Nie ma większej miłości - ebook
Nie ma większej miłości - ebook
Poznaj Zośkę, która nie ma w życiu łatwo, ale nie zamierza się poddać.
Zośka właśnie dowiedziała się, że zaszła w ciążę i jest z tego powodu przeszczęśliwa. W przeciwieństwie do jej partnera, który na wieść o zostaniu ojcem wyrzuca ją z domu. Kobieta wraz z kotem i maleństwem pod sercem przeprowadza się do mieszkania po babci, w którym spędziła szczęśliwe dzieciństwo. Zośka nie najlepiej znosi początek ciąży – jest samotna i przestraszona. Na szczęście z pomocą przychodzi Kuba – przyjaciel z dzieciństwa, który mieszka w tej samej kamienicy. Czy zwykła sąsiedzka pomoc przerodzi się w coś więcej? Tylko co na to narzeczona Kuby, która jest w ferworze ślubnych przygotowań?
„Nie ma większej miłości” to opowieść o… miłości. O cudownym i równocześnie trudnym czasie oczekiwania na dziecko. Klaudia Bianek, która sama jest mamą, po mistrzowsku przelewa na papier całą gamę emocji i wzrusza do łez.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67616-86-7 |
Rozmiar pliku: | 907 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przede wszystkim nierozłączni.
Tak wiele razy słyszeliśmy, że bliźnięta mają ze sobą specyficzną, trudną do opisania więź. Potrafią porozumiewać się bez słów, bezbłędnie odczytują swoje nastroje, głęboko współodczuwają ze sobą.
My tego wszystkiego doświadczaliśmy osobiście. Każdego dnia, tygodnia i miesiąca wspólnego życia. Ze sobą i obok siebie. A nawet wtedy, gdy dzieliły nas kilometry. On był moim bratem i najlepszym przyjacielem. Ja byłam jego siostrą i najlepszą przyjaciółką. Od początku we dwoje, ramię w ramię szliśmy naprzeciw całemu światu. Był starszy o pięć minut i czternaście sekund. Z tego powodu sądził często, że może mnie pouczać i traktować jak smarkulę. A ja tak bardzo się na niego za to wkurzałam.
I gdyby ktoś teraz słyszał moje myśli, mógłby zapytać: dlaczego mówisz o tym wszystkim w czasie przeszłym?
Odpowiedziałabym: bo jego już nie ma. Odszedł.1.
Zośka
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tę chwilę. Radek miał wrócić z pracy, ja miałam postawić przed nim talerz z jego ulubionym spaghetti, życzyć smacznego, a po skończonym posiłku poinformować, że nasze marzenie się spełni. Zostaniemy rodzicami.
Byłam w ciąży.
Rzeczywistość dość brutalnie zweryfikowała te plany. Gdy drzwi od mieszkania otworzyły się kwadrans po siedemnastej, od wejścia rozległy się głośne rozmowy i ochrypłe śmiechy, a po chwili kanapa w naszym niewielkim salonie została zajęta przez mojego chłopaka i jego trzech mało kulturalnych kolegów.
Stanęłam w progu, czując, jak zalewa mnie bolesne uczucie rozczarowania. Trzej mężczyźni przywitali mnie pospiesznymi machnięciami ręki, za to Radek nawet mnie nie spostrzegł, pochłonięty odpalaniem gry na PlayStation. Odchrząknęłam, by zwrócić na siebie jego uwagę.
– Cześć, kochanie – rzucił od niechcenia, podając chłopakom pady do gry.
– Nie wspominałeś, że będziemy mieli gości – odpowiedziałam, darując sobie powitanie.
Byłam zła i rozżalona jednocześnie. Ostatnio zbyt dużo czasu poświęcał kolegom i innym rozrywkom, a zbyt mało naszemu wspólnemu życiu.
– Spontanicznie zaproponowałem wspólne granie u nas – odparł ze wzruszeniem ramion.
– Aha.
Obróciłam się na pięcie i opuściłam salon. W kieszeni mojej sportowej szarej sukienki spoczywały dwie plastikowe płytki potwierdzające obecność nowego życia, które rozwijało się w moim ciele. Byłam oszołomiona, ale w tym całkowicie pozytywnym sensie. Poczułam się, jakbym otrzymała znak od jednej z najbliższych mojemu sercu osób…
Spaghetti zjadłam w towarzystwie mojej adoptowanej czarnej kotki Prymulki, która szukała bezpiecznego schronienia na moich kolanach. Słuchałam śmiechów, przekleństw i przekrzykiwań dochodzących z salonu. Radek jeszcze nie wiedział, że te jego męskie spotkania przy grach będą musiały się skończyć. Gdy na świecie pojawi się dziecko, całe nasze życie ulegnie zmianie i przewartościowaniu.
Bo moje było od czterech miesięcy czymś w rodzaju czarnej dziury. Nie potrafiłam podnieść się po tym, co nas spotkało. Tak nagle i zupełnie bez ostrzeżenia. Ból przetaczał się przeze mnie niezliczonymi falami każdego dnia. Wspomnienia raniły do żywego, natrętne myśli nie pozwalały odpocząć. I gdy już myślałam, że nic dobrego mnie więcej nie spotka… wykonałam test ciążowy.
Miałam zostać mamą. A Radek, który właśnie rżał jak koń z kolejnego sprośnego żartu swojego kolegi… będzie ojcem.
Przecież o tym marzyliśmy. Wprawdzie nasza ostatnia rozmowa dotycząca rodzicielstwa miała miejsce jeszcze przed śmiercią Sebastiana, ale dziecko to jednak nowy początek i radość, niezależnie od tego, w jak trudnym okresie wieść o nim się pojawia.
