Nie moja matka - ebook
Nie moja matka - ebook
Mają niewłaściwą osobę. Popełnili błąd. Policja bez przerwy myli tropy, prawda? Mówią o tym w każdym filmie dokumentalnym. Nie ma mowy, żeby moja matka, jedyny rodzic, jakiego kiedykolwiek miałam, mogła zrobić coś tak potwornego. Moja matka jest troskliwa. Myśli o innych. Wszystkich stawia przed sobą, a mnie przede wszystkim. Nie jest typem osoby, która mogłaby zrobić coś takiego.
CZY CAŁE MOJE ŻYCIE JEST KŁAMSTWEM?
Muszę poznać prawdę. Ale im więcej wiem, tym bardziej jestem przerażona. Zaczynam się zastanawiać, czy tracę kontakt z rzeczywistością, czy może moja własna córka jest w niebezpieczeństwie? Na pewno jednak coś tu się nie zgadza.
Niezmiernie wciągający thriller psychologiczny, idealny dla fanów Gillian Flynn, Ruth Ware i Lisy Jewell.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-798-4 |
Rozmiar pliku: | 594 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtedy
AMELIA
Zmysły Amelii powróciły. Najpierw poczuła chropowaty beton pod palcami. Owionęła ją ciepła bryza, niosąc ze sobą zapach chloru, żelaza i rozkładu. Wzrok jej się wyostrzył, ukazując przerażająco wyraźny obraz. Owoce na paterze rozjechały się od gorąca, a muchy spijały z nich soki. Słońce już prawie zaszło. Wstała i chwiejnie próbowała utrzymać równowagę. Właśnie wtedy zauważyła krew. Śliskie plamy znaczyły beton wokół basenu na tyłach domu. Dłonie lepiły się od niej. U jej stóp leżał jej mąż. Jego twarz pozostawała nieruchoma. Oczy miał zamknięte. Strużka krwi płynęła z jego lewego ucha.
Jednak ten okropny obraz nie był najstraszniejszy. Tym, co najbardziej ją przerażało, była cisza. Żadnych kroków, żadnych szeptów. A co najgorsze, żadnego płaczu. Wbiegła do domu i schodami na górę. Przerażona, zaczęła przeszukiwać pokój dziecięcy, a każdy szczegół układał się w jej mózgu. Otwarte okno. Puste łóżeczko. Ponownie wybiegła na zewnątrz i znowu owładnęła nią ta grobowa cisza.
Wtedy już wiedziała, czuła to w kościach. Nie było jej dziecka.
Mała Caroline zniknęła.ROZDZIAŁ 1
Obecnie
MARION
Szkoda, że Ava nie pospała trochę dłużej. Pożałowałam, że zamiast o drugiej zaczęłam imprezę w południe. Trzeba było zamówić babeczki zamiast specjalnie przygotowanego, dwupiętrowego cukrowego monstrum, które teraz będę musiała podzielić na dwanaście części.
Pierwszy rok macierzyństwa nauczył mnie jednego: zawsze myślę o fakcie.
Gdybym miała partnera, mógłby mnie powstrzymać albo rozwiać moje wątpliwości. Ale nie mam męża. Ani chłopaka. Jesteśmy tylko Ava i ja. Na mnie spoczywa każda wizyta u lekarza, każda bezsenna noc, każda uroczystość. Oczywiście sama wybrałam taką drogę, ale czasami, w chwilach takich jak ta, kiedy wszystko sypie się naraz, naprawdę to odczuwam. Ciężar tej odpowiedzialności.
Wtedy Ava się uśmiecha, przypominając mi, że rodzicielstwo jest tego warte. Nawet te trudne, samotne momenty. Jej radość daje mi sygnał, że w zupełności jej wystarczam.
Jeśli mam być szczera, nie jestem aż tak samotna, jak mogłabym się czuć. Rozglądam się po pokoju, przyglądając się każdej osobie, która przyszła świętować pierwsze urodziny Avy. Niektórych zaprosiłam ze względu na interesy, jak Holly Dale, menedżerkę hotelu po drugiej stronie ulicy. Słowa, które wypowiedziała do mnie, kiedy dowiedziała się, że byłam w ciąży, nadal dźwięczą mi w uszach: Dziecko to sporo pracy dla jednej osoby. Drażni mnie, że muszę pozostać z nią w przyjaznych relacjach, bo zawsze wręcza turystom kupony do The Shack. Jest też kilka mam z Mama i ja, jesteśmy po imieniu, a zaprosiłam je, żeby Ava nie była jedynym dzieckiem na przyjęciu.
Są oczywiście też osoby, które naprawdę pomogły mi i Avie w tym pierwszym roku. Carmen, moja najlepsza przyjaciółka. Jej długie czarne włosy opadają na jedno ramię. Niedaleko automatu do gier zauważam dwójkę jej dzieci: Prestona i Penny. Preston zawzięcie uderza w przycisk na automacie, mimo że nic się nie dzieje. Penny wzięła rolkę serpentyny i owija ją wokół kostek brata.
– Przestańcie, zwierzaki – krzyczy Carmen, kiedy ich zauważa.
– Jest impreza – stwierdza Michael, jej mąż, stojący obok. – Niech się bawią.
Moja partnerka w interesach, Des, wchodzi do jadalni, niosąc talerz domowej pizzy z serem. Starsze dzieci zasiadają przy udekorowanym stole.
– Pora coś zjeść – mówi Des swoim zachrypniętym głosem. – Nie krępujcie się, zaraz wyjmuję następną.
