając śliną, wyliczał sankcje, jakie spadną na głowę pilota, który od początku wydał mu się człowiekiem nieodpowiedzialnym, gdyż — jak mu doniósł traktorzysta Podoba — wieczorami grał na harmonii i śpiewał legionowe piosenki. Już chciał mu wytknąć to zamiłowanie do złych tradycji, lecz nagle zamilkł, widząc że pilot kornie pochyla głowę. Pilch zamilkł zdumiony: czyżby pilot uznawszy jego pretensje, przepraszał go aż na kolanach?
Nie słyszał ani dzwoneczka ministranta, ani skowronków na niebie. Jak zwykle słyszał tylko siebie. Nauczył się krzyczeć głośno, zgodnie ze swoją dewizą, że w pegeerze pracują chamy, a do chama tylko głośno, bo inaczej nie zrozumie. Poza tym przywykł także w domu głośno krzyczeć, bo jego ojciec — eks-rotmistrz kawalerii — bardzo słabo słyszał. Tak więc krzyk wydawał się magistrowi Pilchowi najwłaściwszą formą komunikacji.
— Ja mam harmonogram robót — grzmiał nad kornie schyloną głową pilota.
— Jaki harmonogram? — powiedział półgłosem pilot, patrząc w stronę, z której nadchodził ten dziwny orszak. — Człowiek się z życiem żegna, a pan w kółko o stonce.
Dopiero teraz dyrektor Pilch zauważył, przed kim to pilot przykląkł na jedno kolano. Z księdzem Durdełłą od dawna miał na pieńku, bo proboszcz zwykle pielgrzymki organizował akurat w najgorętszy czas żniw, odciągając jego załogę od wykonania zadań produkcyjnych, tego roku w Dniu Zwycięstwa urządził uroczystą pierwszą komunię i rodzice — zamiast nieść flagi i transparenty „Chcemy żyć w pokoju” — postawili te transparenty pod murem kościoła i poszli patrzeć, które dziecko ma najładniejszą w gminie sukienkę. Tymczasem ktoś farbą emulsyjną dopisał na transparencie słowa „przynajmniej z kuchnią” — i dyrektor Pilch musiał powołać komisję do wykrycia dywersyjnej działalności. Kiedy teraz ministrant przechodził tuż przed śmigłem „gawrona”, dyrektor nie mógł się powstrzymać od głośno rzuconej uwagi:
— Z Bogiem lepiej nie chodzić na przełaj przez państwowe!
Ania dosłyszała kąśliwą uwagę dyrektora. Zatrzymała się na moment na wysokości śmigła „gawrona” i powiedziała głosem prokuratora:
— Gdyby nie pan, nie trzeba by było posyłać po księdza.
— Ja? A co ja mam do tego? — krzyknął głośno Pilch i wzruszył ramionami — Ja nie lekarz!
— Był pan w tej przeklętej komisji — powiedziała Ania z iście Pawlakową zawziętością. — Trzeba być bez serca, żeby coś takiego powiedzieć, że dziadek na zawadzie postępu stoi!
Zadrżały na jej głowie sprężynki zaondulowanych na „afro” włosów, zafalowała, pierś pod bluzką, aż pilotowi błysnęło oko. Klęcząc wpatrywał się nie w księdza, lecz w dziewczynę. Proboszcz zatrzymał spojrzenie na dyrektorze. Pilch ukłonił się sztywno, ksiądz odpowiedział lekkim skinieniem, jakby się bał, że biret zsunie mu się z czubka głowy. Na odchodnym proboszcz obdarzył ciepłym uśmiechem klęczącego pilota, doszły go bowiem słuchy, że wieczorami siedzi przy ognisku i choć co prawda pije wódkę prosto z butelki, to gra na harmonii pieśni legionowe, ze szczególnym upodobaniem śpiewając głośno „My, pierwsza brygada”. Jakże chętnie ksiądz Durdełło zaprosiłby takiego solistę na kościelny chór, by ożywił nieco sumę, no, ale wówczas musiałby raz na zawsze pożegnać się z miedzianą blachą na pokrycie kościoła, którą obiecały mu gminne władze. Życie nigdy nie idzie w parze z naszymi skrytymi życzeniami...