Mój partner bardzo mocno przeżył to, co wydarzyło się cztery miesiące temu. To właśnie po tych tragicznych doświadczeniach tak się zmienił, a nasz związek wszedł w fazę trudnego do przezwyciężenia kryzysu. Oddalaliśmy się od siebie, choć wcześniej zawsze dobrze nam się układało, nie licząc drobnych kłótni, które przecież pojawiają się w każdym związku. Byliśmy ze sobą od trzech lat, zamieszkaliśmy razem ponad dwa lata temu. Myśleliśmy poważnie o przyszłości i założeniu rodziny.
Radek i Sebastian trzymali się razem, najlepsi przyjaciele. Jak bracia. Nagła śmierć mojego bliźniaka odbiła się mocno zarówno na mnie, jak i na Radku. Zaczął sprowadzać do mieszkania kumpli, zatracać się w świecie gier komputerowych, szukać rozrywek w alkoholu i szwendaniu się po mieście.
To maleńkie dziecko, które nosiłam właśnie pod sercem, miało być naszym ocaleniem.
*
Koledzy Radka opuścili mieszkanie, gdy akurat brałam prysznic. Było już naprawdę późno. Moja złość nie dawała się ukoić w żaden sposób. Miałam dość tych wizyt, krzyków, ochrypłych śmiechów i rozmów poniżej pewnego poziomu. Nie poznawałam własnego faceta, odkąd zadał się z tymi kolesiami…
Wyszłam z łazienki i owinęłam się szlafrokiem. Z nietęgą miną zajrzałam do salonu i krew w moich żyłach ponownie zawrzała od gniewu. Kilkanaście pustych butelek po piwie stojących na stoliku kawowym, opakowania po chipsach, popcorn walający się wokół kanapy… A na niej rozwalony w najlepsze Radek, odpalający właśnie jeszcze jedną rundę swojej durnowatej gry. Włożyłam dłoń do kieszeni szlafroka i zacisnęłam palce na testach ciążowych. Przez cały dzień nosiłam je przy sobie, jakbym się bała, że znikną, jeśli tylko je gdzieś zostawię. Zmrużyłam oczy i podeszłam bliżej do mojego partnera, lecz on nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem.
Zadziałałam pod wpływem kumulowanych od dłuższego czasu emocji – w złości rzuciłam w Radka dwoma testami ciążowymi. Zęby zacisnęłam tak mocno, że aż zgrzytnęły.
– Ej, co jest?! – warknął i popatrzył na mnie rozeźlony.
– Ocknij się wreszcie, człowieku! – powiedziałam ostro.
– Zośka, powariowałaś?!
Nie był pijany, tylko lekko podchmielony, dlatego mimo wszystko postanowiłam nie czekać dłużej i skonfrontować go z naszą nową rzeczywistością. Podeszłam do telewizora i skorzystałam z przycisku „wyłącz” znajdującego się na tylnym panelu obudowy. Oburzony krzyk z kanapy w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia. Założyłam ręce na piersi, falującej pod wpływem przyspieszonego oddechu, i uniosłam lekko jedną brew.
– Zobacz, co leży na twoim brzuchu – poleciłam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Szlag by to trafił… Nie tak miała wyglądać chwila, w której dowie się, że zostaniemy rodzicami, ale wszystko spieprzył, a ja po dniu pełnym zarówno tych dobrych, jak i złych emocji miałam już po prostu dość i chciałam to z siebie wyrzucić.
Radek zmarszczył czoło i sięgnął po dwie plastikowe prostokątne płytki. Przez kilka sekund, które zdawały mi się wiecznością, wpatrywał się w nie, jakby nie dostrzegał, co wskazują. Minę miał nieodgadnioną. Wreszcie powoli podniósł głowę i spojrzał na mnie z czymś, co przypominało niezrozumienie.
– Co to jest? – zapytał głupkowato.
– Nie wiesz?
– Gdybym wiedział, tobym nie pytał – odgryzł się.
Parsknęłam pod nosem cichym, ironicznym śmiechem. Co za niedorzeczna sytuacja…
– To jest test ciążowy. A w zasadzie dwa. Na obu wynik jest pozytywny – wyjaśniłam powoli, jakbym mówiła do kogoś z ograniczonymi zdolnościami rozumienia ludzkiej mowy. W tej chwili trochę tak się czułam, jakbym miała przed sobą nierozgarniętego osobnika.
– Żartujesz sobie?
Kolejna fala wściekłości zalała mnie bez ostrzeżenia.
– Ja sobie żartuję?! – żachnęłam się. – Będziesz ojcem. Jak dobitniej mam ci to przekazać?!
Radek gwałtownie wstał i rzucił testy na kanapę. Wsunął palce w swoje przydługie rudawe włosy i pociągnął tak, jakby chciał je sobie wyrwać z głowy. Był w szoku.
– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytał i popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. W jednej chwili całkowicie wytrzeźwiał.
– A co miałabym zrobić? Urodzę. Przecież kilka miesięcy temu właśnie o tym marzyliśmy. Co to w ogóle za pytanie?!
– Ty niczego nie rozumiesz… – warknął. – Sytuacja się zmieniła. To nie jest dobry moment na dziecko. Jesteśmy w żałobie. Skombinuję pieniądze i musisz jak najszybciej pojechać za granicę, by załatwić tę sprawę…
Mówił jak opętany. Stałam skamieniała na środku salonu i nie wierzyłam własnym uszom. Serce zaczęło tłuc mi się w piersi niczym oszalałe, a adrenalina wypełniła moje żyły. On naprawdę proponował mi…
– Sugerujesz aborcję?! – krzyknęłam z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że tak. To jedyne wyjście – odpowiedział bez cienia wątpliwości.
