- W empik go
Nie mogę cię zapomnieć - ebook
Nie mogę cię zapomnieć - ebook
Rewelacyjna historia autorki Nie możesz mnie pocałować.
Romans z gwiazdą rocka i motywem spotkania po latach.
Wiele lat temu serce Piper Karel zostało skradzione i złamane. Za to wszystko odpowiedzialny był Evan Von Bleu, bezdomny muzyk, którego jako dwudziestojednolatka poznała w parku.
Zakochała się w nim bez pamięci, chociaż na pewno nie był typem chłopaka, którego jej matka chciałaby zobaczyć u boku córki. Całe jego ciało pokrywały tatuaże, a długie, czarne włosy dodawały mu buntowniczego wyglądu.
Jednak dla Piper nie miało to znaczenia. Wpadła po uszy. Złamał wszystkie jej zasady i niestety również serce…
Teraz Evan nie jest już bezdomny. Stał się sławny. Kiedy znów się spotkają, Piper zaczyna rozumieć, że nie wiedziała o nim wszystkiego i wcale nie znała go tak dobrze, jak myślała. Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-696-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podczas czytania tej książki wysłałaś mi taką wiadomość:
„Kocham Cię jako Przyjaciółkę i wielbię jako Pisarkę!”
Chciałabym powiedzieć, że kocham Cię jako Przyjaciółkę i wielbię jako Czytelniczkę. Byłaś dla mnie kimś więcej niż tylko Przyjaciółką i Beta-czytelniczką. Byłaś moją liną ratunkową na wiele sposobów. Nie sądzę, abyś kiedykolwiek zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczy dla mnie Twoja przyjaźń i Twoje wsparcie. Kocham Cię, moja Przyjaciółko. Bez Ciebie jestem zagubiona. Będę o Tobie myśleć przy każdym napisanym słowie i nigdy Cię nie zapomnę.ROZDZIAŁ 1
1998 – Piper
Menu przepływa przez moje biurko i przewraca uchwyt na spinacze.
– Ziemia do Piper Karel – mówi moja współpracowniczka Melissa, ignorując zniszczenia, które właśnie wyrządziła. – Jak interesująca może być praca w recepcji? Trzy razy cię wołałam! Niedługo zamawiam lunch i idę go odebrać. Chcesz coś?
Jest dziesiąta trzydzieści i nadal popijam herbatę, którą zrobiłam wcześnie rano. Jestem tak bardzo zawalona sortowaniem mojej skrzynki z dokumentami, że nawet nie mam chwili, by dotknąć mojego batonika musli, nie mówiąc już o zjedzeniu lunchu. Zastanawiam się, co takiego dzieje się w skrzynce Melissy, że lunch mimo wszystko jest jej priorytetem.
Oddaję jej menu z kraciastą okładką i wkładam spinacze z powrotem do małego, prostokątnego, magnetycznego domku.
– Nie, dziękuję. Nic nie chcę.
– Może gdybyś raz na jakiś czas zjadła lunch, to nie byłabyś taką nudziarą, Piper.
– Jem lunch, Melissa. Po prostu lubię posilić się na świeżym powietrzu, w parku, zamiast codziennie siedzieć w tym biurze przez dziewięć godzin bez przerwy.
– I omija cię cała zabawa, gdy wychodzisz. Wszystkie ciekawe rzeczy w tym miejscu dzieją się właśnie w jadalni.
Ach, no tak. Biurowe ploteczki. Właśnie w zeszłym tygodniu przegapiłam jakiś dramat. Przynajmniej mogę zagwarantować, że jeśli kiedykolwiek ubiegałabym się o awans, to nie pogratulowałabym mojej konkurentce, wyrzucając swoją sałatkę na jej kolana.
– Po prostu czasem lubię mieć trochę spokoju i czasu tylko dla siebie – odpowiadam.
– Dobrze, no to delektuj się swoim spokojnym lunchem. Sama. Jak zwykle. – Odrzuca włosy i odchodzi obrażona z menu pod pachą.
Mając dwadzieścia jeden lat, jestem najmłodszą osobą w biurze. Pracuję w małej firmie zajmującej się projektowaniem mody. Nasza linia odzieży sportowej jest naprawdę popularna w całym kraju. Dwa sezony temu współpracowaliśmy z projektantem celebrytów nad parą spodni do jogi, które rozsławiły przedsiębiorstwo. Zaczęłam pracować tutaj jako recepcjonistka i asystentka biura na pół etatu już w ostatniej klasie szkoły średniej, dzięki czemu po jej ukończeniu zostałam zatrudniona na pełny etat. Odbieranie telefonów i pisanie maili nie jest do końca moim pomysłem na karierę, ale wystarcza na przeżycie. Firma stale się rozwija i zawsze są wakaty na nowe stanowiska. Czekam tylko na to właściwe, które mnie zainteresuje. Mam nadzieję, że będzie to w dziale marketingu lub rozwoju produktu. Na razie cieszę się, że mogę dowiedzieć się jak najwięcej o samych produktach i firmie.
Kiedy przyjęłam tę pracę, miałam nadzieję, że będzie to dla mnie nowy początek, w całym tego słowa znaczeniu. Cieszyłam się, że będę mogła przebywać wśród ludzi, którzy nie wiedzieli, jak bardzo byłam zawsze niezdarna. Myślałam, że zdobędę nowych przyjaciół.
Byłam dziewczyną, która zwymiotowała w pierwszy dzień podstawówki i która potknęła się w czarnych czółenkach i mini spódniczce w pierwszym dniu szkoły średniej. Upadłam z rozłożonymi nogami jak sarenka i błysnęłam majtkami z małymi kotkami przed połową szkoły. Nigdy nie zapomnieli o moich wymiotach, a już na pewno nie o tym, że miałam majtki w kotki. Chłopcy mruczeli i miauczeli w mojej obecności miesiącami, a dziewczyny nazywały mnie Bełcik.
Zabawne czasy…
Pokładałam wielkie nadzieje w wejściu do świata pracy, w prawdziwą atmosferę kariery zawodowej. Nie spodziewałam się, że będę otoczona przez żonatych mężczyzn, którzy flirtują ze wszystkimi kobietami, albo zestresowanych i uzależnionych od kawy, którzy wrzeszczą na swoje arkusze kalkulacyjne. Są tutaj też kobiety, które plotkują i wywołują dramaty, jakby im za to płacono.
Witamy w dorosłym życiu!