Orszak ruszył dalej miedzą, którą można było dojść prosto za stodoły Kargula i Pawlaka. I właśnie fakt, że ten cały pas ziemi przylegający do pól PGR-u, był we władaniu Pawlaka i Kargula, pchnął dyrektora do powołania gminnej komisji rolnej, która z powodu braku następców uznała obu rolników za „nieprzyszłościowych” i zaleciła przejęcie tej ziemi przez majątek państwowy. Spieszył się magister Pilch z tą operacją, chciał bowiem już na święto 22 Lipca — kiedy to spodziewał się gościć wycieczkę kołchoźników z ZSRR — pokazać gościom, że włada tą ziemią od horyzontu po horyzont. Ale przecież nikt nie może mu zarzucić, że postępuje jak dyktator. Dał tym ludziom szansę: jeśli nie mają następców, mogą oddać ziemię, a sami wziąć rentę — albo — gdyby okazali się elementem opornym i nie popierającym rozwoju rolnictwa — mogli dostać od gminy nieużytki, leżące po tamtej stronie torów kolejowych, gdzie kończyło się imperium Pilcha. Ale jakim prawem ktoś go oskarżał, że to on winien jest temu, że ksiądz Durdełło musi w taki upał iść z ostatnim namaszczeniem?!
— Znalazł wyjście — mruknął dyrektor pod nosem, patrząc na oddalającą się trójcę. — Ucieczka w śmierć.
— Kto to? — spytał pilot, podnosząc się z klęczek.
— Repatriant zza Buga.
— Ja pytam o żywych, panie dyrektorze.
— Na nic panu to patrzenie — Pilch bez trudu domyślił się intencji pilota. — Dziewczyna jedzie zdawać na studia.
— A może nie zda?
— To co z tego?
— Taka jak nie zda, to płacze, a kto płacze, ten wymaga pocieszenia.
A ja, panie dyrektorze, to od tego jestem superspecjalista.
— A alimenty kto potem płaci?
— Dobrego pilota nikt nie dogoni — stojąc na schodkach barakowozu, który był zarazem jego sypialnią, magazynem i warsztatem naprawczym, popatrzył w stronę niknącego w zieleni pól orszaku.
— Szkoda, że ona tędy akurat z księdzem szła. Na nieszczęście wierzący jestem...6
Trzepotały na wietrze ozdobione złotymi literami wstążki żałobnego wieńca, umieszczonego na bagażniku mknącego szosą fiata 126 P. Jego kierowca cały czas instruował siedzącego na tylnym siedzeniu synka, żeby nie domagał się od babci Maryni czekolady, jadą bowiem nie na imieniny czy wesele, lecz na pogrzeb.
— A czym się różni pogrzeb od wesela? — dopytywał się dociekliwie Mareczek. Paweł wymienił z żoną pełne niepokoju spojrzenie: nigdy, nie byli pewni, czy ich pociecha jest z natury swej nierozgarnięta, czy też, zadając tego rodzaju pytania, chce ich wprowadzić w zakłopotanie.
— Na pogrzebie się płacze, a na weselu tańczy — rzuciła przez ramię Wanda Pawlak. Siedziała sztywno, cały czas dbając, by się nie pogniotła zbytnio jej suknią z krempliny.
— No to tatuś woli pogrzeby — stwierdził Mareczek, a widząc w lusterku wstecznym wytrzeszczone ze zdumienia oczy ojca, wyjaśnił spokojnie: — Zawsze powtarzasz, że nie lubisz tańczyć.
Paweł, lekko strwożony logicznym umysłem syna, przycisnął pedał gazu. Wstęgi wieńca na dachu „malucha” załopotały jak skrzydła zrywającego się do lotu orła.
Może gdyby nie ten wieniec na dachu, kapral milicji Franciszek Marczak nie zwróciłby uwagi na fakt przekroczenia przepisów drogowych. Stał właśnie pięćdziesiąt metrów od przejazdu kolejowego za stacją Rudniki obok swego motocykla z przyczepą i wypytywał przyjacielsko pijanego traktorzystę Podobę, kto jego zdaniem mógł być sprawcą kradzieży 80 metrów siatki z ogrodzenia majątku PGR-u. I wówczas na jego oczach czerwony fiacik przekolebał się przez szyny, nie honorując obowiązującego znaku „stop”. Gdyby to była „nysa” Tadeusza Budzyńskiego (zwanego przez wszystkich w okolicy „Warszawiakiem”), kapral nawet by nie zareagował, bo przecież wiadomo, że znaki są po to, żeby były, a nie po to, żeby ich mieli przestrzegać miejscowi, co przez tory przejeżdżają tam i z powrotem nieraz i dziesięć razy na dzień. Nie zareagowałby też, gdyby nie zatrzymała się przed torami ciężarówka GS-u, bo przecież nie po to jej kierowca zanosił skrzynkę piwa na posterunek, żeby mu Franio utrudniał życie. Ale obcy — i to jeszcze z takim wystrojem na dachu — nie mógł liczyć na pobłażliwość władzy.