Cios, który mi zadał, był tak silny, że omal nie skrzywiłam się z bólu. Pod powiekami zaczęły szczypać mnie zdradliwe łzy, których Radek w tej chwili nie powinien zobaczyć. Gdyby Sebastian żył, prawdopodobnie teraz pomimo całej sympatii do mojego partnera dałby mu w pysk.
– Wybij to sobie z głowy – wycedziłam. – Myślałam, że się ucieszysz… – dodałam ciszej przez ściśnięte gardło.
Popatrzył na mnie z politowaniem.
– Ucieszyłbym się kilka miesięcy temu, a nie teraz, gdy wszystko się tak spierdoliło. Niedawno straciłaś brata, a już pocieszasz się myślą o dziecku? To słabe.
Chciał mnie w ten sposób złamać. Dowalić mi tak bardzo, że upadnę i przystanę na jego wołającą o pomstę do nieba propozycję. Jednak znałam Sebastiana lepiej niż on i wiedziałam, że cieszyłby się na wieść o mojej ciąży. Nigdy nie wpadłby na pomysł usunięcia maleństwa, bo „to nie jest odpowiedni moment”.
– Wiesz, co jest słabe? To, że zachowujesz się jak gówniarz. Mieszkamy razem, żyjemy pod jednym dachem, a ty od jakiegoś czasu myślisz tylko o rozegraniu kolejnej rundy swojej głupiej gry i wypiciu piwa z koleżkami, którzy w swoich słownikach nie mają słowa „kultura”. A teraz, gdy miałeś szansę zachować się jak na prawdziwego faceta przystało, ty wypalasz z aborcją. Sebastian by ci tego nie podarował… – Mówiąc to, cały czas mierzyłam go pełnym pogardy spojrzeniem. Robiłam wszystko, żeby nie był świadomy tego, jak ogromnie mnie zranił.
– Nie zaakceptuję tego dzieciaka… – Powiedział to tak pewnie, że po plecach przebiegł mnie dreszcz.
– A ja nie usunę ciąży. I jeśli będzie trzeba, to wychowam je sama – odpowiedziałam twardo, po czym odwróciłam się na pięcie i zniknęłam w naszej sypialni, trzaskając drzwiami.
Zwinęłam się w kłębek na łóżku i przepłakałam całą noc. Wtulałam policzek w miękką sierść Prymulki, której milcząca obecność dodawała mi odrobiny otuchy. A on nie przyszedł. Najwyraźniej po raz kolejny w ostatnim czasie umościł się na kanapie, byleby tylko nie spędzić nocy ze mną.
*
Miałam złudną nadzieję, że gdy minie pierwszy szok, Radek ocknie się i zmieni zdanie co do powiększenia naszej rodziny. Mijały dni, a on traktował mnie, jakbym była niewidzialna. Wyprowadził się z sypialni i na dobre rozgościł w salonie, co straszliwie łamało mi serce.
Próbowałam do niego dotrzeć, lecz pozostawał nieugięty. Zapytałam, czy będzie chciał iść ze mną na pierwszą wizytę do lekarza. Stanowczo odmówił.
To nie tak miało wyglądać. Odkąd oboje zadeklarowaliśmy chęć posiadania dziecka, przestaliśmy się zabezpieczać. Ja odstawiłam tabletki antykoncepcyjne, on zaś nie sięgał już po prezerwatywę.
Spodziewał się, że można uprawiać seks bez konsekwencji?
Mój humor daleki był od radosnego, lecz w końcu zmobilizowałam się na tyle, by po powrocie z pracy udać się do apteki i kupić kwas foliowy. Jeszcze tego samego dnia napisałam wiadomość do mojego ginekologa i poprosiłam o umówienie wizyty. Miała się odbyć równo za tydzień.
Od dwóch lat pracowałam jako przedszkolanka, więc dzieci otaczały mnie na co dzień. Lubiłam się nimi opiekować, patrzeć na te urocze, roześmiane buzie, choć skłamałabym, twierdząc, że ta profesja nie wiązała się z pewnymi trudnościami. Ja i moje koleżanki byłyśmy częściowo odpowiedzialne za wychowanie tych maluchów. Musiałyśmy mieć mnóstwo cierpliwości i pomysłowości. A grupa naszych niesfornych czterolatków nie zawsze chciała współpracować.
Ale gdy w życiu przestało mi się układać i smutek stał się nieodłącznym elementem mnie, to zawsze miałam coś, co pomagało mi choć na chwilę się rozchmurzyć. Grupę moich małych, słodkich krasnoludków.
*
Doktor Marek Dziekańczyk był wysokim i bardzo szczupłym mężczyzną, który wyglądał młodziej, niż zapewne wskazywała na to jego metryka. Wprawdzie nie wiedziałam, ile ma lat, lecz biorąc pod uwagę długość studiów medycznych wraz ze specjalizacją oraz lata doświadczenia w zawodzie, które pozwoliły mu objąć stanowisko ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego w naszym szpitalu powiatowym, przypuszczałam, że oscylował w okolicach czterdziestki. Byłam pacjentką Dziekańczyka już od dłuższego czasu. Prowadził prywatną praktykę lekarską w nowocześnie urządzonej przychodni, a jego profesjonalizm i serdeczne podejście sprawiły, że nigdy nie myślałam, by udać się gdziekolwiek indziej.
Do tej pory przychodziłam do ginekologa tylko raz do roku, na kontrolę, dziś jednak siadałam przed jego białym, trójkątnym biurkiem ze świadomością, że przez kolejne dziewięć miesięcy będę tutaj gościć częściej.
– Pani Zofia Kulińska – powiedział pod nosem, sięgając do organizera po moją kartę. – Słucham, z czym pani do mnie przychodzi?
– Kilka dni temu wykonałam dwa testy ciążowe i oba wyszły pozytywnie. Chciałam potwierdzić ciążę – odpowiedziałam spokojnie.
Lekarz zanotował coś szybko pismem, którego nie sposób rozczytać.
– Dobrze. Kiedy zaczęła się pani ostatnia miesiączka? I czy od tego czasu wystąpiły jakieś krwawienia, bóle podbrzusza i tym podobne?
– Nie było żadnych bóli ani krwawień. Ostatnią miesiączkę miałam jedenastego marca – odpowiedziałam ze skupieniem i patrzyłam, jak w mojej karcie pojawiają się kolejne notatki.
– Dobrze. Proszę się przygotować do badania. Zaraz sprawdzimy, jak wygląda sytuacja.
Przytaknęłam i zniknęłam za drzwiami przylegającej do gabinetu łazienki. Odświeżyłam się i już chwilę później leżałam na fotelu ginekologicznym. Denerwowałam się i modliłam w ciszy, by z dzieckiem wszystko było dobrze. Po chwili doktor Dziekańczyk potwierdził powiększenie macicy normalne dla wczesnej ciąży i poprosił, bym przeszła na kozetkę, przy której stał nowoczesny sprzęt do USG. Położyłam się i spojrzałam na sufit, gdzie znajdował się monitor z podglądem całego badania. Przez kilka sekund obraz był niewyraźny i niczego nie mogłam dostrzec, ale po chwili wszystko się ustabilizowało i lekarz zaczął spokojnym głosem wyjaśniać:
– Pierwsza i najważniejsza informacja: mamy duży, zdrowo wyglądający zarodek. Jeden. Obok znajduje się pęcherzyk żółciowy, pomiar USG wskazuje, że ma obecnie sześć milimetrów. To szósty tydzień i trzeci dzień ciąży, więc widzimy także, że serduszko już bije. Dostrzega pani ten migający punkcik? – zapytał i popatrzył na mnie z uśmiechem.
Wzruszenie ściskało mnie za gardło. Bałam się, że jeśli otworzę usta, to nie dam rady powstrzymać łez. Tych dobrych, radosnych i świadomych, bo oto jest… Moje dziecko. Moje maleństwo. Stało się czymś więcej niż dwoma kreskami na domowym teście ciążowym. Było doskonale widoczną plamką z bijącym serduszkiem.
Przytaknęłam na potwierdzenie i nadal wpatrywałam się w obraz na monitorze. To było niewiarygodne uczucie. Coś tak niesamowitego, będącego połączeniem wielu różnych emocji. Po części niedowierzania, ogromnej radości, wzruszenia, a ponad wszystko pragnienia, by patrzeć i patrzeć, by w każdej kolejnej sekundzie ta świadomość o rozwijającym się we mnie nowym życiu stawała się coraz silniejsza.
Kilka chwil później badanie zostało zakończone, a ja mogłam pójść się ubrać. W łazience popatrzyłam w swoje lustrzane odbicie i zobaczyłam tę doskonale znaną twarz, która w ostatnim czasie stała się szczuplejsza oraz nieco poszarzała od nieustającego smutku i niemożliwej do ukojenia tęsknoty za bratem, jednak w tej chwili moje oczy błyszczały. Miałam wrażenie, jakby Sebastian wysyłał mi dziś uśmiech z nieba… Może to tylko zbieg okoliczności, a może znak. Przecież o ciąży dowiedziałam się w czwartą miesięcznicę jego śmierci…
Wróciłam do gabinetu i ponownie zajęłam miejsce przed biurkiem. Lekarz od razu wręczył mi zdjęcie z USG, a ja miałam ochotę przytulać je do piersi. Jakoś się powstrzymałam i skupiłam na słowach Dziekańczyka. Wytłumaczył mi, co mnie czeka w najbliższym czasie, przepisał kompleks witamin dla kobiet w ciąży oraz przekazał listę badań, które musiałam wykonać przed kolejną wizytą. Z racji mojego wieku – miałam trzydzieści dwa lata – konieczne było wykonanie badań prenatalnych przed ukończeniem pierwszego trymestru, by ocenić prawdopodobieństwo wystąpienia wad genetycznych płodu, takich jak chociażby zespół Downa.
– Proszę o siebie dbać i zdrowo się odżywiać. Możliwe, że niebawem pojawią się mdłości i wymioty. Gdyby dolegliwości były zbyt dokuczliwe lub wydarzyło się cokolwiek niepokojącego, proszę niezwłocznie się ze mną skontaktować. Na ten moment wszystko wygląda prawidłowo, jednak pierwsze tygodnie ciąży to zawsze czas wzmożonego ryzyka, dlatego musi być pani ostrożna – polecił. – Czym zajmuje się pani zawodowo?
– Jestem przedszkolanką.
– Rozumiem. Z racji pani zawodu dam pani zwolnienie lekarskie.
Nie oponowałam. Praca w przedszkolu sprawiała mi dużo radości i nie było to nic ciężkiego, jednak zdarzały się sytuacje, gdy musiałam pobiec za jakimś wyjątkowo niesfornym podopiecznym, wziąć któreś dziecko na kolana czy nawet na ręce, by uspokoić głośny płacz. Poza tym maluchy ciągle zarażały – i siebie nawzajem, i nas – różnymi infekcjami, a tego ryzyka jako ciężarna też powinnam unikać.
Spodziewałam się, że moja szefowa nie będzie zadowolona, gdy otrzyma informację o zwolnieniu. Mieliśmy braki kadrowe, bo w ostatnim czasie dwie nauczycielki złożyły wypowiedzenia, więc zwiększyła się liczba dzieci przypadających na jedną osobę. Oczywiście placówka niezwłocznie rozpoczęła poszukiwania nowych pracownic, ale to nigdy nie było łatwe, bo każda kandydatka musiała spełniać określone wymogi. Chodziło przecież o wykonywanie zawodu wiążącego się z ogromną odpowiedzialnością. Pracowałyśmy z dziećmi, istotami wymagającymi bezustannej uwagi i opieki.
Miałam mnóstwo wątpliwości i rozterek, bo nie chciałam zostawiać moich dwóch koleżanek samych na placu boju z gromadką rezolutnych czterolatków, ale z drugiej strony… Chodziło o dobro mojego maleństwa. Nie po raz pierwszy w życiu musiałam wybrać między tym, co ważne i ważniejsze.
Zapłaciłam za wizytę i podziękowałam lekarzowi, po czym opuściłam gabinet, a chwilę później znalazłam się na ruchliwej ulicy, skąpanej w wiosennym słońcu. Ostatni kwietniowy dzień był ciepły i przyjemny. Na moich ustach błąkał się lekki uśmiech. Spojrzałam w bezchmurne niebo, wzięłam głęboki oddech i ruszyłam spacerem przed siebie. Tuż za rogiem stała budka z przepysznymi lodami naturalnymi. Postanowiłam skorzystać z tej małej przyjemności, gdyż już wkrótce jedzenie mogło się stać moim największym wrogiem. Poprosiłam miłą młodą ekspedientkę o gałkę lodów pistacjowych. Delektowałam się nimi podczas spokojnej przechadzki w kierunku cmentarza powiatowego. Miałam ogromną potrzebę znalezienia się jak najbliżej Sebastiana.
Cmentarz dzielił się na kilka sekcji poprzecinanych niezliczoną ilością brukowanych ścieżek, więc łatwo można się było zgubić. Punkt orientacyjny stanowiła znajdująca się naprzeciwko bramy głównej maleńka biała kapliczka, w której odprawiano msze żałobne. Ostatnie pożegnanie Sebastiana też miało miejsce tutaj. Ja jednak szłam na pamięć. Mój brat został pochowany w nowej części cmentarza, tej najbardziej oddalonej od głównego wejścia.
Minęło niewiele ponad cztery miesiące, a mogiła mojego brata nie posiadała jeszcze marmurowego nagrobka. Tylko drewniana skrzynia oraz krzyż z czarną tablicą i białymi napisami. Imię i nazwisko. Data urodzenia i śmierci. A pod spodem słowa Ojcze nasz. Dla innych ludzi był to jeden z tysięcy takich samych grobów, dla mnie zaś – symbol jednej z czterech największych strat, jakich doświadczyłam w swoim trzydziestodwuletnim życiu.
Świat tak już został skonstruowany, że gdy jedni mieli mnóstwo szczęścia, innych prześladował bezduszny pech. Niestety ja należałam do tej drugiej grupy.
Krótko po moich i Sebastiana osiemnastych urodzinach zmarła ukochana babcia Kazia, mama mamy. Brała czynny i ważny udział w naszym wychowaniu i kochaliśmy ją ze wszystkich sił. Była ciepła, dobra i troskliwa. Koiła nasze smutki i zawsze miała dla nas czas. U schyłku życia nie radziła już sobie z najprostszymi czynnościami, a wtedy my mogliśmy odwdzięczyć się jej za całą opiekę, którą latami nas otaczała. To przy mnie, przy Sebastianie i przy naszej mamie wydała swoje ostatnie tchnienie, łamiąc nam serca swoim odejściem.
Ponad pięć lat temu spadł na nas kolejny cios. Anna i Jacek Kulińscy, nasi rodzice, zginęli w wyniku zaczadzenia kamienicy. Mieli po pięćdziesiąt lat, mnóstwo planów i chęci do życia. W tamtej niespodziewanej tragedii zginęła jeszcze trzyosobowa rodzina. Ból był nie do opisania…
Po śmierci rodziców oboje z bratem wylądowaliśmy na terapii u psychologa. Sebastian uznał, że dla niego to za mało, i poszedł do psychiatry. Nie potrafił się po tym wszystkim podnieść. Był cieniem samego siebie, nie umiał cieszyć się życiem, normalnie funkcjonować. Stracił dziewczynę, którą bardzo kochał, bo nie radziła sobie z jego pogłębiającą się depresją. Chodziłam wokół niego na paluszkach i starałam się zrobić wszystko, byleby tylko stanął na nogi. Pilnowałam, by nie ominął żadnej wizyty u psychiatry, sprawdzałam po kryjomu, czy przyjmuje przepisane leki. I gdy myślałam już, że jest lepiej, wtedy on…
Po prostu odebrał sobie życie. Bez żadnego pożegnania, bez wcześniejszych znaków ostrzegawczych. Zniknął z dnia na dzień.
Znalazł go Radek. Wokół walały się tabletki antydepresyjne. Świadomie przedawkował. Zatruł się i zapadł w swój ostatni sen. Na kanapie, na której wiele razy wcześniej siedzieliśmy wszyscy razem i oglądaliśmy głupie komedie, byleby tylko trochę się rozluźnić. Zaśmiewaliśmy się z prostych jak drut dialogów, jedliśmy popcorn, chłopacy zawsze pili piwo, ja bezalkoholowe, dla towarzystwa.
Miał tylko trzydzieści dwa lata. Mój bliźniak, moja bratnia dusza, najbliższa mi osoba. Tyle jeszcze go czekało, tyle mógł doświadczyć, zobaczyć, przeżyć. Ze wszystkiego zrezygnował.
Byłam wściekła, że zachował się tak samolubnie. Byłam skrzywdzona, bo mi siebie odebrał. W dniu pogrzebu chciałam krzyczeć tak głośno, by ten krzyk poniósł się ponad granice cmentarza. Płakać palącymi łzami w złudnej nadziei, że przyniosą ulgę. Zamknąć się w sobie na tysiąc spustów i nie myśleć już o niczym.
Choć emocje i ból tamtych dni były we mnie wciąż świeże, to tego dnia tliło się w moim sercu coś nieśmiałego… Myśl, świadomość, delikatna iskierka nadziei.
Dziecko. Moje dziecko. I to maleńkie, bijące już serduszko.
– Wiesz co, braciszku? Teraz tylko ono będzie trzymać mnie na powierzchni – wyszeptałam pod nosem, wpatrując się w tabliczkę przytwierdzoną do krzyża z jasnego drewna, i dotknęłam delikatnie swojego brzucha, z czułością i miłością mogącą zbawić mój cały świat.
*
Zrobiłam na obiad pierogi ruskie i z duszą na ramieniu czekałam na powrót Radka. Postanowiłam podjąć ostatnią próbę dotarcia do niego. Miałam już oficjalnie potwierdzoną ciążę i zdjęcie z USG. Myślałam, że może to go obudzi. Był początek tygodnia, więc liczyłam na to, że nie sprowadzi do naszego mieszkania swoich kolegów. Jeśli tak, to zamierzałam ich po prostu wyprosić. Nie miałam nic do stracenia, sytuacja była do granic możliwości patowa.
Wrócił sam. Słyszałam, jak zdejmuje buty w korytarzu, a chwilę później wszedł do kuchni i posłał mi krótkie, oschłe spojrzenie. Ja natomiast wpatrywałam się w niego uparcie. Na stole czekały już dwa talerze z parującymi, pachnącymi pierogami.
– Zapraszam na posiłek – powiedziałam spokojnie.
Wziął głęboki oddech i niechętnie usiadł ze mną do stołu. Atmosfera zgęstniała od napięcia. Zaczęliśmy jeść w całkowitej ciszy. Radek ostentacyjnie okazywał mi swoje niezadowolenie. Nie był w tym momencie mężczyzną, w którym się zakochałam, który zawsze otulał mnie swoją czułością i troską. Teraz wydawał mi się jakby… pusty. Szlag… Jak to bolało.
Serce ścisnęło mi się ze strachu.
– Byłam dziś u lekarza – zaczęłam w końcu, a on nie zareagował. – Potwierdził ciążę. Dziecko jest zdrowe i rozwija się prawidłowo. To szósty tydzień. Serduszko bije i nawet mam tutaj zdjęcie z U…
– Nie interesuje mnie to – odpowiedział ostro i spojrzał mi prosto w oczy. Jego tęczówki wypełniał lód.
– Jak możesz tak mówić? Będziesz ojcem. – Starałam się zachować spokój, choć czułam wzbierający w piersi płacz.
– Nie chcę tego dziecka, rozumiesz? Nie jestem gotowy. To nie jest dobry moment. Musisz usunąć ciążę, w przeciwnym razie…
– Nie usunę ciąży. – Kolejny raz musiałam uświadomić go o tym, co dla mnie było od samego początku oczywiste.
Czułam, że nigdy mu nie wybaczę tego, że w ogóle śmiał wyjść z taką propozycją. Nasza relacja właśnie bezpowrotnie się zmieniała. Ulegała zniszczeniu nienadającemu się do naprawy.
– Nie? – Uniósł brwi i wykrzywił usta w grymasie. Odrzucił widelec, a ten upadł na talerz z głośnym brzdęknięciem. Dwóch ostatnich pierogów, które zostały, Radek najwyraźniej nie zamierzał już zjeść.
– Nie. – W to jedno krótkie słowo włożyłam całą swoją odwagę.
– Wobec tego nadszedł czas, żebyś wyprowadziła się z mojego mieszkania. – Wstał od stołu, a ja popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.
Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Żartujesz sobie? – wydukałam.
– Jestem całkowicie poważny. Dałem ci wybór. Jeśli nie zamierzasz usunąć tego dzieciaka, to nie ma dla ciebie miejsca w moim życiu.
To się nie działo naprawdę. Właśnie ze mną zrywał w najgorszy możliwy sposób. Brutalnie i bez jakichkolwiek uczuć. Gdzie się podział mężczyzna, którego znałam i kochałam?
Zerwałam się od stołu i podeszłam do Radka tak blisko, że dzielił nas zaledwie krok. Musiałam patrzeć pod górę, bo był dużo wyższy ode mnie. Adrenalina napędzała mnie do działania, a serce szalało w piersi, jakby właśnie rozpoczęło swój najważniejszy wyścig.
– Masz kogoś, tak? To dlatego postanowiłeś się nas tak po prostu pozbyć? – wycedziłam i zmrużyłam oczy, grając pozę twardzielki, choć w środku szlochałam z bólu złamanego serca i zawiedzionego zaufania.
– Nie mam nikogo. Nasz związek to już fikcja. Odkąd nie ma Sebastiana…
Nie wytrzymałam i przerwałam mu, strzelając go z otwartej dłoni prosto w twarz.
– Nie wycieraj sobie gęby moim bratem. Wiem, że jego śmierć zmieniła nas na zawsze, ale wiesz co? On nigdy by ci nie wybaczył tego, że porzucasz mnie w takim momencie. Gdy noszę pod sercem twoje dziecko. Nasze dziecko. – Miałam nadzieję, że te ostre jak brzytwa słowa rozpłatają mu serce na drobne kawałki.
Radek wydawał się jednak niewzruszony. I to było najgorsze. Przegrywałam tę bitwę, ponieważ zależało mi bardziej niż jemu. I w tym tkwił cały szkopuł. On już zdecydował, a znałam go na tyle długo, by wiedzieć, że nie zmieni zdania. Po prostu mnie odprawiał. Miałam wynieść się z jego życia, przekreślając te wspólne lata, przeżycia i doświadczenia.
– Wiem, że niedawno zakończyła się umowa z lokatorami wynajmującymi mieszkanie po twojej babci. Będziesz miała gdzie pójść – powiedział na odchodne.
To przelało czarę goryczy. Definitywnie. Zacisnęłam usta w wąską linię, wyminęłam go i wyszłam z kuchni.
Jeszcze tego samego dnia zabrałam swoje najpotrzebniejsze rzeczy, spakowałam mojego kota i postanowiłam, że nigdy więcej nie będę o niego walczyć. Tylko o siebie i tę maleńką istotkę, która była moim nowym początkiem.2.
Zośka
Moje motto życiowe zawsze brzmiało: nic tak naprawdę nie dzieje się bez przyczyny.
Od dnia, w którym te słowa stały mi się bliskie, nigdy nie zwątpiłam w ich sens. Aż do dziś. W chwili, gdy pakowałam dwie niewielkie torby do bagażnika mojej czerwonej toyoty yaris, wątpiłam, że to, co się właśnie wydarzyło, rzeczywiście było po coś. W jednej chwili, w ciągu krótkiej rozmowy, straciłam partnera życiowego i zostałam sama z rozwijającym się we mnie dzieckiem.
Czy Radek postąpiłby tak samo, gdybym nie miała się gdzie podziać?
Wsiadłam za kierownicę, lecz minął prawie kwadrans, zanim odjechałam spod bloku. Hamowane od dłuższego czasu łzy zalewały mi twarz, a szloch dławił w piersi prawie do bólu.
Tylko on mi został po tym, jak umarł Sebastian. On i koleżanka z pracy, Wera. Byłyśmy ze sobą na tyle blisko, że nie bałam się jej zwierzyć z trudnych emocji po samobójstwie brata. A ona z ogromnym wyczuciem potrafiła okazać mi wsparcie, za co byłam jej niewypowiedzianie wdzięczna. Na szczęście nie musiałam jej teraz prosić o pomoc, miałam się dokąd udać.
Na rok przed śmiercią babcia spisała testament, przekazując swoje miejsce na ziemi mnie i bratu. Gdy otrzymaliśmy spadek, Seba wynajmował kawalerkę bliżej pracy, a ja pokój u koleżanki, skąd miałam blisko na uczelnię. Później przeprowadziłam się do Radka, więc od początku oboje zgodnie uznaliśmy, że najlepiej będzie wynajmować naszą wspólną własność. Ostatni lokatorzy wyprowadzili się tydzień temu. Byli nimi przemili młodzi ludzie z Ukrainy. Zawsze płacili czynsz na czas i niczego nie zniszczyli (w przeszłości bywało z tym różnie i Sebastian nie raz musiał się użerać z najemcami), a do tego pozostawili wszystkie pomieszczenia w nieskazitelnej czystości. Dobrze, że w międzyczasie nie znalazłam nikogo na ich miejsce…
Pół godziny później przekroczyłam próg mieszkania. Nadal czułam tu obecność babci, choć od czasu jej śmierci wnętrze przeszło gruntowne zmiany. Postawiłam torby na wyłożonej płytkami podłodze korytarza. Otworzyłam drzwiczki transportera, by dać Prymulce czas na oswojenie się z nowym miejscem – była po przejściach, więc potrzebowała czasu i cierpliwości z mojej strony. Po lewej znajdowała się łazienka, na wprost – fajnie urządzona kuchnia, natomiast dwie pary drzwi po prawej prowadziły do pokoi. Pierwszy od wejścia – duży, ustawny, z balkonem – mógł z powodzeniem pełnić rolę salonu oraz jadalni. Drugi był o połowę mniejszy, tam babcia miała swoją sypialnię.
Rzuciłam kluczyki na komodę stojącą przy wieszaku na kurtki. Czułam się straszliwie zagubiona, choć znałam to miejsce jak własną kieszeń. Przecież było moje. Z oczu ponownie popłynęły mi łzy. W uszach wciąż dźwięczały słowa Radka, ostre niczym nóż raniący mnie prosto w serce. Zachował się bezdusznie, jak nie on. Zamknął się przede mną całkowicie i miałam wrażenie, że już nieodwracalnie. Mama wielokrotnie mi kiedyś powtarzała, żebym nigdy nie walczyła o związek za dwoje, bo to nic nie da i niczego nie zmieni. Ale akceptacja zaistniałej sytuacji była tak trudna… Bolało tak straszliwie, tak bardzo.
Weszłam do kuchni. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy,
były odłączone od prądu sprzęty. Lokatorzy nawet o tym pamiętali, choć zazwyczaj nikt tej naszej prośby nie spełniał. Wsunęłam kolejno wszystkie wtyczki do kontaktów: od lodówki, kuchenki, mikrofalówki. Podeszłam do okna i wyjrzałam na prostokątny dziedziniec, który w ostatnim czasie został przekształcony w nowoczesny plac zabaw dla dzieci. Wokół rozstawiono ławki i posiano trawę, o którą ktoś nieustannie musiał dbać. Był nawet chodnik, po którym – mogłam to sobie wyobrazić – za kilka miesięcy będę spacerować z wózkiem. Znałam niektórych sąsiadów dzięki wieloletnim odwiedzinom u babci, choć prawie cała stara gwardia tamtego okresu odeszła już z tego świata, a na ich miejsce wprowadzili się młodsi: dzieci, wnuki, prawnuki. Nie miałam tutaj nikogo bliskiego, z kim mogłabym porozmawiać przy porannej kawie lub herbacie.