A już na pewno nie spodziewałam się, że Melissa, która ukończyła szkołę średnią rok przede mną, zacznie tu pracować kilka miesięcy wcześniej. Była jedną z tych elitarnych i popularnych dziewczyn w szkole. Miała najładniejsze ubrania, najładniejszy samochód, przyjaciół, którzy chłonęli każde jej słowo i wszystkich najbardziej atrakcyjnych chłopaków pragnących dobrać się do jej tyłka. Moja nieporadność i przypadkowe wpadki były dla niej wtedy dobrym źródłem rozrywki. Teraz jest dużo bardziej subtelna w wyśmiewaniu mnie, ale nadal jest tak samo irytująca.
Tuż przed południem robię dwa kroki na dziedzińcu biurowca, gdy nagle coś rozbija się o bok mojej głowy. Twarde, delikatne i trzepoczące. Sięgam w górę i dotykam bolącego miejsca nad skronią. Mały niebieski ptaszek chaotycznie macha skrzydełkami na ziemi obok moich stóp, a następnie odlatuje na pobliskie drzewo.
Co do cholery? Mrużę oczy przez tępy ból skroni, zastanawiając się, co się właśnie wydarzyło. W tym samym momencie po mojej prawej ktoś wybucha śmiechem. Melissa i kobieta z księgowości palą i patrząc na mnie, kręcą głowami. Jestem całkiem pewna, że usłyszałam „ptasi móżdżek” rzucone w moim kierunku.
Otrząsając się z zażenowania, wyciągam z torebki niewielkie lusterko. Cichy park znajduje się zaledwie kilka przecznic dalej, ale chcę się upewnić, że nie mam na głowie rozcięcia, które tylko przedłużyłoby moje upokorzenie. Miejsce uderzenia, zakładam, że dziobem, boli, ale po oględzinach nie dostrzegam krwi, jedynie słabe zaczerwienienie i małe niebieskie piórko przyklejone do mojego czoła.
– Szalony ptak… – mruczę, ścierając ślady po tym wydarzeniu.
Rozlega się klakson i podskakuję, upuszczając lusterko, które rozbija się u moich stóp.
Cholera.
– Uważaj, idiotko! – krzyczy kierowca.
Serce mi skacze, gdy zdaję sobie sprawę, że nieświadomie weszłam na przejście dla pieszych na ruchliwej jezdni. Kobieta gwałtownie skręca bordowym sedanem obok mnie i kawałków rozbitego lusterka, a ja pędzę na drugą stronę ulicy, bezgłośnie przepraszając.
Cholerne poniedziałki.
Jeśli czarny kot przekroczy mi drogę, kończę na dzisiaj i wracam do domu, aby ukryć się pod moją bezpieczną, puszystą kołdrą.
Kiedy zbliżam się do ławki w parku, którą zajmowałam w porze lunchu przez ostatnie trzy miesiące, w powietrzu czuję coś innego, czego nie potrafię określić. Zwykłe odgłosy śmiechu dzieci i szelestu liści wydają się wyciszone, jakby zanikały w tle. Intryguje mnie coś, czego jeszcze tutaj nie słyszałam, czyli delikatna muzyka akustyczna. Zachęcająca melodia staje się głośniejsza z każdym krokiem. Źródło znajduje się niedaleko ławki, którą od jakiegoś czasu uważam za swoją. Ze zdziwieniem zauważam, że melodia nie pochodzi z radia, jak pomyślałam w pierwszej chwili, ale z gitary, na której gra siedzący na ziemi dwudziestoparoletni facet. Opiera się o niski, ozdobny, ceglany murek. Obok niego siedzi mały, brązowy pies z oklapniętymi uszami ubrany w czarną bandanę.
Gdy przechodzę obok niego, by zająć miejsce na swojej ławce, zauważam, że prawie każdy widoczny centymetr jego ciała, z wyjątkiem twarzy, pokryty jest tatuażami. Z dziur w jego wytartych dżinsach wyłaniają się czarne plemienne wzory. Jego ramiona pokrywają twarze, kwiaty i chmury, a na wierzchach rąk i wzdłuż utalentowanych palców rozpraszają się różne wzory. Mam jeden tatuaż na nadgarstku, malutką biedronkę siedzącą na liściu. Muszę przyznać, że dziaranie bolało jak cholera. Wbijanie igły w kolana i łokcie musiało doprowadzać do szaleństwa, ale może jest jednym z tych ludzi, którzy lubią ból.
Przyglądam się muzykowi z ciekawością, tak dyskretnie, jak tylko potrafię, i zajmuję się wyjmowaniem mojej kanapki z sałatką z kurczaka z torby na lunch. Nieudolnie walczę z folią, która skleiła się i trzyma się tak desperacko, jak szalony eks.
Gitarzysta spuszcza głowę, przez co długie, brązowe włosy zasłaniają mu twarz i sięgają za ramiona. Jest głęboko zanurzony w piosence. To senna, hipnotyzująca melodia, która brzmi co najmniej jak kilka gitar, a nie tylko jedna. Nie wiem nic o grze na instrumencie muzycznym, ale mogę powiedzieć, że chłopak jest niesamowicie utalentowany.
Przeżuwam swoją kanapkę, gdy wokół niego tworzy się mały tłum. Gra dalej, nie patrząc w górę. Jedyną oznaką tego, że jest świadomy swojej publiczności, jest subtelny ukłon w stronę kogoś, kto wrzuca pieniądze do ustawionego przed nim słoika. Chyba nie musi im dziękować, bo jego pies macha swoją onyksową łapą do każdego darczyńcy. W normalnych warunkach oczekiwałabym, że ludzie poklepią uroczego psa po jego futrzanym łebku za to, że jest tak utalentowany, ale nikt się na to nie decyduje. Pies ma taką samą nietykalną aurę, co jego towarzysz, jakby na obu była niewidzialna plakietka, która oznacza: patrz, słuchaj, ciesz się, ale nie dotykaj.
Jestem zaintrygowana i pewnie żuję z otwartymi ustami, gdy zerkam między dwiema kobietami niosącymi ogromne czarne torby z zakupami. W niewytłumaczalny sposób przyciąga mnie jego głos i wygląd. Wydaje się wyjątkowy, trudny do opisania, ale na swój sposób atrakcyjny.
Jego melancholijny uśmiech niesie w sobie nutę zmysłowości. Jest jak zaćmienie: jednocześnie ciemny i jasny, a do tego nie można na niego patrzeć zbyt długo bez ryzyka poparzeń.
