Nie mieszkam w igloo - ebook
Nie mieszkam w igloo - ebook
Ten Polak w mroźnej Grenlandii znalazł nowy dom
Na Grenlandię nie wygnała mnie przygoda ani chęć eksploracji Arktyki. Nie zabrała mnie tam również fala emigracji zarobkowej. Nie jest to książka o karkołomnej ekspedycji kajakiem ani przemierzaniu lądolodu. Do Sisimiut, „miejsca przy lisich norach”, zabrało mnie życie, które również później pozwoliło mi spędzić w tym niesamowitym miejscu 12 lat, założyć rodzinę, znaleźć sobie zajęcie, wybudować domek letniskowy i przede wszystkim choć odrobinę poznać sposób myślenia dzisiejszych Grenlandczyków.
Z chwilą przybycia na skutą lodem wyspę Adam musiał przedefiniować sobie wiele kwestii. Metodą prób i błędów, niekiedy w zabawny sposób, poznawał zasady funkcjonowania w innej kulturze i obcowania z arktyczną przyrodą. Musiał nauczyć się polować, celebrować ciszę, organizować kaffemiki i odnaleźć się jako nauczyciel w grenlandzkim systemie edukacji. Jeździł psim zaprzęgiem i skuterem śnieżnym. Grenlandia nauczyła go nie irytować się kilkudniowymi opóźnieniami samolotu, a córka wytłumaczyła mu, co naprawdę znaczy imię Anaruk. Szybko też się zorientował, dlaczego na mroźnej wyspie najważniejsza jest zamrażarka.
Grenlandia dała mu wolność nie tylko nieograniczonej przestrzeni, lecz także życie bez nieustannie krępujących reguł. Czy Grenlandia uzależnia? Z jakimi problemami musi się zmierzyć? Czy to ziemia obiecana tylko dla kochających przygodę i życie outdoorowe? Czy Polak może stać się pełnoprawnym uczestnikiem typowo grenlandzkiego życia, czy tylko jego obserwatorem?
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0946-1 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prezentacji słuchałem tylko jednym uchem. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że kiedyś w takim małym, drewnianym, kolorowym domku zamieszkam. I że moje dzieci będą w tych foczych kombinezonach chodzić. Nie tylko w nich… Bo Grenlandia to dziś zmodernizowany kraj. Jest internet, choć nie tak szybki jak w Europie. Są samochody, chociaż nie ma dróg między miastami. I nadal są psie zaprzęgi, ale nikt nie jeździ nimi do pracy. Prawie nikt. Grenlandia to wspaniałe miejsce, pełne kontrastów. Ale chyba wypada zacząć od początku.Niemiecki dla Eskimosów
Nigdy nie interesowała mnie Arktyka. Będąc chłopcem, czytałem powieści Karola Maya i książki Szklarskiego o Tomku Wilmowskim. Nigdy nie natrafiłem na opowieści o wielkich polarnikach i ich wyprawach na biegun. Może gdybym natrafił, to nigdy bym tu nie przyjechał? Moja przygoda z Grenlandią to czysta seria przypadków losowych i spontanicznych decyzji. Pośrednio zaczęła się wiosną 2002 roku w studenckiej stołówce w Poznaniu. W tym czasie byłem szczęśliwym studentem trzeciego roku filologii germańskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jedząc obiad, z kilkoma przyjaciółmi opowiadaliśmy sobie o planach na przyszłość. Wszyscy je mieli oprócz mnie. Jarek jedzie na stypendium do Niemiec, Paweł zakłada zespół hiphopowy, a Grzesiu już pracuje w poważnym biurze ubezpieczeniowym.
– To ja zdaję na skandynawistykę, co mi po samym niemieckim – wypaliłem.
Ten kierunek od dawna chodził mi po głowie. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Wikingowie, gang Olsena i filmy Larsa von Triera – to wtedy wydawało mi się interesujące i egzotyczne. Z pełnym żołądkiem udałem się do sekretariatu Instytutu Skandynawistyki w poznańskim Collegium Novum.