— A to haman — mruknął Franio, przyciągając raportówkę na biodro.
— Za wsiarz takiego i zamandatować — podjudzał kaprala traktorzysta Podoba, rad, że w ten sposób odwróci uwagę od siebie i nie będzie musiał wić się w ogniu krzyżowych pytań na temat sprawcy zniknięcia siatki. Nie miał lekkiej sytuacji, bo kiedy zniknęły z pegeerowskiego stada dwa barany, Franio znalazł miesiąc później dwie baranie skóry suszące się na płocie działki przyzagrodowej Podoby i ciężko było go przekonać, że to resztki kożucha po dziadku. Podbechtał więc Podoba kaprala do wykonania obowiązków służbowych, mając nadzieję, że w tym czasie uda mu się odjechać na rowerze w stronę lasku, który wabił go zbawczym cieniem.
Kapral Marczak stanął przy koszu swego służbowego motocykla i machnął lizakiem z taką miną, jakby trzymał w ręku kosę przecinającą nić życia. „Maluch” zahamował z piskiem opon, a Franio, patrząc na wieniec, rzucił swoim cienkim głosem eunucha obłudnie łagodne pytanie:
— A gdzież to tak się spieszymy, panie kierowco?
— Nie widzi pan?! — Wanda Pawlak przez otwarte okno pokazała na dach, uważając, że wieniec wystarczająco tłumaczy ich pośpiech.
— Ja tu jestem od pytania, niestety — skarcił ją z godnością Franio.
Dopiero teraz skierował wzrok do wnętrza samochodu. Twarz pasażerki wydała mu się nieobca, ale widać uczesanie prosto od fryzjera musiało ją na tyle odmienić, że kapral nie mógł w niej rozpoznać synowej Kaźmierza Pawlaka, do którego on, Franciszek, mówił zwykle „wujku”, bo przecież ożeniony był z Hanią, Kargulową córką, i przez to stał się jakby jednym z samych swoich.
— Pan Paweł? — kapral Franio poznał kierowcę, ale nie mógł go skojarzyć z wieńcem na dachu „malucha”. — A do kogo pan docent z tym bukiecikiem jedzie?
— To dla dziadziusia — pospieszył z wyjaśnieniem Mateczek.
— A co się wujkowi stało?
Franio sam poczuł, że głupio zabrzmiało to pytanie: to on, władza na tym terenie, nie wie nic o takim wydarzeniu, jak śmierć Pawlaka? Czuł, że jego autorytet wali się w gruzy. W tej chwili, opierając się o rower, podszedł chwiejnie traktorzysta Podoba.
— Dla kogo to? — wskazał brodą wieniec na dachu.
— Dla wujka Pawlaka — mruknął kapral — Tylko dziwne, że żadnego zgłoszenia zgonu nie było, niestety.
— Dla Pawlaka? — Podoba pomacał brudnymi paluchami zwisające szarfy wieńca. — Przedwczoraj kupował od Kujawskiego puszkę kradzionej czerwonej farby, żeby swoje kury poznaczyć i od Kargulowych odróżnić, bo przecie płotu między nimi nie ma, a inwentarz ruchomy...
— Skąd wiesz, Podoba? — Franio przyglądał mu się badawczo spod daszka czapki.
— Sam widziałem.
— Skąd wiesz, że ta farba kradziona była? — Franio ujawnił właściwy sens pytania.
— A skąd miał ją wziąć, jak w GS-ie nie ma? — Podoba uznał fakt transakcji za całkowicie naturalny i przeszedł do uwag bardziej metafizycznych. — Patrz pan, człowiek kury farbą znaczy i nie wie, że sam już jest przez Pana Boga naznaczony.
— Zaraz, a może to przez Kargula? — zastanawiał się głośno Paweł, kierując pytające spojrzenie na milicjanta. — Może wasz teścio znów o coś wojnę z ojcem zaczął?
Kapral Franio nieomal z żalem musiał zaprzeczyć.
— U nas panuje spokój, niestety. Nawet nie mam się czym w raporcie pochwalić! Wszystko normalnie: piją, kradną i biją się — dotknął z szacunkiem końca szarfy, jakby to był pułkowy sztandar.
— A myślałem, że nie ma na niego mocnych, niestety...
Zasalutował uroczyście, jak na odprawie warty, i odprowadził wzrokiem oddalający się czerwony samochód, za którym wesoło powiewały końce żałobnych szarf.
— Uczciwi odchodzą, a złodziejachy zostają, niestety — stwierdził refleksyjnie i położył rękę na ramieniu traktorzysty Podoby.
— Albo zapodasz, Podoba, kto zwinął siatkę, albo cię zamandatuję, niestety.
— Za co? Za co, panie władzo? Za niewinność?!
— Za co siedziałeś przez rok? Też za niewinność, niestety?
— Za kłusownictwo. Ale ja już się dawno wyrzekłem tej przyjemności i nie masz pan na mnie haka.
— Na takich jak ty zawsze jest hak! — Franio sięgnął już do raportówki — Albo zapodasz, kto podprowadził siatkę, albo stówa za jazdę po pijaku. Praworządność musi być, niestety.
— Niestety — przyświadczył ponuro Podoba, zastanawiając się, czy ten bezwzględny szantaż zostawia mu jakieś wyjście awaryjne.
— Taki Pawlak to już ma z głowy wszystkie kłopoty. Wiesz pan, kiedy człowiek jest wolny? Kiedy spada grabarzowi na łopatę... Nie ma wolności! Tylko wobec śmierci ludzie są równi.
— Marnie jest, niestety... — mruknął do siebie kapral, grzebiąc w raportówce.
— Z czym, panie władzo? — Podoba zaniepokoił się, że to odnosi się do jego sytuacji.
— A z tym, że jestem ogólnie niedoinformowany.
— Pana wina — Podoba nasunął beret z antenką na czoło i celując oskarżycielsko palcem w guzik munduru kaprala, rzucił mu prawdę prosto w oczy: — Bo pan masz za słaby łeb na tę gminę. Wystarczy dwie sety i pan dajesz nura pod stół. Kto tutaj nie umie pić, ten mało wie.
— Znaczy, że pan wiesz dużo, niestety.
Podoba, chwiejąc się, z nogą na pedale roweru, uczciwie przyświadczył prawdzie słów kaprala.
— Dużo za dużo wiem. Aż ciężko tę prawdę dźwignąć!
— No to trzeba będzie choć połowę tego ciężaru zrzucić, niestety.
— Niestety nie! — twardo zaoponował Podoba. — Bo nie chcę, żeby mi wyszykowali taki wieniec jak ten, co go wiózł ten picuś-glancuś.
Popatrzył w stronę Rudnik, gdzie widać było czerwonego „malucha” i powiewające w pędzie czerwone szarfy ze złotymi literami.7
Czerwony „fiacik” przemknął przez wieś, płosząc gęsi i omal nie przejeżdżając wójta Fogla, który wyszedł z lecznicy, ogłuszony opinią weterynarza Jeżewskiego: z powodu złamania nogi wójtowski kasztan nadawał się tylko na mięso! Dla złagodzenia wyroku doktór Jeżewski nalał wójtowi pół szklanki spirytusu. Sobie zresztą też. Wypili, oko wójta zaszkliło się łzami, kiedy ostatni raz spojrzał na kasztana. Zerwanym z głowy kapeluszem zasłonił sobie twarz i tak wyrwał się za bramę lecznicy. Gdyby nie refleks Pawła Pawlaka, wójt poszedłby prosto w ślady swego kasztana. Usłyszał trąbienie, pisk hamulców, poczuł na twarzy jedwabisty dotyk, jakby musnęły go anielskie skrzydła. Były to szarfy ze złotymi literkami, wyrażającymi ból po śmierci ojca i dziadka. Teraz cudem ocalony wójt stał pośrodku drogi i wygrażał pięścią kierowcy:
— A żeby ci się ten wieniec na własny grób przydał! Żeby cię matka makaronem z kolczastego drutu nakarmiła! krzyczał wójt, a siwe wąsiska nastroszyły mu się groźnie. Ze zdumieniem zauważył, że „maluch” z wrocławską rejestracją skręcił w podwórze Pawlaka.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.