Marszczę czoło, gdy kobiety z torbami na zakupy wrzucają drobniaki do jego słoika i idą w stronę wyjścia z parku. Wrzucanie drobnych do fontanny jest akceptowalne, ale dawanie reszty człowiekowi? To po prostu wydaje mi się niewłaściwe. Chcę, żeby dawały mu piątki, dziesiątki lub dwudziestki, a nie ćwiartki i dziesięciocentówki. Mimo że wydaje się zupełnie niewzruszony, to w jego imieniu jestem urażona.
Biorąc łyk z butelki z wodą, zsuwam ośmiocentymetrowe czarne obcasy i chowam stopy pod sobą. Wyciągam książkę z ogromnej, skórzanej torebki. Ta godzina podczas lunchu to mój czas na relaks i zatracenie się w historii, którą czytam. Chwila zapomnienia od tego, że wciąż mieszkam z rodzicami i nastoletnią siostrą, która ma lepsze życie towarzyskie niż ja.
O dwunastej pięćdziesiąt z powrotem wkładam swoje buty, pragnąc zostać tu na resztę dnia, by skończyć czytaną powieść romantyczną i posłuchać, co artysta zagra w dalszej kolejności. Jego muzyka rozwiała moją irytację z powodu zderzenia z ptakiem i wrzeszczącego kierowcy.
Niechętnie chwytam torbę z resztką lunchu i wracam do biura, uśmiechając się do niego, gdy przechodzę obok. Gdy zaczyna grać następny utwór, popularną piosenkę rockową, stuka srebrnymi sygnetami o korpus gitary. Nie pamiętam jej tytułu, ale wiem, że zostanie w mojej głowie do końca dnia.
* * *
We wtorkowe popołudnie gitarzysta z tatuażami znów jest w parku. Tym razem gra inny rodzaj muzyki z domieszką hiszpańskich rytmów. Jest szybka i chwytliwa – porcja pozytywnego nastawienia pod wiszącymi nad głową ciemnymi chmurami.
Jestem lekko speszona, gdy siadam na swojej ławce. Codziennie przychodzę tutaj, by się zrelaksować, a teraz on wtargnął ze swoim muzycznym otoczeniem i dziwnym magicznym wpływem. Chciałam poddać się dzisiejszemu ponuremu nastrojowi i pogrążyć w smutku z powodu braku słońca, ale jego muzyka, wraz z tanecznym ruchem głowy i obrzydliwie jaskrawą tropikalną bandaną na szyi psa sprawiają, że jest to niemożliwe.
Patrzy w górę i spotyka moje spojrzenie, gdy tradycyjnie przeżuwam kanapkę. Sposób, w jaki się we mnie wpatruje, konkuruje z umiejętnościami mojego kota. Czując się nieco jak zaczarowana i lekko oszołomiona, odrywam wzrok od jego oczu i rzucam mały kawałek chleba niecierpliwemu gołębiowi. Kilka sekund później zerkam ponownie na muzyka i widzę, jak uśmiecha się do mnie, strzepując włosy z twarzy, jakby wiedział, że doprowadził mnie na chwilę do zamroczenia.
Mój żołądek robi małe salto, a ja rzucam ostatnie kawałki chleba gołębiowi. Jeszcze raz spoglądam na gitarzystę, przez co serce przyspiesza mi o kilka uderzeń. Wciąż mnie obserwuje. Puszcza mi oczko i robi najbardziej seksowny uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam u mężczyzny, a potem skupia się na swojej gitarze.
Decydując się ukryć swoje zainteresowanie tym, co wygląda na subtelny flirt, wyciągam z torby książkę. Nawet pogoda nie pozwala mi odwrócić uwagi od gitarzysty, ponieważ chwilę przed otwarciem książki pojawia się lekka mżawka. Minimalna ilość wilgoci wystarcza, by moje włosy wyglądały jak po nieudanej trwałej, co nie wygląda najlepiej.
Kiedy deszcz zaczyna padać coraz mocniej, przyciskam swoje rzeczy do ciała, żeby nie zmokły, i biegnę do pobliskiej altanki. Przeklinam siebie, że nie wzięłam dzisiaj żadnego parasola. Mam je wszędzie – około dwudziestu w domu, pięć w biurku i dwa w samochodzie. Niestety nie mam przy sobie ani jednego, kiedy jest mi potrzebny. Gdy jestem już pod dachem altanki, przeczesuję palcami włosy, które są już mokre i zaczynają się kręcić na końcach. Ech…
– Cholera – mówię pod nosem.
Obrys stanika i sutki wyraźnie się odznaczyły przez białą jedwabną bluzkę.
– To tylko mały deszcz. – Głęboki, przydymiony głos zaskakuje mnie i odwracam się, by ujrzeć nie kogo innego, jak faceta z gitarą i jego psa stojących za mną w schronieniu altanki. Zrzuca swój stary, poobijany futerał na gitarę i wysłużoną torbę na drewnianą podłogę, a następnie przeciąga dłońmi po psiej sierści, mówiąc cicho. Nie słyszę, co mówi, ale chciałabym to usłyszeć.
Drżąc, krzyżuję ręce na piersi.
– Jeśli to tylko deszcz, to po co tutaj wszedłeś? Boisz się, że twoje włosy też będą się puszyć? – mówię żartobliwie, ale serce bije mi mocniej, gdy pytania ścigają się w mojej głowie.
Czy on mnie śledzi? Jeśli tak, to dlaczego? Czy on po prostu próbuje uciec przed deszczem? Czy też stałam się łatwym celem dla nie wiadomo kogo, stojąc samotnie w altance?
Wyciera ręce o brudne dżinsy i gestem wskazuje na psa.
– Nie lubi być mokry – mówi ściszonym głosem, jakby zdradzał mi sekret.
Mój instynkt przetrwania rozluźnia się, gdy zauważam, jak bardzo troszczy się o swojego kompana. Facet wydaje się nieszkodliwy, ale mimo wszystko grzecznie uśmiecham się i odsuwam od niego, zerkając na zegarek. Mój czas na lunch już prawie się skończył.
Mój rozmówca patrzy w niebo.
– Przestanie za kilka minut. To tylko szybki prysznic dla ziemi.
W odpowiedzi kiwam głową. Moją uwagę przykuwa kolczyk w jego uchu. Małe, niebieskie piórko wisi na srebrnym haczyku i przylega do pasma jego długich brązowych włosów. Efekt jest bardzo rockowy i przypomina mi o ptaku, który wczoraj uderzył mnie w głowę i zostawił swoje małe puchate piórko na moim czole. Zastanawiam się, czy było to jakieś proroctwo, czy może znak.