– Dzień dobry, na jakie filologie macie nabór w tym roku?
– Duńską i szwedzką.
– A z czego są egzaminy?
– Niemiecki lub angielski, polski i wiedza o krajach skandynawskich.
– Proszę zapisać mnie na egzamin na filologię duńską.
W ten sposób w październiku 2002 byłem już studentem dwóch kierunków. Wciąż jednak nie miałem odpowiedzi na pytanie, które nie tylko ja sam sobie stawiałem:
– No tak, ale co ty będziesz robił po tym duńskim?
Odpowiedzi szukałem, jak wielu zbłąkanych, w internecie. Rzecz działa się w małym mieszkaniu studenckim, gdzie z grupą znajomych głowiłem się nad tą kwestią. W końcu wszedłem na google.dk, a w wyszukiwarkę wpisałem jedno z pierwszych słów, jakie poznałem po duńsku – tysk – to jest niemiecki. Chciałem sprawdzić, co można robić w Danii ze znajomością tego języka. Oczywiście pojawiło się za dużo stron, musiałem więc skonkretyzować zapytanie.
– Może mogę tam uczyć niemieckiego?
Do tysk dodałem lærer, w ten sposób otrzymałem zapytanie o nauczycieli języka niemieckiego. W tysiącach wyników, jakie wyskoczyły, dziwnym trafem odnalazłem ogłoszenie o pracę z Grenlandii. Wtedy wiedziałem jedynie, że jest to terytorium Królestwa Danii. Kliknąłem. Moim studenckim oczom ukazało się zdjęcie – kobieta o inuickich rysach twarzy stoi przed czerwonym, drewnianym budynkiem, zapewne szkołą, bo w tle biegają dzieci. Wtedy nie było jeszcze Google Translate, ale po kilku miesiącach studiowania mogłem już zrozumieć, że potrzebują nauczycieli niemieckiego. Znajomi wybuchnęli śmiechem.
– No tak, Adam, właśnie odkryłeś swoje powołanie. Będziesz uczył niemieckiego na Grenlandii.
Nikt wówczas nie traktował tego poważnie, a w szczególności ja sam. Nie wiedziałem przecież, co przyniesie przyszłość. Niewiele wiedziałem również o Grenlandii. Lód, niedźwiedzie polarne, igloo, duńskie terytorium. Na pewno nie byłbym wtedy w stanie napisać o Grenlandii książki, nawet dla dzieci.
Kolejnym niepozornym, lecz bardzo ważnym wydarzeniem, które przesądziło o moim losie, był powrót tramwajem z uczelni do domu. W tramwaju spotkałem koleżankę z filologii duńskiej. Od słowa do słowa dowiedziałem się o stypendium fundowanym przez organizację CIRIUS. Oferowali oni pobyt na duńskich uniwersytetach ludowych (zwanych też powszechnymi) dla młodzieży z dziesięciu nowych krajów członkowskich Unii Europejskiej (był rok 2004).
Znane w całej Skandynawii i północnych Niemczech uniwersytety ludowe to dość ciekawe zjawisko edukacyjne. Ich inicjatorem był duński pisarz i myśliciel N. F. S. Grundtvig (1783–1872), który w 1844 roku założył pierwszą tego typu placówkę. Z punktu widzenia wielu Duńczyków Grundtvig odegrał większą rolę w kształtowaniu kultury ich kraju niż dwaj współcześni mu i znacznie bardziej popularni na świecie Hans Christian Andersen i Søren Kierkegaard. W latach trzydziestych XIX wieku przedstawił on ówczesnemu królowi Danii liczne plany stworzenia szkoły dla dorosłych, w której to wyższe klasy społeczne – przyszli pracownicy administracji i służby publicznej – miały uczęszczać na zajęcia, mieszkać, spożywać posiłki i spędzać czas wolny razem z przedstawicielami niższych warstw w celu lepszego poznania ich potrzeb. Grundtvig zakładał, że te szkoły poprawią jakość służby publicznej. Miały też pomóc duńskim chłopom, rybakom i rzemieślnikom w zrozumieniu idei i egzekwowaniu praw gwarantowanych im w demokratycznej konstytucji z 1849 roku.