Żaden z dzieciaków nawet się nie zastanawia. Po latach pracy tutaj dobrze wiem, że lubią tylko ser, a wszystko inne zostawiają.
Des jest również moją przyszywaną ciotką, znam ją praktycznie od zawsze. Od lat jest właścicielką The Shack, a jakiś czas temu zaproponowała mamie spółkę. Po skończeniu college’u dołączyłam do nich i przejęłam zarządzanie interesem. Ta mała jadłodajnia udowodniła, że stanowi wystarczające źródło dochodu dla wszystkich zaangażowanych, regularnie odwiedzana przez lokalnych mieszkańców i tłumy turystów przybywających na plaże.
North Bay to małe nadmorskie miasteczko nad Atlantykiem i jedyne miejsce, jakie kiedykolwiek nazywałam domem. Kocham w nim właściwie wszystko, brązowy piasek i niebieskie niebo. Uwielbiam to, że turyści są tutaj właściwie tylko w lipcu i sierpniu, przez resztę roku te piękne krajobrazy wydają się pozostawać tajemnicą, dostępną tylko dla kilku tysięcy mieszkańców. Przeprowadziłyśmy się tutaj, kiedy byłam malutka. Nie pamiętam, żebym mieszkała gdziekolwiek indziej, a kiedy podrosłam na tyle, żeby zacząć pływać w oceanie, wiedziałam, że nie będę chciała stąd odejść.
Des zauważa mnie z Avą w ramionach i podchodzi.
– Oto nasza urodzinowa księżniczka – mówi, a jej głos podnosi się o kilka oktaw. Dzieje się tak tylko w obecności mojego dziecka. Normalnie Des nie znosi dzieci, ale moja córka ma na nią jakiś magiczny wpływ. – Daj mi ją.
– Wygląda uroczo – stwierdza Carmen, dołączając do nas. Michael jest zaledwie kilka kroków dalej. – Ta sukienka jest dla niej idealna.
– To bardzo hojne z twojej strony – odpowiadam.
– Szkoda, że doszczętnie ją zniszczy, kiedy dorwie się do tego tortu – mówi Des i mocno przytula Avę.
– Prawdziwa modnisia nigdy nie pokaże się dwa razy w tej samej kreacji – oznajmia Carmen, przedrzeźniając Des.
Patrząc na nie, trudno byłoby pomyśleć, że mają ze sobą coś wspólnego. Carmen jest wysoka i szczupła, a Des niska i przysadzista. Carmen wygląda elegancko w spódnicy z wysokim stanem i bluzce, a Des niechlujnie w zwykłych joggerach ubrudzonych mąką. Jednak wystarczy krótka rozmowa z obiema kobietami, żeby dostrzec, jak podobny mają tok myślenia. Obie dają z siebie to, co najlepsze.
– Wszystko wygląda świetnie – stwierdza Michael, ponownie rozglądając się po pomieszczeniu. Zmieniłam salę jadalną The Shack w różowo-złotą baśniową krainę, prawie idealnie według projektu, który zaczęłam przygotowywać trzy miesiące wcześniej.
– Dziękuję. – I naprawdę jestem wdzięczna. To zapewnienie jest mi potrzebne.
Wyciągam rękę w stronę Avy i pozwalam, żeby jej mały paluszek zacisnął się na moim. Jej jasnobłękitne oczka rozglądają się wkoło, podziwiając kolory, prezenty i ludzi. Wygląda na szczęśliwą. Tylko to się liczy.
W mojej kieszeni wibruje telefon. Zerkam na ekran, żeby sprawdzić, kto dzwoni.
To Evan.
Oczywiście, że dzisiaj dzwoni. Pewnie nie pamięta, że to urodziny Avy, mówię do siebie. A może wie i dlatego dzwoni. Tak czy inaczej nie odbiorę. Wyciszam telefon i wsuwam go w tylną kieszeń dżinsów.
– Kto to? – pyta Carmen, zauważając wyraz mojej twarzy.
– Nikt – odpowiadam, rozglądając się po pomieszczeniu. – Ktoś widział mamę?
– Jest na górze, pakuje swój prezent – mówi Des.
– Pójdę po nią. Jestem pewna, że pozostali rodzice zaczynają się denerwować. Czas na tort – stwierdzam, obdarzam Avę kolejnym uśmiechem i oddalam się.
Kiedy przeprowadziłyśmy się do North Bay, mama wynajęła mieszkanie nad The Shack i właśnie w ten sposób poznała Des. Narodziła się między nimi przyjaźń i ot, cała historia. Nadal tam mieszkałyśmy, nawet kiedy mama odłożyła dość pieniędzy, żebyśmy mogły przenieść się gdzie indziej. Nie chciała odejść. To jej dom.
Wspinam się wąską klatką schodową połączoną z kuchnią i delikatnie popycham drzwi mieszkania. Mama siedzi na podłodze w salonie, przed sobą ma wielkie pudło owinięte w papier.
– Już idę, idę – mamrocze z kawałkiem wstążki między zębami.
– Zbyt dużo czasu poświęciłaś na dekorowanie sali przed przyjęciem. – Opieram się o framugę i zakładam ręce na piersi.
– Wiem. Chciałam tylko, żeby wszystko wyglądało idealnie. I udało się, prawda? Wybrałaś cudowne dekoracje. Tort jest wspaniały. I ten mały znaczek na jej krzesełku.