– Pracujesz w pobliżu? Czy może chodzisz na uczelnię? – pyta.
– Pracuję w biurze kilka przecznic w tamtą stronę. – Wskazuję na prawo, mimo że moje biuro jest po lewej stronie. – A ty czym się zajmujesz?
Przechyla głowę.
– Widziałaś moją pracę.
– Więc ty…?
Ze skinieniem głowy wyciąga z kieszeni koszuli zgniecioną paczkę papierosów i wyjmuje jednego ustami. Odkłada paczkę na miejsce i wyciąga czarną zapalniczkę z przedniej kieszeni dżinsów.
– Tak, pracuję i mieszkam tutaj. – Przekrzywia swoją pokrytą tuszem dłoń wokół papierosa, chroniąc płomień przed wiatrem, i zapala go.
Och, nigdy nie rozmawiałam z bezdomnym. Widywałam ich w pobliżu? Tak. Rozmawiałam z jakimś? Nie.
Kolejny dreszcz przeszywa moje plecy. Krzyżując mocniej ramiona wokół tułowia, opieram się o barierkę, przyciskając torebkę, żeby nie mógł jej chwycić. Pewnie potrzebuje pieniędzy na jedzenie albo może być ćpunem potrzebującym działki. Chrzanić deszcz i puszące się włosy, powinnam teraz uciekać, zanim…
– To jedno z najładniejszych miast, w jakich byłem. – Jego głos przerywa moje pędzące myśli. – Ludzie są życzliwi. Nie traktują mnie jak śmiecia. – Wydycha chmurę dymu i gasi na wpół wypalonego papierosa na podeszwie swojego skórzanego buta. Czekam, aż rzuci niedopałek na trawę, ale zamiast tego chowa go do kieszeni.
W moim gardle tworzy się kulka poczucia winy. Rozluźniam ramiona i podnoszę wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Nie widzę w nich ani zagrożenia, ani manii. Widzę błękit – niczym kolor nieba na chwilę przed zmierzchem. Subtelne przejście, które przenika dwie pory dnia. Być może jego oczy są bardzo wymowne, a on sam również znajduje się w pewnego rodzaju okresie przejściowym, przechodząc z jednej fazy życia w drugą.
Obserwujemy padający deszcz, czekając z nadzieją, aż przestanie, ale tak naprawdę nie chcę, żeby tak się stało. Jest łagodny, uspokajający i przynosi ze sobą ciszę. Park jest pusty, nie licząc tego bezdomnego faceta z niesamowitymi oczami, jego psa i mnie. Kiedy przestaje padać, mam już piętnastominutowe spóźnienie w pracy, ale niespecjalnie śpieszy mi się z powrotem. Jakoś przebywanie z cichym nieznajomym jest zaskakująco odprężające.
Wychodzimy razem z altanki, a pies podąża za nami chodnikiem, który prowadzi z powrotem do mojej ławki, jego sceny gitarowej i zardzewiałej bramy z kutego żelaza.
– Nie ma nic bardziej pełnego nadziei i piękniejszego niż tęcza na szarym niebie – mówi, gdy idziemy w stronę mojej ławki.
Marszczę brwi i czekam, aby wyjaśnił, co ma na myśli. Zajmuje miejsce pod ceglanym murkiem naprzeciwko mojej ławki. Siada na mokrej ziemi i zastanawiam się, czy deszczówka przesiąkająca przez jego dżinsy będzie mu przeszkadzać, czy po prostu nie przejmuje się takimi rzeczami jak wilgotne ubrania. Kiedy nie mówi nic więcej, rzucam mu ostatnie spojrzenie i bez pożegnania kieruję się z powrotem w stronę swojego biura. Gdy przechodzę przez bramę i czekam, aby przejść przez ruchliwą ulicę, dostrzegam ją – tęczę układającą się w łuk na pochmurnym niebie. Miał rację. Jest piękna i daje nadzieję.ROZDZIAŁ 2
Piper
Gitarzysta dziś znowu tu jest. Gdy tylko mnie zauważa, uśmiecha się na powitanie. Nieśmiało odwzajemniam uśmiech i siadam na swojej ławce, udając, że zajmuję się plastikowym pojemnikiem z sałatką. Skupiam się na niewiarygodnie pięknym wykonaniu Dla Elizy, które wypełnia powietrze. Gra z taką głębią i emocjami, że dostaję gęsiej skórki, gdy wydobywa z gitary każdą nutę.
Pop, rock, muzyka klasyczna… Czy jest coś, czego ten facet nie potrafi zagrać?
Mężczyzna w garniturze wrzuca do słoika ćwierćdolarówkę, a ja mam ochotę wepchnąć mu w tyłek jego czarną, skórzaną torbę kurierską z monogramem. Czy on nie rozpoznaje pięknej muzyki, kiedy ją słyszy? Za ćwierćdolarówkę można kupić kawałek gumy balonowej albo przejażdżkę na bujanym koniku przed sklepem spożywczym, ale nie muzyki klasycznej na żywo. Spędzam następną minutę, nucąc i próbując znaleźć swój różowy portfel, który zgubił się w przepastnej torbie na dokumenty.
Mam banknot pięciodolarowy i dwudziestodolarowy. Przygryzając wargę, spoglądam na muzyka. Lubię na niego patrzeć, choć nawet w najmniejszym stopniu nie jest w moim typie. Wygląda jak Jezus z tymi długimi włosami, błękitnymi oczami i eteryczną aurą, która od niego bije. Jestem pewna, że Jezus nie wyglądał jak bezdomny muzyk uliczny, ale jeśli miałby zstąpić na ziemię i być kimś naprawdę fantastycznym, mogłabym go sobie wyobrazić w takim wydaniu. Ludzie muszą do niego lgnąć, zwłaszcza kobiety, bo ma w sobie jakiś dziwny seksualny magnetyzm. Facet z gitarą, nie Jezus.
Wciąż mam rękę wetkniętą w torebkę, w której trzymam piątkę i dwudziestkę. Pięć dolców wydaje się niewystarczającą rekompensatą za jego talent, ale wręczenie dwudziestki to może być za dużo. Nie chcę wyglądać jak desperatka szukająca jego uwagi. Może pomyśleć, że jestem rozpieszczoną, bogatą dziewczyną, która rzuca pieniądze biednemu, brudnemu, seksownemu bezdomnemu.
Czuję jednak, że powinnam mu coś dać. Siedzę tu od tygodnia, rozkoszując się muzyką, chociaż staram się udawać, że nie widzę ani jego, ani płynnych ruchów dłoni, a nawet sposobu, w jaki piórko kolczyka uderza o policzek na wietrze. Albo jak podąża za mną wzrokiem, gdy wchodzę do parku. Albo jak powoli zamyka powieki, gdy jest całkowicie pochłonięty granym przez siebie utworem. Jednak fakt, że dostrzegam te wszystkie rzeczy, nie świadczy o tym, że jestem w niego wpatrzona w jakiś szczególny sposób. Bezdomni mężczyźni z kolczykami w kształcie piór nie są dla mnie interesujący. Chcę tylko wyrazić swoje uznanie dla jego rzemiosła. Prosty gest wdzięczności może odmienić dzień człowieka.
Targując się między piątką a dwudziestką, zauważam mężczyznę z wózkiem spożywczym po drugiej stronie parku. O, tak! Jedzenie jest o wiele bezpieczniejsze. Wrzucam pojemnik z sałatką do torby na lunch i ruszam przez park.
– Co podać? – pyta facet stojący za wózkiem, gdy się zbliżam.
Przyglądając się plastikowemu menu przyczepionemu do frontu srebrnego wózka, zastanawiam się, czy gitarzysta woli hot-dogi czy hamburgery. A co, jeśli jest wegetarianinem? Nerwowo przesuwam palcami zawieszone na mojej szyi serduszko na łańcuszku. Może mimo wszystko gotówka byłaby lepsza.
– Proszę pani? – ponagla, choć w kolejce za mną nie ma nikogo.
– Wezmę cheeseburgera, hot-doga bez bułki, butelkę wody i słodzoną mrożoną herbatę – mówię szybko. – I czy mogę prosić o pusty kubek lub miskę?
Rzuca mi zirytowane spojrzenie, gdy przerzuca kotleta na swoim miniaturowym grillu. Chwilę później mój żołądek zaczyna głośno warczeć, gdy sprzedawca owija burgera i wkłada go do plastikowej torby z resztą zamówienia. Mała sałatka, którą spakowałam na lunch, nie może się równać z soczystym burgerem, ale jestem zdecydowana trzymać się mojego celu, jakim jest zdrowe odżywianie.
Po zapłaceniu, uczucie głodu zmienia się w nerwową tremę, gdy idę wybrukowaną ścieżką w kierunku muzyka. Czekam na uboczu, aż skończy grać, nie chcąc mu przeszkadzać. Obserwująca go para uśmiecha się, wychwala i odchodzi, trzymając się za ręce. Nie dają mu nic. Zastanawiam się, jakie to dla niego uczucie. Czy odczuwa odrzucenie? Niedocenienie? A może to w ogóle mu nie przeszkadza i po prostu lubi grać dla ludzi?
Mruży oczy, gdy nieporadnie wyciągam do niego reklamówkę. Teraz, gdy jestem bliżej niego niż w altance, widzę jego idealne białe zęby i maleńki dołeczek w lewym policzku.
– Mam dla ciebie hamburgera i butelkę mrożonej herbaty. A także hot-doga i wodę dla twojego psa. – Staram się nie zatracić w bezkresnej krainie jego oczu, gdy bada moją duszę. – Nie musisz tego jeść, jeśli nie chcesz – mówię dalej, mając nadzieję, że go nie uraziłam albo przyniosłam coś, czego nie lubi. – Po prostu trochę zgadywałam.
Na jego ustach pojawia się uśmiech.
– Dobrze zgadłaś. Marzyłem o hamburgerze. Siedzę tutaj codziennie i czuję zapach jedzenia z tamtego wózka, co doprowadza mnie do obłędu. – Wstaje, górując nade mną i sprawiając, że czuję się jeszcze niższa niż moje półtora metra wzrostu. – Niemal przeniosłem się na drugą stronę parku, ale nie chciałem rezygnować z widoku ulubionej ławki.
Podążam za jego wzrokiem, a moje serce przyspiesza o jedno, dwa lub dwadzieścia uderzeń, kiedy zdaję sobie sprawę, że ma na myśli moją ławkę.
Czy bezdomny facet z gitarą flirtuje ze mną?
– Posiedzisz ze mną, kiedy będę jadł? – pyta.
Zaproszenie odbija się w mojej głowie jak piłeczka pingpongowa. Choć wydaje się miły, to waham się, czy z nim usiąść. Nie mam żadnych dowodów na to, że nie jest złodziejem, mordercą czy innym przestępcą. Może po prostu bardzo dobrze się z tym kryje, jak to niektórzy robią. Przynajmniej tak jest w książkach i filmach. Może oglądam za dużo nocnych seansów… Zawsze ktoś jest ofiarą lub podejrzanym.
Przeczesuję otoczenie parku, wiedząc, że powinnam grzecznie odmówić, ale jestem zbyt zafascynowana maleńką iskierką podniecenia, którą poczułam, kiedy poprosił mnie, by z nim usiąść. Poza pizzą z wszelkimi możliwymi dodatkami lub lodami w rożku waflowym niewiele rzeczy mnie ostatnio ekscytuje.
– No dalej – zachęca. – Przydałaby mi się jakaś prawdziwa rozmowa. – Pociera czule głowę psa. – Jest świetnym słuchaczem, ale nie mówi zbyt wiele.
Jego błagalny uśmiech w końcu mnie przekonuje. Trzymam woreczek z jedzeniem, podczas gdy on pakuje swoją gitarę i wrzuca słoik do torby. Idę za nim i jego psem do oddalonego nieco stołu piknikowego w pobliżu starego kamiennego mostu, który rozciąga się nad nieużywaną od lat drogą. Moje serce bije nieco szybciej z uczuciem niepokoju, gdy spoglądam w tył. W różnych miejscach parku jest około dwudziestu osób, większość z nich jest wystarczająco blisko, by usłyszeć mój ewentualny mrożący krew w żyłach krzyk o pomoc. W końcu dołączam do niego przy starym drewnianym stole.
Jednak prawda jest taka, że powoli sobie uświadamiam, iż faktycznie mogę lubić tego faceta i chcę spędzać z nim czas. Sprawia to, że jestem o wiele ostrożniejsza, mając na uwadze prawdopodobieństwo, że mógłby chcieć mnie skrzywdzić.
Bicie mojego serca wraca do normalnego rytmu, kiedy napełnia papierową miskę wodą i łamie hot doga na kawałki, by dać je psu. Potem rozpakowuje swojego hamburgera. To już drugi raz, kiedy widzę, jak okazuje psu szczególną troskę i uważam to za bardzo urzekające. Świadczy o tym, że nie jest dupkiem, a w moim naiwnym dwudziestojednoletnim umyśle także o tym, że prawdopodobnie nie jest kimś, kto mógłby mnie skrzywdzić. Seryjni mordercy torturują zwierzęta. Nie przejmują się ich zmoknięciem i nie nakarmiliby najpierw ich.
Jęczy z rozkoszy, gdy żuje hamburgera. Surowa zmysłowość tego dźwięku wysyła przez moje ciało rozgrzany dreszcz. Krzyżuję nogi i koncentruję się na psie, który chłepcze swoją wodę.
– Mmm… to jest tak cholernie dobre. – Bierze kolejny kęs z zamkniętymi oczami i znowu jęczy. – Dziękuję ci za to. – Podaje mi hamburgera. – Chcesz trochę? Jest pyszny.
– Nie, dziękuję.
Odchylam się od niego. Zarazki mnie przerażają. Nigdy nie dzielę się napojami z innymi ludźmi ani nie używam mydła w domach innych osób, chyba że jest ono w płynie. Trzymam chusteczki w torebce na wypadek, gdybym musiała skorzystać z publicznej toalety. Licho wie, kto dotykał tam papieru toaletowego albo czy toczył się po brudnej podłodze, zanim został włożony do dozownika.
– Jadłam już lunch. Chciałam ci tylko coś dać, żeby podziękować za twoją muzykę. Teraz czekam na nią każdego dnia.
– Więc wybrałaś najszybszą drogę do mojego serca, dając mi jedzenie, kiedy jestem głodny. Niezły ruch, zabójczyni.
Gdy bierze łyk swojej mrożonej herbaty, a brzeg butelki przyciska się do jego pełnych warg, moje policzki płoną. Cholera. Jest zbyt przystojny i utalentowany, by był bezdomny i grał w tym niewielkim miasteczku w Nowej Anglii.
Po pochłonięciu hot-doga i wody, jego pies szturcha moją rękę, domagając się pieszczot. Uśmiechając się, głaszczę jego miękkie, oklapnięte uszy, mając nadzieję, że nie ma pcheł, a moja ręka nie zacznie nim pachnieć. Kot Archie prawdopodobnie mnie ugryzie, jeśli wyczuje inne zwierzę. Jest bardzo zaborczy i terytorialny.
– Jak się wabi? – pytam.
Facet od gitary kończy hamburgera i wkłada opakowanie do plastikowej torby.
– Chcesz znać jego imię, ale nie moje? – droczy się tonem szyderczego obrażenia.
– Też możesz zdradzić mi swoje.
– Wabi się Acorn. Jest moim najlepszym przyjacielem i kumplem w podróży od dwóch lat.
Uśmiecham się na to wyjątkowe imię.
– Pasuje do niego. Jest uroczy.
Kiwa głową i kładzie rękę na grzbiecie psa.
– Jest lojalny i mądry. Nauka, jak machać, gdy ludzie dają nam pieniądze, zajęła mu tylko kilka godzin.
Gdy głaszczę uszy Acorna, przyłapuję jego właściciela na wpatrywaniu się we mnie. Nie odwraca wzroku, ale ja tak.
– A ty jak masz na imię? – pytam, skupiając się na psie siedzącym między nami.
– Evan, ale przyjaciele nazywają mnie Blue.
Zbieram odwagę, by spojrzeć na niego, by uśmiechnąć się nieśmiało.
– Miło cię poznać, Evan.
Mruży oczy, prawie tak, jakby krzywił się z powodu ostrego bólu, a lewa strona jego ust ściąga się na bok w grymasie.
– Nie nazwałaś mnie Blue.
– Cóż, nie jestem pewna, czy już jesteśmy przyjaciółmi.
Powoli przytakuje.
– Masz rację. Możemy skończyć jako ktoś więcej. Albo mniej. – Odsuwa pasma swoich długich włosów z twarzy, odsłaniając wyraźny meszek na policzkach. Nie widziałam go wcześniej z taką ilością zarostu, więc musi się golić dość regularnie. Albo przynajmniej czasami to robi. Zazdroszczę mu jego wyraźnych kości policzkowych. – Czas pokaże.
Nie mogę sobie wyobrazić, że kiedykolwiek będziemy kimś więcej niż dziewczyną, która je lunch w parku, i bezdomnym muzykiem ulicznym, ale pozwalam mu w to wierzyć.
Opiera się plecami o krawędź stołu i wyciąga długie nogi. Podeszwy jego czarnych butów motocyklowych są wyraźnie przetarte.
– Powinnaś mi teraz zdradzić swoje imię.
– Och, jestem Piper.
– Piper… – Powtarza moje imię. W jego ustach brzmi inaczej, niż dotychczas słyszałam. Jakbym była wyjątkową i mistyczną istotą.
Chciałabym być taka, ale po prostu nie jestem.
– Nietypowe imię. Czy coś znaczy? Dla twoich rodziców?
Pokręciłam głową.
– Nie, mojej mamie po prostu spodobało się jego brzmienie. Najwyraźniej podczas ciąży kupiła mnóstwo książek z imionami dla dzieci i Piper było jej ulubionym. Mojemu ojcu się nie podoba. Uważa, że to imię dla striptizerek.
Wypuszcza z siebie głęboki śmiech.
– Nigdy nie spotkałem striptizerki o imieniu Piper, a poznałem ich całkiem sporo.
Śmieję się razem z nim.
– Często zastanawiałam się, dlaczego mój ojciec myślał o striptizerkach, ale chyba lepiej zostawić ten temat w spokoju.
– Zgadzam się.
Rzut oka na zegarek wskazuje, że znowu jestem spóźniona do pracy, tym razem o pięć minut. Ale nie chcę opuszczać parku na rzecz dusznego biura i odbierania telefonów przez resztę popołudnia. Czas tam wlecze się tak, jakby w chwili, gdy przechodzę przez drzwi, zegar zatrzymywał się w miejscu, a każda minuta była wiecznością. A jednak, jakimś cudem, mój godzinny lunch przelatuje w mgnieniu oka.
– Ciężko jest żyć zgodnie z grafikiem, co? – pyta Evan.
Wzdycham, ale nie ruszam się z miejsca.
– Tak, naprawdę tak jest.
– Więc nie wracaj do pracy. Spędź ten dzień tak, jak tylko chcesz. Pójdź na zakupy. Idź do domu i się zdrzemnij. Jedź na długą przejażdżkę donikąd. Usiądź tu ze mną i obserwuj ludzi.
Jak niesamowite byłoby każde z tych rozwiązań.
– Nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego nie?
– Dlatego, że prawdopodobnie zostanę zwolniona.
– Czy to naprawdę byłoby takie złe?
Marszczę czoło.
– Oczywiście, że tak. Nie mogę nie pracować. W ciągu miesiąca byłabym spłukana. Straciłabym samochód. Nie byłabym w stanie kupić ubrań ani zapłacić czynszu.
Mam ochotę natychmiast cofnąć te słowa. Być może właśnie obraziłam jedynego faceta, z którym faktycznie czułam jakikolwiek rodzaj więzi lub prowadziłam jakąkolwiek prawdziwą rozmowę od miesięcy.
– Tak mi przykro – mówię szybko. – Nie chciałam.
Wzrusza swobodnie ramionami.
– Nie przepraszaj. Jest mi dobrze bez względu na to, kim jestem i co robię. Sam wybrałem takie życie.
Wytężam na niego wzrok, sądząc, że musiałam go źle usłyszeć.
– Wybrałeś bycie bezdomnym?
– Tak. Pewnego dnia chwyciłem gitarę oraz torbę z ubraniami i zacząłem wędrować. – Jego oczy napotykają moje, są całkowicie błękitne i pogodne z odrobiną dzikości. – I nadal nie przestałem.
W mojej wyobraźni pojawiają się obrazy Evana chodzącego non stop z Acornem od jednego miasta do drugiego. Spanie pod krzakami i chowanie się pod wiaduktami podczas ulewy, gdy samochody pędzą obok nich. Jestem zafascynowana i jednocześnie trochę przerażona koncepcją wyboru życia na ulicy. Sama myśl o tym, jak musi żyć, nie mając czystego łóżka do spania, wywołuje we mnie nieprzyjemne uczucie.
– Czy nie martwisz się o jedzenie albo o miejsce do spania? Albo, nie wiem, gdzie będziesz brał prysznic i w ogóle?
Kręci głową, przez co kolczyk z piórkiem kołysze się na tle jego grzywy włosów.
– Nie. Wszystko po prostu się układa. Tak jak dzisiaj. Dziewczyna, która wpadła mi w oko, kupiła mi i mojemu psu najlepszy lunch, jaki jadłem od dłuższego czasu, a teraz ze mną rozmawia.
Moją twarz ogrzewa rumieniec. Chciałabym teraz zwolnić się z pracy, by siedzieć tu i z nim rozmawiać, ale naprawdę muszę wrócić do biura, więc wstaję i otrzepuję tył moich spodni.
Przed odejściem Evan chwyta mnie za rękę i przyciąga ją bliżej, aby obejrzeć mój maleńki tatuaż na nadgarstku.
– Biedronki podobno oznaczają szczęście – mówi.
– Wiem. – Właśnie dlatego go zrobiłam. Ponieważ biedronki są słodkie, delikatne i przynoszą szczęście. Czyli wszystko, co chciałabym mieć, ale zamiast tego jestem niezgrabna, niezdarna i nie mam nawet grama szczęścia.
– A czy wiesz, że w Norwegii krąży legenda, według której jeśli mężczyzna i kobieta zobaczą biedronkę w tym samym czasie, to zakochają się i będą sobie przeznaczeni na zawsze?
Ciepło jego sunących szorstkich opuszków palców jest tak przyjemne jak wkładanie pary ulubionych spodni dresowych w chłodny dzień. Powoli wyciągam swoją dłoń z jego ręki.
– Nie, nie wiedziałam o tym. – Skąd on w ogóle wie o legendach na temat owadów w Norwegii? Czy jest jakimś grającym na gitarze naukowcem?
– Właśnie spojrzeliśmy na twoją w tym samym czasie.
– To się nie liczy – odpowiedziałam z uśmiechem. – To zwykły tatuaż. Nie jest prawdziwą biedronką. I nie jesteśmy w Norwegii.
– Niedługo się dowiemy, prawda?
Uśmiecha się, gdy zbiera swoje rzeczy i odchodzi z psem. Po kilku krokach spogląda za siebie i posyła mi uśmieszek, który jest mieszanką młodzieńczości i seksapilu. Kręcę głową, gdy kieruje się z powrotem w stronę parku.
Odrywam wzrok od miejsca, w którym jego dżinsy w najdoskonalszy sposób opinają jego tyłek i sposobu, w jaki jego włosy spływają po plecach, po czym ruszam w przeciwnym kierunku. Będę musiała dziś odpracować dodatkowe pół godziny, żeby nadrobić spóźnienie, ale nie przeszkadza mi to. Spełniłam swój dobry uczynek na ten dzień i kupiłam bezdomnemu lunch. Nawet jeśli twierdzi, że jest bez dachu nad głową i bez pracy z własnego wyboru, to nie wierzę mu. Żaden rozsądny człowiek nie zrobiłby sobie czegoś takiego.
* * *
– Kochanie, jeśli zamierzasz spóźnić się na obiad, powinnaś zadzwonić. Zaczynałam się martwić. – Mama zerka do piekarnika na przygotowywany obiad.
– Przepraszam. Musiałam dłużej pracować, a potem utknęłam w korku.
Chciałabym, już po raz milionowy, żeby malutkie mieszkanie, które zajmuję w piwnicy moich rodziców, miało kuchnię zamiast mikroskopijnej lodówki, pojedynczego palnika na blacie i mikrofalówki, jakie posiadam w niewielkim zakamarku na dole. Gdybym mogła samodzielnie gotować normalne posiłki, zrezygnowałabym z kolacji z rodzicami i siostrą każdego wieczoru, aby poczuć większą niezależność.
Mama wsuwa swoje krótkie czarne włosy za ucho.
– Piper proszę, nie pozwól, by wykorzystywali cię w tym biurze. Najpierw jest to pół godziny. Potem godzina. Wiem, jak kierownicy wykorzystują swoich bardziej uległych pracowników.
Kuląc się pod wpływem tego, jak mnie opisała, zarzucam płaszcz na krzesło przy kuchennym stole, sięgam do szafki nad blatem i wyciągam cztery talerze obiadowe.
– Nie wykorzystują mnie, mamo. Spóźniłam się, wracając z lunchu. Dlatego musiałam odrobić ten czas. To wszystko.
Po założeniu rękawic kuchennych wyciąga z piekarnika klopsy, a następnie kolanem zamyka drzwiczki kuchenki.
– Pracowałam w biurze przez długi czas. Wiem, jak niektórzy ludzie są deptani i wykorzystywani, a ja nie chcę, żeby ciebie w taki sposób traktowano. Jeśli nawet raz się ugniesz, będzie się to za tobą ciągnąć przez całą karierę. Musisz mieć twardy charakter, dobrze?
– Ona i twardy charakter? – powtarza moja młodsza siostra Courtney, wchodząc do kuchni. – Jest największym mięczakiem, jakiego znam.
– Czy to dzień czepiania się Piper? – pytam, gdy stawiam talerze na dębowym stole.
Tymczasem właściwa jadalnia – z pięknym widokiem na kwiecisty ogród za naszym podwórkiem – pozostaje nieużywana. Jest wykorzystywana jedynie podczas świąt i wyjątkowych okazji. Jeśli kiedykolwiek doczekam się ładnej jadalni, będę w niej jadła każdego wieczoru, choćbym miała w samotności zajadać się makaronem ramen.
Komentarze mojej matki i siostry przywołują nieprzyjemne, ale jakże znajome wspomnienia jako środkowego dziecka wciśniętego między dwie siostry, które są cholernie bliskie ideału. Obie są cudowne, wysokie, pewne siebie, wysportowane i o kruczoczarnych włosach. Są zgrabne, popularne, i osiągają sukcesy we wszystkim, czego się podejmują. No i jestem ja, odstająca jak kciuk, z blond włosami i jasnymi oczami. Jestem tak niska, że czubek mojej głowy ledwo sięga ich ramion. Jestem nieśmiała, niepewna siebie i wydaje się, jakby prześladowało mnie jakieś fatum. Na wszystkich naszych rodzinnych zdjęciach zupełnie nie pasuję.
Lata temu przestałam konkurować z nimi o uwagę i wtopiłam się w tło naszej rodziny. Nikogo to nie obeszło.
– Nikt się ciebie nie czepia. Daję ci kilka zawodowych porad. To wszystko.
W momencie, gdy na stole pojawia się ostatnie danie, mój ojciec – wysoki, uśmiechnięty i przystojny z odrobiną siwizny na skroniach – dołącza do nas przy stole. Każdy z nas zajmuje te same miejsca, na których siedzieliśmy od momentu, w którym skończyłam pięć lat. Jedyną różnicą w tej rodzinnej scence jest puste krzesło należące do mojej starszej siostry, Karissy, która studiuje prawo i jest szczęśliwie zaręczona z kolegą ze studiów. Jest to mężczyzna, którego moja matka opisuje jako „wspaniałego, idealnego mężczyznę, jakiego chciałaby, abym znalazła”. Problem w tym, że w ogóle nie chcę znaleźć mężczyzny. Jestem otwarta na spotkanie jakiegoś, ale wyrażenie „znalezienie jakiegoś” mnie przeraża. Sama jestem wystarczająco zagubiona. Nie potrzebuję „znaleźć mężczyzny” równie pogubionego i zdezorientowanego życiem, jak ja obecnie. Myślę, że potrzebuję mężczyzny z klarowną wizją przyszłości.
Po obiedzie szybko wychodzę do mojej komórki na dole, wzdychając z ulgą, gdy tylko znajduję się po drugiej stronie drzwi, które mnie oddzielają od rodziny. Moim planem jest kupienie własnego mieszkania w przyszłym roku, kiedy będę miała wystarczająco pieniędzy na koncie oszczędnościowym, żeby zapewnić sobie przyzwoite zabezpieczenie.
Ditra, moja najlepsza przyjaciółka, od miesięcy namawia mnie, żebym się do niej wprowadziła, ale jest strasznym niechlujem. Trzyma jedzenie w lodówce, aż nie można go już rozpoznać. Plamy na jej dywanie są dziwnie lepkie i sztywne. I przechodzi przez etap bzykania się z przypadkowymi mężczyznami i kobietami, czasami w tym samym czasie, co mnie znacząco zniechęca. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak śpię w sąsiednim pokoju z moim kotem, podczas gdy ona jest po drugiej stronie ściany ze swoją najnowszą przygodą.
Mieszkanie z rodziną jeszcze przez jakiś czas mnie nie zabije.
Archie, mój kot pręgowany, patrzy na mnie oskarżycielsko zielonymi oczami znad miski z jedzeniem, w której najwyraźniej jest mniej kąsków, niż powinno być, mimo że napełniłam ją dziś rano. Jak posłuszny człowiek, na którego mnie wyszkolił, dodaję więcej jedzenia i daję mu świeżą wodę, zanim przebiorę się w bawełniane szorty i koszulkę.
Robię sto brzuszków, pięćdziesiąt wykopów każdą nogą i pięćdziesiąt przysiadów.
Myję twarz, przez dwie minuty myję zęby i wyczesuję lakier z włosów, żeby nie były lepką plątaniną, kiedy rano wezmę prysznic.
Sprawdzam jeszcze raz miski kota i układam z przodu szafy ubrania, które planuję jutro założyć. Kiedy zakończyłam wieczorne rytuały, chwyciłam Archiego i zaniosłam go ze sobą do sypialni. Wsuwam Titanica do magnetowidu i wpełzam pod kołdrę, żeby obejrzeć go po raz dziesiąty. Oglądałam go w kinie dwa razy – raz z Ditrą, która była nim znudzona – najprawdopodobniej z powodu braku scen seksu – i raz z Courtney, kiedy płakała, ale mimo to mówiła, że podobało jej się, chociaż przeklinała Rose za niewpuszczenie Jacka na pływające drzwi.
Uwielbiam ten film i za każdym razem, gdy go oglądam, odnajduję jakiś nowy wyjątkowy moment. Uwielbiam ten romantyczny związek, napięcie i niesłabnącą walkę o miłość i szczęście. Nadzieja i oddanie, nawet w obliczu cierpienia i tragedii, jest fantastyczna.
Przyciągam Archiego do siebie i głaszczę go po łebku, ale ten zeskakuje z łóżka i wychodzi z pokoju, zostawiając mnie odrzuconą i samotną.
Ścieżka dźwiękowa filmu szybko wciąga mnie ponownie w fabułę, a smutna melodia dotyka mojej duszy, wywołując u mnie uśmiech i niekontrolowany szloch w tym samym czasie. Muzyka gitarzysty z parku sprawia, że czuję się dokładnie tak samo.