Ale pewnie ktoś taki się pojawi, prawda? Kiedy już się tutaj zadomowię. Dawniej ja i Sebastian mieliśmy tu wielu przyjaciół, ale czy ktoś z nich nadal mieszkał w kamienicy? Nie miałam pojęcia.
Teraz to był mój nowy-stary dom. Doskonale znane mury, okolica kojarząca się z najlepszymi momentami dzieciństwa…
Bolało tylko, że jestem tutaj sama. Bez babci, bez Sebastiana, bez rodziców.
Bez Radka. A przecież kiedyś rozmawialiśmy, że przeprowadzimy się do tego mieszkania i na dobre zapuścimy tu korzenie. Wszystkie plany i marzenia szlag trafił. Pozostała tylko brutalna rzeczywistość, której musiałam stawić czoła.
*
Wieczór okazał się najgorszy, pustka była jeszcze bardziej dojmująca niż wcześniej. Położyłam torby z moimi rzeczami w sypialni, nawlekłam świeżą pościel na kołdrę oraz poduszkę, na materac naciągnęłam grafitowe prześcieradło. Wszystkie czynności wykonywałam machinalnie. Cichy głos rozsądku szeptał mi, że powinnam pójść do sklepu i zrobić jakieś zakupy, bo lodówka świeciła pustkami, ale zignorowałam go. Choć burczało mi w żołądku, zmobilizowałam się zaledwie do zagotowania wody na herbatę.
Wzięłam prysznic, po czym zwinęłam się w kłębek w ciemnożółtym fotelu uszaku i długo wpatrywałam się w przypadkowy punkt na przeciwległej ścianie, drapiąc za uchem Prymulkę, która ułożyła się tuż obok mnie. Nie czułam już złości do Radka. Trawił mnie ból rozczarowania i złamanego serca. Naprawdę kochałam tego człowieka, choć po śmierci Sebastiana nasza relacja znacząco się pogorszyła. Już nie byliśmy tak beztroscy i zapatrzeni w siebie, bo padł na nas cień straty, z którą oboje nie potrafiliśmy sobie poradzić. Sądziłam jednak, że dziecko będzie naszą wspólną szansą, nowym początkiem, że wspólnie otoczymy tego maluszka bezgraniczną miłością. Radek sprowadził mnie na ziemię bez jakichkolwiek skrupułów.
Sięgnęłam ręką po leżący na parapecie telefon. Nie było żadnych połączeń czy pełnych skruchy SMS-ów, na które po cichu liczyłam. Wzięłam głęboki oddech, otarłam pojedyncze łzy z policzków i wybrałam numer do Wery. Minęła dwudziesta, miałam nadzieję, że to dobra pora i odbierze.
– Halo? – odezwała się już po pierwszym sygnale.
– Hej – przywitałam się przyciszonym głosem. – Masz może chwilę?
– Jasne. Właśnie położyłam dzieciaki spać i chwyciłam komórkę, a ty akurat zadzwoniłaś – roześmiała się.
Miała niesamowicie miły głos. Przedszkolaki zawsze uwielbiały, gdy czytała im bajki, bo potrafiła to robić jak nikt inny.
– Od jutra nie będzie mnie w pracy przez dłuższy okres – zaczęłam. Chciałam powiedzieć jej o ciąży sama, zanim dowiedziałaby się od dyrektorki.
– Dlaczego? Co się stało?
Jej niepokój rozczulił mnie do granic możliwości.
– Jestem w ciąży. Dziś byłam u lekarza i dał mi potwierdzenie – odpowiedziałam i instynktownie położyłam dłoń na podbrzuszu. To tam znajdowało się moje maleństwo.
– O matko! To cudowna wiadomość! Z całego serca ci gratuluję! Który to tydzień?
Rozentuzjazmowany ton Wery sprawił, że uśmiechnęłam się pomimo smutku. Często była moim pocieszeniem, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Dopiero początek. Szósty. Na szczęście póki co wszystko jest dobrze, serduszko bije – ogłosiłam, przywołując w pamięci obraz wyświetlany przez podwieszony pod sufitem monitor w gabinecie lekarskim.
– Z jednej strony jest mi smutno, że nie będziemy się widywać w pracy, a z drugiej tak bardzo się cieszę, że będziesz mamą! – powiedziała wzruszona. – Mam nadzieję, że wiesz, ale jeszcze ci tylko przypomnę, że gdybyś czegoś potrzebowała, to możesz do mnie śmiało dzwonić, okej?
– Pamiętam i jestem ci za to ogromnie wdzięczna – odparłam i poczułam, że zbiera mi się na płacz. Najwyraźniej burza hormonów już dawała mi się we znaki, normalnie nie byłam taką beksą…
– Możesz liczyć na mnie tak, jak ja mogę na ciebie – zadeklarowała.
Rzeczywiście, byłam skora do pomocy. Czasem przypilnowałam jej dzieci, gdy musiała lub chciała gdzieś wyjść, sama czy z mężem, innym razem przejęłam jej grupę, bo pilnie wezwano Werę do szkoły. Troszczyłam się też o to, by codziennie wypiła ciepłą kawę. To takie drobnostki, a jednak wpływały na to, że nasza więź stawała się coraz silniejsza.
Teraz dotarło do mnie, że nie jesteśmy już koleżankami z pracy, bliżej nam do prawdziwych przyjaciółek, takich, które podnoszą się wzajemnie, gdy ich skrzydła zapominają, jak latać…
– Zawsze – wyszeptałam niemal bezgłośnie.
– Zawsze – odparła, a w jej głosie wyczuwalny był uśmiech.
Ciąg dalszy w wersji pełnej