Mama przyczepia taśmę do pudełka i odsuwa się zadowolona. Opiera się o prezent, by utrzymać równowagę, i wstaje.
– Chcę wiedzieć, co jej kupiłaś tym razem.
– Mam jedną wnuczkę. Pozwól mi ją rozpieszczać. – Podchodzi i ściska moją dłoń. – A skoro mowa o prezentach, mam dla ciebie pewien drobiazg.
Wystawiam głowę na korytarz, żeby posłuchać, co się dzieje na dole.
– Ludzie na nas czekają.
– To zajmie tylko sekundę. – Odsuwa sobie włosy z twarzy i zauważam, że zaczynają pojawiać się u niej szare pasma. Wyjmuje z kieszeni małe różowe pudełeczko. – Dzisiaj jest dzień Avy, to prawda. Ale dla ciebie też jest wyjątkowy. Ludzie zawsze zapominają o roli matki.
To właśnie ja, przekonana, że moje wysiłki pozostają niezauważone, że nie jestem wystarczająca. Mama zawsze ma swój sposób na przypomnienie mi, że jest inaczej. Jest moją partnerką w chwilach, gdy wydaje mi się, że ciężar mnie przytłoczy. I ma rację: przez cały dzień mój umysł wracał do wydarzeń sprzed roku, intymnych szczegółów historii narodzin Avy. Mam wrażenie, jakby to wydarzyło się wczoraj, a jednak minął rok i właśnie to świętujemy. Radość i ból. Potrzeba obu, by powstało życie. Obu też trzeba, żeby je przeżyć.
Otwieram pudełko. W środku znajduje się pierścionek z trzema perłami. Każda ma inny kolor: czarna, biała i różowa.
– Mamo, nie musiałaś…
– Chciałam coś ci dać. Wiele poświęciłaś podczas tego minionego roku i szczerze mówiąc, nie mogłabym być bardziej dumna. Myślałam, że mam szczęście, mając cię za córkę, a teraz okazujesz się nawet lepszą matką.
Nie zawsze miałyśmy z mamą tak przyjacielską relację. Większość matek kłóci się z nastoletnimi córkami i my nie byłyśmy wyjątkiem. Jednak kiedy dorosłam, zbliżyłyśmy się do siebie. Stałyśmy się prawdziwymi przyjaciółkami. A odkąd urodziłam Avę… mój Boże, nie mam pojęcia, co bym bez niej zrobiła.
– Jest piękny – mówię, wsuwając pierścionek na palec.
– Różne kolory przypominają mi naszą trójkę. Ciebie, Avę i mnie.
Przytulam ją i kładę głowę na jej ramieniu.
– Dziękuję, mamo. Za wszystko.
Pomagam jej zanieść prezent Avy na dół. Ustawiamy go obok stołu, w którego centralnym miejscu znajduje się tort. Wierzchnia warstwa na kształt jednorożca. Pomysł Carmen. Jak dla mnie pasuje. To mityczne stworzenie, zupełnie jak Ava, rzadkość i piękno. Narodziny Avy nie były pewne. Jest darem. Moim małym cudem. A teraz jest tutaj, uśmiecha się do wszystkich, jednocześnie oszołomiona i zafascynowana.
Carmen trzyma ją na rękach, prawdopodobnie po to, żeby Des mogła przynieść kolejną pizzę. Carmen pogrążyła się w rozmowie z Holly Dale. Kiedy podchodzę, wyłapuję tylko końcówkę.
– Mówię tylko, że ja miałabym z tym problem – stwierdza Holly. Jedną rękę opiera na biodrze, a tatuaż na jej ramieniu pokazuje się w pełnej krasie. – Jak możesz bronić ludzi, którzy umyślnie łamią prawo?
Wydymam policzki, ciekawa odpowiedzi Carmen. Holly próbuje uchodzić za aktywistkę, chociaż ciągle zmienia swoje cele. Oczywiście nie potrafi zrozumieć drogi kariery Carmen jako obrońcy sądowego.
– To proces z urzędu. Robię, co do mnie należy w służbie prawa, chociaż niektórzy nie widzą tego w taki sposób – odpowiada Carmen, przestępując z nogi na nogę, żeby lepiej trzymać Avę. – Ludzie mają tendencję do patrzenia na przestępstwa jako czarne albo białe. Zrobili to czy nie? Ja skupiam się na mniej oczywistym pytaniu: dlaczego? Zyskuję dzięki temu coś więcej niż motyw, dostaję kontekst. Nawet najbardziej zasadniczy ławnik może zacząć kwestionować własne przekonania. Czy sam zareagowałby podobnie? Czy działanie było uzasadnione albo przynajmniej zrozumiałe?
– Może zjedzmy kawałek pizzy. – Michael próbuje się wtrącić. Ani Carmen, ani Holly nie zwracają na niego uwagi, więc się wycofuje.
– Zło to zło – stwierdza Holly, zakładając ręce na piersi. – Nie ma żadnego usprawiedliwienia. Po prostu się przyznaj. Robisz to dla pieniędzy, nawet jeśli wiąże się to z pozwalaniem przestępcom na chodzenie po ulicach.
– Wierzę w drugą szansę. Wierzę, że wszyscy popełniamy błędy, a pogrążając się w nich, nie potrafimy znaleźć właściwej drogi. Właśnie wtedy pojawiam się ja.
– Hej, dziewczyny – mówię na tyle głośno, żeby przejąć kontrolę nad rozmową. – Właśnie będziemy kroić tort, przyłączcie się.
– Proszę – oznajmia Carmen. Nie jest skora porzucić dobrej dyskusji, nawet będąc na pierwszych urodzinach dziecka. Już ma podać mi Avę, kiedy zauważam grupkę ludzi przy drzwiach.
– Możesz wsadzić ją do krzesełka? Zaraz wracam.
Wychodzę na zewnątrz i przytrzymuję stopą otwarte drzwi. Od razu uderza we mnie popołudniowy żar.
– Mamy tutaj prywatne przyjęcie – wyjaśniam. – Gdybyście zechcieli przyjść za godzinę…
– Czy zastaliśmy Sarah Paxton? – pyta mężczyzna.
Dopiero wtedy zauważam ich ciemne stroje. Odznaki. To policjanci. Spoglądam za niego i dostrzegam trzy radiowozy z mrugającymi światłami.
– Nie znam nikogo takiego – odpowiadam, zastanawiając się, z jakiego powodu pojawiła się tutaj policja.
Mężczyzna spogląda na swojego towarzysza. Obaj mają na sobie okulary przeciwsłoneczne, więc trudno jest odczytać wyraz ich twarzy. Coś mi mówi, że spodziewali się takiej odpowiedzi.
– Pani nazwisko? – pyta drugi policjant, jego mundur opina się na ramionach i piersi. The Shack jest popularne wśród lokalnych funkcjonariuszy. Wydaje mi się, że już go spotkałam, ale teraz trudno mi powiedzieć.
– Marion Sams. Jestem właścicielką tej restauracji. Nie znam tej kobiety, Sarah Paxton.
– A może Eileen Sams? – pyta pierwszy policjant. Jestem pewna, że skojarzył nazwisko.
Żołądek mi się zaciska. Mama? Czego mogliby od niej chcieć? Wszyscy ci ludzie nie pojawiliby się tutaj przez zwykłe wykroczenie drogowe. Ich liczba i ton każą mi podejrzewać, że sytuacja jest poważna.
– Możecie mi powiedzieć, co się dzieje? – pytam, głos mam spokojny, rzeczowy. – Właśnie trwa przyjęcie urodzinowe mojej córki.
– Muszę wiedzieć, czy Eileen Sams jest w środku. Mamy nakaz…
– Ja jestem Eileen Sams – mówi mama, stając obok mnie. Patrzy to na mnie, to na policjantów, a jej twarz wyraża podobne zaskoczenie, co moja.
– Proszę wyjść na zewnątrz, proszę pani – mówi funkcjonariusz.
Mama spuszcza wzrok i wykonuje polecenie. Ze środka słyszę głos Des.
– Marion, kroimy wreszcie tort?
Nie odpowiadam jej, wychodzę na zewnątrz za mamą. Kiedy drzwi się zamykają, policjanci proszą, żeby się odwróciła. Umieszczają jej dłonie za plecami i sięgają po kajdanki.
– Sarah Paxton, masz prawo zachować milczenie…
– Co wy wyprawiacie? – Odpycham rękę jednego z nich. – Przecież powiedziałam wam, że nie znam żadnej Sarah Paxton. To jest moja matka.
Drugi policjant, ten w ciasnym mundurze, występuje do przodu i odsuwa mnie.
– Musi się pani odsunąć…
– Nie, dopóki nie powiesz mi, co się dzieje. Macie niewłaściwą osobę.
– Marion? – Głos mamy się łamie, jakby zbyt długo znajdowała się pod wodą i walczyła o oddech. Wyczuwam, że chce powiedzieć coś więcej, ale nie mówi. Albo nie może.
– Mamo, powiedz im, kim jesteś.
Mama zaczyna oddychać szybko i ciężko. Ciągle sapie, kiedy prowadzą ją do radiowozu i otwierają tylne drzwi. Ma atak paniki. Widziałam, jak miewała je w przeszłości, ale od ostatniego minęły całe lata. Kiedy kończyłam szkołę średnią. Wracam myślami do tej chwili, patrzę na moją matkę taką kruchą, niezdolną do zrobienia czegokolwiek.
Drugi policjant nadal trzyma rękę na moim ramieniu, próbując powstrzymać mnie przed podejściem do radiowozu.
– Proszę, żeby pani weszła do środka…
– Daj sobie spokój z tą panią i proszeniem! – krzyczę. Czuję, jak krew wrze w moich żyłach, a serce łomocze coraz szybciej. Nie wiem, co się dzieje, ale jestem świadoma, że mama ma kłopoty, a ja nic nie mogę na to poradzić. – Co się dzieje? Dlaczego ją aresztujecie?
Policjant odsuwa się o krok i unosi obie dłonie.
– W porządku. – Podchodzi do innego funkcjonariusza, ten ma na sobie granatowy mundur, i bierze od niego plik dokumentów. Podaje mi je. – Oto nakaz. Jest tam wszystko, co powinna pani wiedzieć.
Zaciskam palce na papierze i patrzę przed siebie. Obserwuję bezradnie, jak radiowóz zabiera moją mamę.ROZDZIAŁ 2
Obecnie
MARION
Stoję tu, w palącym słońcu, i czuję się skostniała. Mój mózg topnieje, powoli przyzwyczajam się do nowej rzeczywistości, w której moja matka została zakuta w kajdanki i wywieziona radiowozem.
Owiewa mnie bryza, niosąc ze sobą zapach morza i poruszając dokumentami w mojej dłoni. Spuszczam wzrok. Nakaz. Jestem zbyt roztrzęsiona, żeby zacząć czytać. Wokół mnie pozostali policjanci oddalają się w stronę parkingu. Widzę ich wyraźnie, ale nie są dla mnie realni, jakby stanowili tylko miraż, efekt uboczny desperacji i zmęczenia, które zawładnęły moim ciałem.
– Marion. Wszystko w porządku? – To Carmen. Jej obcasy uderzają o chodnik, a głos staje się donośniejszy, im bardziej się zbliża. Ten dźwięk sprowadza mnie do rzeczywistości.
Des jest tylko kilka kroków za nią.
– Gdzie jest Eileen?
– Zabrali ją. – Moje słowa dryfują bez celu, jakbym znajdowała się we śnie, w koszmarze. Jestem oderwana od życia, które miałam jeszcze dziesięć minut temu.
– Kto ją zabrał? – pyta Carmen, podnosząc rękę, żeby osłonić oczy przed słońcem, i przechyla głowę, żeby lepiej widzieć moją twarz.
– Policja.
Właśnie wtedy łączy wszystkie elementy układanki w jedną całość. Patrzy na policjantów na parkingu restauracji i radiowozy w pobliżu drzwi.
– Aresztowali ją? Za co? – Des patrzy na mnie i na Carmen. Już oczekujemy od niej odpowiedzi. Jest prawnikiem. To jej świat, nie nasz.
Podaję Carmen dokumenty. Przeczytałabym je sama, ale nie jestem w stanie. Jakbym weszła do obcego ciała, a synapsy mózgowe nie działały właściwie. Potrafię myśleć tylko o tym, jak mama została wepchnięta na tylne siedzenie radiowozu, i o jej szlochu, zanim drzwi zostały zamknięte.
– Nie używali jej nazwiska – mamroczę, przypominając sobie ten fakt. – Mówili o niej Sarah.
Des, wrząc od gniewu, rozgląda się po parkingu i zatrzymuje wzrok na policjancie w mundurze. Maszeruje w jego stronę, ale ja nie ruszam za nią. Obserwuję twarz Carmen, kiedy wczytuje się w nakaz, mam nadzieję, że będzie potrafiła to wytłumaczyć.
– Co jest tam napisane?
Carmen przygryza dolną wargę, trzyma nakaz w dłoni i patrzy na niego, jakby został zapisany pismem hieroglificznym, jakimś niezrozumiałym kodem, którego nie potrafi odszyfrować. Obserwowałam wiele razy, jak ćwiczyła rozpoczynanie i kończenie rozmowy, zwykle siedząc w salonie przy lampce wina. Zwykle każde słowo wypowiada z pewnością i konkretnie. Ale nie teraz. Kiedy w końcu się odzywa, jej ton jest tak drżący jak moje możliwości przyswajania.
– Jest tutaj cała lista zarzutów. Ingerencja powiernicza. Porwanie. Morderstwo.
Nawet nie wiem, co znaczy pierwsze wyrażenie, ale to nie ma znaczenia. Wraca do mnie tylko ostatnie słowo. Morderstwo. Policja sądzi, że moja matka kogoś zamordowała?
– Carmen, to nie może być prawda. Musiał nastąpić jakiś błąd. – Żołądek jeszcze bardziej mi się zaciska. – Nazwisko…
Rozprasza nas obie krzyk Des. Stoi przed wejściem do The Shack i blokuje funkcjonariuszom możliwość dostania się do środka.
– Co wy robicie? – pytam policjanta, podbiegając do niego. Wygląda na młodszego ode mnie o jakieś dziesięć lat, jego twarz nie ma śladu zmarszczek.
– Próbowałem wyjaśnić – mówi, wskazując na Des. – Mamy nakaz przeszukania budynku.
– Ale dlaczego? – dopytuję. – Nie rozumiem, czego szukacie.
– Podejrzana jest wyszczególniona jako właścicielka tej nieruchomości.
– Budynek należy do mnie! – krzyczy Des prowokująco. – I mówię, że nie możecie wejść.
– Tutaj jest napisane, że mieszkanie należy do niej – odpowiada, wskazując na kolejny dokument. – Mieszkacie tutaj?
– Na górze – mówię. Słowa wymykają się z moich ust.
– Desiree, proszę – rzuca Carmen, patrząc na nią współczująco. Odwraca się do policjanta. – Nazywam się Carmen Banks i będę obrońcą pani Sams. Jesteśmy w trakcie prywatnej uroczystości. Pozwólcie nam chociaż wyprowadzić gości.
Policjant zerka na swojego partnera, stojącego kilka kroków za nim, po czym kiwa głową.
– Pięć minut. I będę w środku, dopóki wszyscy nie wyjdą.
– Dziękuję – odpowiada Carmen, kładąc dłoń na ramieniu Des. – Powiedzmy gościom, że wyskoczyła jakaś nagła sprawa.
Nadal jestem w szoku i próbuję zrozumieć, co się wydarzyło. Jestem wdzięczna Carmen i tej pięknej, logicznie myślącej głowie na jej karku. Przejęła kontrolę, choć to ja powinnam to zrobić, ale szok ograniczył moje możliwości. Przedstawiła się jako obrońca mamy. Przeraziłam się, kiedy to usłyszałam. To dzieje się naprawdę. Czymkolwiek to jest, rzeczywiście się stanie.
Przyjęcie. Nagle przypominam sobie o Avie. Jakby przez ostatnie kilka minut nie istniała. Tak zagubiłam się w tej obcej rzeczywistości, że zapomniałam o niej, a jej urodziny zostały zrujnowane.
Kiedy wracam do restauracji, widzę, że Michael trzyma ją i rytmicznie kołysze na kolanie. Mała wyciąga do mnie rączki, jak zawsze, nieświadoma napięcia panującego w pomieszczeniu. Przyciągam ją do siebie i przez kilka sekund tylko oddycham, pozwalając Carmen i Des zająć się gośćmi.
– Wygląda na to, że zrobiło się niezłe zamieszanie – mówi Holly i wyciąga szyję, żeby mieć lepszy widok na zewnątrz. Ignoruję ją.
– Wszystko w porządku? – pyta Michael. Teraz już stoi, ma szeroko otwarte oczy i jest skonsternowany.
– Ja… nie wiem. – Mocniej przytulam Avę i przesuwam brodą po jej miękkich loczkach.
Ludzie zbierają swoje rzeczy i wychodzą. Muszą być ciekawi, nawet zszokowani. Ci ludzie mnie znają. Znają też Eileen Sams. Kim jest Sarah Paxton? Odpycham od siebie tę myśl i skupiam się na Avie. Na jej pudrowym zapachu i konfetti, które przywarło do sukienki.
Czuję na plecach czyjąś dłoń. Odwracam się i widzę Carmen, ale ona nie patrzy na mnie. Wzrok ma skupiony na drzwiach, przy których stoi młody policjant.
– Pojadę na komendę. – Przesuwa spojrzenie na Avę, ale jej uśmiech jest spięty, udaje dla dobra nas obu, że sytuacja nie jest tak poważna, na jaką wygląda.
– Jadę z tobą.
– Nie dam rady dowiedzieć się, o co chodzi, jeśli będziesz przy mnie – mówi. – Zabierz Avę do domu. Zanim przyjedziesz na komendę, możliwe, że będę miała już jakieś informacje.
Wiem, że Carmen ma rację, już włączyła swój prawniczy umysł, nie jest teraz moją najlepszą przyjaciółką, ale ja czuję niewytłumaczalną potrzebę, żeby być blisko mamy. Nie mogę pozbyć się z głowy jej obrazu na tylnym siedzeniu radiowozu.
– Chcę z nią porozmawiać. Muszę wiedzieć, że wszystko z nią w porządku. Nie widziałaś jej twarzy, kiedy ją aresztowali. Była…
– Zaufaj mi, dowiem się, o co chodzi. – Carmen delikatnie ściska ramię Avy i klepie mnie po plecach.
– Odwiozę was do domu – mówi Des, obracając w palcach kluczyki. – Mogę popilnować Avy, kiedy pojedziesz na komendę.
– A co z restauracją? – pytam, ignorując grupę policjantów i techników, którzy właśnie wchodzą do środka.
– Masz teraz większe problemy – stwierdza Des, patrząc to na mnie, to na Carmen. – W tych kajdankach wyprowadzono moją najlepszą przyjaciółkę.
Des i Ava są bezpieczne w mieszkaniu. Carmen jest już od ponad godziny na komendzie. Mam nadzieję, że zdołała wyjaśnić jakoś tę sprawę. Dlaczego moja mama została oskarżona o porwanie… i morderstwo? Dlaczego policja używa wobec niej innego nazwiska?
Facet w recepcji wygląda, jakby dopiero co ukończył akademię, jest nawet młodszy niż tamten w The Shack. Widzi, że stoję, ale celowo ignoruje mnie przez kilka sekund. Kiedy kończy pisać, podnosi wzrok.
– Mogę w czymś pomóc?
– Muszę zobaczyć się z moją matką. Została tu dzisiaj przywieziona.
– Nazwisko?
– Eileen Sams. – A może powinnam powiedzieć Sarah Paxton? Nawet nie wiem, którego nazwiska użyć.
– Pani nazwisko?
– Marion Sams. – Spoglądam ponad policjantem. Widzę jeszcze kilku funkcjonariuszy, stoją tam i rozmawiają. Nikomu nie udziela się moje rozgorączkowanie.
Otwierają się drzwi po mojej prawej i wychodzi Carmen. Odwracam się, nie szukam już pomocy u mężczyzny przy biurku.
– Gdzie mama? – pytam ją.
– Nadal jest przesłuchiwana. Trochę potrwa, zanim będzie mogła przyjąć odwiedzających – mówi.
– Chcę ją zobaczyć teraz.
– Marion, będziesz musiała poczekać.
– Dowiedziałaś się przynajmniej, co się dzieje? – Mój głos jest donośniejszy niż zwykle, prawie skrzeczę. – Możesz mi cokolwiek powiedzieć?
Carmen ciągnie mnie za ramię, prowadząc na zewnątrz. Po lewej stronie od drzwi stoi betonowa ławka. Zmusza mnie, żebym usiadła.
– Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale od tej chwili musisz trzymać emocje na wodzy. Wszystko, co zrobisz albo powiesz, musi działać tylko na korzyść twojej matki. Stanowisz dużą część tej sprawy, a to znaczy, że musisz mnie teraz uważnie posłuchać.
– Jestem częścią tego… – Nie potrafię nawet sformułować pytania. W mojej głowie kłębi się mnóstwo sprzecznych myśli, walczących ze sobą o pierwszeństwo. – Proszę, powiedz mi, co się dzieje. Kogo niby porwała? Kogo miałaby zabić?
Carmen bierze głęboki wdech, spogląda przez ramię i mówi dalej.
– W latach osiemdziesiątych miało miejsce porwanie niemowlęcia. Chodziło o pewną bogatą parę z New Hutton. Kobieta włamała się do ich domu, zaatakowała matkę, zabiła ojca. Ich trzymiesięczna córka została porwana. Prasa wykreowała kilka historii w ciągu tych lat. Pisano o sprawie Małej Caroline. Kojarzysz to?
Coś mi świta, czasem słyszy się o takich wielkich tajemnicach. Nie jestem pewna co do szczegółów. Nie śledzę szczególnie doniesień medialnych, a programy kryminalne przyprawiają mnie o gęsią skórkę, zwłaszcza odkąd mam Avę.
– Nie wiem. Ale co to wszystko ma wspólnego z moją mamą?
– Kobieta o nazwisku Sarah Paxton jest uznawana za główną podejrzaną. Policja uważa, że twoja matka jest odpowiedzialna za to porwanie. – Przełyka ciężko ślinę, nie udaje jej się ukryć przerażenia. – Sądzą, że to ty jesteś Małą Caroline.ROZDZIAŁ 3
Wtedy
EILEEN
Droga Marion,
piszę ten list w nadziei, że nigdy nie będziesz musiała go przeczytać. Wiem, że to samolubne, jak pewnie wydaje ci się większość moich decyzji w tej chwili, ale mam nadzieję, że po przeczytaniu zrozumiesz też część tych bezinteresownych wyborów.
Dzisiaj masz dziesięć lat i właśnie przyszłaś do mnie z pytaniem. Chciałaś dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie. Zapewniłam cię, że jesteśmy tylko my dwie. W tej samolubnej części mojego serca to jest prawda. Jednak ty stajesz się taka bystra i ciekawska. Dokładnie taka, jaką sobie zawsze wyobrażałam. I to uświadomiło mi, że pewnego dnia możesz zostać zmuszona do konfrontacji z prawdą. Właśnie dlatego chcę, żebyś usłyszała to ode mnie, więc zapisuję wszystko, na wypadek gdyby nie było mnie w pobliżu, żebym mogła sama wyjaśnić.
Zanim zaczniemy, musisz zrozumieć, dlaczego sama idea rodziny jest dla mnie taka ważna. Unikałam opowiadania ci o moim dorastaniu, ponieważ już jedno dziecko nie powinno tego przeżywać, a co dopiero dwoje. Ale teraz musisz wiedzieć. Żeby zrozumieć.
Mój ojciec był gwałtownym człowiekiem. W naszym hrabstwie praktycznie każdy stróż prawa miał z nim do czynienia. Bójka w barze, którą powstrzymali. Pościgi samochodowe wąskimi, polnymi ścieżkami wokół naszego domu. Jednak głównie znali go dzięki telefonom od naszych sąsiadów. Bił mamę albo mnie, a czasami nas obie.
Tak nie żyje rodzina. Przynajmniej nie dobra. Od dzieciństwa obiecywałam sobie, że kiedyś będę lepsza. Nie będę ukrywała się w kącie, jak moja mama, albo wyładowywała gniewu na słabszych, jak tata.
Oczywiście po drodze miałam kilka potknięć. Myślę, że bycie beznadziejnym jest genetyczne. Dziedziczy się to tak samo jak każdą inną wadę. Pochodzę z długiej linii partaczy i chociaż udało mi się przetrwać, miałam swoje słabsze momenty. Zupełnie jak mama wpadłam w pułapkę i uwierzyłam, że mężczyzna może być rozwiązaniem moich problemów. Zaczęłam spotykać się z Albertem Crawfordem, kiedy miałam szesnaście lat. Przekonał mnie, żebym rzuciła szkołę i przeprowadziła się do jego mieszkania w New Hutton. Zrobiłam to głównie dlatego, że w końcu miałam dach nad głową, który nie należał do mojego ojca. Ale inny powód był taki, że w jakiś smutny, pokręcony sposób czułam, że dzięki temu jestem o krok bliżej od rodziny, o której zawsze marzyłam.
Jak pewnie się domyślasz, związek z Albertem nie przetrwał. Miałam przez niego tylko więcej kłopotów. To on namówił mnie do obrabowania tamtego sklepu. Piwo i fajki, powiedział. Nikogo nie obchodzą piwo i fajki. Ale kiedy już tam dotarliśmy, wyciągnął ręce do kasy. Nie wiedziałam, dopóki nie zjawiła się policja – okazało się, że kobieta za ladą miała jeden z tych guzików do cichego alarmu – że Albert miał broń.
Beznadziejna.
Jak już mówiłam, miałam to w genach. Wykorzystałam ten moment, żeby zastanowić się, jak potoczy się moje życie, jeśli nie zacznę czegoś zmieniać. Nie miałam żadnych wzorów do naśladowania, więc sama musiałam wziąć się do pracy. Było tak, jakbym musiała przeprogramować swój mózg, nauczyć komórki działać w inny sposób. Psucie wszystkiego wydawało się naturalne. Zaczęłam więc zadawać sobie pytanie: Co zrobiliby mama i tata? A potem postępowałam odwrotnie.
Miałam szczęście, że podczas napadu na sklep wciąż byłam siedemnastolatką. Myślę, że policja uwierzyła mi, kiedy powiedziałam, że nie miałam pojęcia o broni. Spędziłam kilka miesięcy w zakładzie poprawczym – właśnie tam zaczęłam się zmieniać, przeprogramowywać swój mózg – i zostałam wypuszczona. Byłam na warunkowym przez następne pięć lat, ale oznaczało to tylko sporadyczne wizyty opieki społecznej oraz doradztwo. Powiedziano mi, że jeśli zrobię wszystko jak należy – jeśli nie schrzanię – przyszli pracodawcy nie będą mogli zobaczyć mojej kryminalnej przeszłości.
Tułałam się przez te wczesne lata. Mieszkałam w tanich miejscach, które można było wynająć na maksymalnie sześć miesięcy, i pracowałam wszędzie, gdzie mogłam cokolwiek zarobić. Dosłownie. Chcę to szczególnie podkreślić. Nigdy nie prosiłam o nic, na co nie zasłużyłam, i na pewno nie wzięłam sobie tego sama.
Pracowałam w pięciu, może sześciu miejscach, zanim znalazłam pracę u Bustera. Była to mała jadłodajnia wciśnięta pomiędzy kilka innych bezimiennych interesów pod miastem. Daleko jej było do Ritza, ale przynajmniej znajdowała się w porządnej okolicy. Żadnych ćpunów ani prostytutek koczujących pod drzwiami, jak w kilku miejscach, w których pracowałam wcześniej. Jedzenie było na tyle dobre, że kilkoro zamożnych klientów przyjeżdżało do tej części miasta na nasze słynne włoskie dania. Miejscowi nazywali ten lokal ukrytym diamentem.
Na początku nie patrzyłam na Bustera w ten sposób. Był po prostu kolejnym miejscem do pracy i zarobienia na czynsz. Już wcześniej obsługiwałam w restauracjach, ale nigdy nie gotowałam. U Bustera robiłam wszystkiego po trochę. Przyjmowałam zamówienia przy kasie i wkładałam zapiekanki do pieca. Myłam podłogi i czyściłam toalety po zamknięciu. Zajęć było więcej, niż przywykłam, ale przekładało się to na wypłatę. Całe 1,25 dolarów za godzinę więcej niż w poprzednim miejscu plus napiwki i nie musiałam walczyć o nadgodziny, jak wszędzie.
Jednak nie to najbardziej podobało mi się u Bustera. To było pierwsze miejsce, w którym poczułam, że jestem wśród ludzi podobnych do siebie. Zwykle byłam najbiedniejsza albo najmłodsza. U Bustera rozglądałam się wkoło i widziałam samą siebie. Ludzie po dwudziestce, trochę nieokrzesani, ale chętni do pracy, starali się uśmiechać. Zupełnie jak ja.
Jamie była tą, która mnie zatrudniła. Drobniutka, wyglądała jak cheerleaderka, którą pozostałe wyrzucają w powietrze, z tym że ubierała się jak członkini zespołu punkrockowego i ciągle czuć było od niej papierosy. Miała w sobie twardość, która pokazywała, że rozumiała otaczający nas świat. Kiedy wręczyłam jej swoje podanie, zignorowała referencje i skupiła się na mnie.
– Problemy z narkotykami? – zapytała.
– Nie.
– Problemy z facetem?
– Nie. – Nie miałam czasu na facetów, odkąd zostawiłam Alberta.
– Masz samochód?
– Mieszkam tylko trzy przecznice stąd. Mogę chodzić pieszo.
Skupiła na mnie wzrok jeszcze przez kilka sekund i skinęła głową. To było równie dobre, co uścisk dłoni. Tak po prostu zostałam zatrudniona do pracy sześć dni w tygodniu, od otwarcia do zamknięcia.
Jamie była swego rodzaju menedżerką, co wydało mi się dziwne, bo była zaledwie kilka lat starsza ode mnie. Jej wujek był właścicielem lokalu, chociaż nigdy go nie spotkałam przez wszystkie lata mojej pracy. Jak się potem okazało, Jamie miała dużą rodzinę. Czasami przychodzili do restauracji, ale rzadko rozmawiali i wszyscy wyglądali tak samo: ciemne włosy i płaszcze.
Restauracja działała w większości na zasadzie drzwi obrotowych. Ludzie popracowali trochę i odchodzili. Buster miał rzetelną załogę. Tucker był naszym ochroniarzem. Czasami pomagał nam w sprzątaniu, ale głównie stał przy drzwiach i pilnował, żeby ktoś nie był stratny na napiwkach na koniec dnia. Była też taka wysoka dziewczyna – po latach nie pamiętam już jej imienia – która pracowała tylko w weekendy. Był też Cliff. Miał dwadzieścia pięć lat, kilka więcej ode mnie, ale na jego twarzy pozostawał ten chłopięcy wyraz. W duchu też wciąż był chłopcem.
Był miejscowym żartownisiem, robił dowcipy i wywoływał śmiech u innych, również u klientów. W ciągu dnia odwiedzali nas różni ludzie. Studenci z uniwersytetu w mieście. Wiele młodych mam z dziećmi. Kiedy Cliff rozśmieszał mamusie, ja robiłam zabawne miny do dzieci. Uwielbiałam patrzeć, jak chichoczą.
Gdy matki wkładały swoje dzieci do wózków, myślałam sobie: To będę ja. Już nie będę beznadziejna. Pewnego dnia wszystko, czego zawsze pragnęłam, przydarzy się również mnie.
Musisz wiedzieć od samego początku, że tylko tego zawsze pragnęłam. Lepszego życia dla siebie i najlepszego dla ciebie.