Od tego czasu uniwersytety ludowe przeszły liczne zmiany, lecz idea pozostała ta sama. Uczniowie razem mieszkają, organizują czas wolny i uczestniczą w zajęciach. Każdy dzień rozpoczyna się od porannego zebrania i wspólnego śpiewu. Oprócz tego każdy z uczniów ma określone zadania, takie jak sprzątanie czy przygotowywanie jedzenia. Do ich obowiązków należą także cotygodniowe zebrania dla mieszkańców określonych budynków, na których dyskutuje się ewentualne problemy i plany na przyszły tydzień. Na uniwersytetach ludowych duży nacisk kładzie się na życie kulturalne i społeczne. Oprócz typowych dla szkoły duńskiej przedmiotów, jak literatura, psychologia czy filozofia, oferują szeroką gamę raczej niespotykanych zajęć. Są wśród nich: ceramika, garncarstwo, fotografia, jubilerstwo i projektowanie odzieży. Do tego dochodzą wspólne projekty, takie jak organizacja różnego rodzaju występów i wycieczek. Wspomnieć tu należy, że przedmioty realizowane jako dwu-, trzymiesięczne kursy nie kończą się egzaminami i nie dają żadnych oficjalnych kwalifikacji.
Dla mnie osobiście pobyt na uniwersytecie ludowym był ogromnym przeżyciem, pozwolił mi poznać ludzi niemal z całego świata i bez wątpienia miał wpływ na to, gdzie teraz jestem i co robię.
Do Uldum na Półwyspie Jutlandzkim, gdzie znajdował się uniwersytet ludowy, do którego zostałem przyjęty, pojechałem pociągiem. Dość szybko moją pochłoniętą chęcią do nauki duńskiego uwagę zwróciła dziewczyna o egzotycznej, hawajskiej na pierwszy rzut oka urodzie. Długie, gęste i czarne jak heban włosy, ciemna karnacja i skośne, zawsze uśmiechnięte oczy. Sporo czasu minęło, zanim poznaliśmy się bliżej. Birthe okazała się być mieszkanką Grenlandii, największej wyspy świata, o której wtedy wiedziałem tylko niewiele więcej, niż kiedy robiłem mój research o możliwościach pracy z językiem duńskim. Dwa lata studiów skandynawistyki nieco moją wiedzę poszerzyły, ale nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek zakładał, że zamieszkam na tej wyspie, w ponad osiemdziesięciu procentach skutej lodem.
Po zakończonym pobycie w Uldum Højskole wybrałem się do Anglii, a Birthe została w Danii, by kontynuować naukę. Na tym jednak nasz związek się nie skończył. Dzięki tanim liniom lotniczym i dość pobłażliwemu szefowi miałem możliwość częstych odwiedzin. Choroba matki i tęsknota za krajem skłoniła Birthe do porzucenia nauki w Danii i powrotu na swoją ukochaną wyspę. To było bardzo ciężkie rozstanie, jednak nadal nie rozważałem możliwości zamieszkania w jakimś pięciotysięcznym miasteczku na Grenlandii. Nie przekonywał mnie również fakt, że było to drugie co do wielkości miasto w tym kraju, a na swojej stronie internetowej reklamowało się jako „perła grenlandzkiego wybrzeża”. Byłem młody i pełen energii, gotowy do podjęcia bogatej w wyzwania pracy w jednej z europejskich korporacji. Mój tok myślenia zmienił się diametralnie, gdy pewnego marcowego poranka 2006 roku spojrzałem na swój telefon komórkowy. Na ekranie zobaczyłem siedemnaście nieodebranych połączeń z numerem zaczynającym się od +299. Męska intuicja od razu podpowiedziała mi, co to znaczy. Tego dnia dowiedziałem się, że za kilka miesięcy zostanę ojcem. Postanowiliśmy, że do Sisimiut przyjadę w czerwcu.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji