Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie mów nikomu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 listopada 2022
Ebook
29,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Nie mów nikomu - ebook

Mroczna przeszłość niszczy każdego, kto próbuje ją zrozumieć…

ROK 2022: Po śmierci teścia Margo postanawia towarzyszyć mężowi w powrocie do rodzinnego domu. Nigdy tam nie była, nigdy nie poznała tego mężczyzny. Do tej pory nie zaprzątało to jej głowy, ale po dotarciu na miejsce, po zobaczeniu domu, warunków, w jakich egzystował teść, w jej myślach pojawiło się pytanie: dlaczego mąż ukrywał przed nią prawdę? Co takiego wydarzyło się w tym domu, że jej ukochany po przekroczeniu progu zmienił się w kogoś zupełnie innego? Marcin wychodzi z więzienia po 25-letniej odsiadce. Naprawi swoje błędy czy też potwierdzi teorię, że człowiek raz skazany nie potrafi już żyć zgodnie z prawem?

ROK 1997: Zbyszek jest policjantem, ma fantastyczną żonę i idealne życie. Dokładnie takie, jakiego mogą pozazdrościć mu inni. Pracuje w niewielkim miasteczku, w którym przestępczość nie istnieje. Każdy każdego zna, ale czy wystarczająco, żeby uniknąć tragedii?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67308-09-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ka­ro­lina po­ka­zała ko­lejny raz, że jest mi­strzy­nią thril­le­rów psy­cho­lo­gicz­nych. Stwo­rzyła hi­sto­rię, od któ­rej nie można się ode­rwać, która prze­raża swoją au­ten­tycz­no­ścią. Po jej lek­tu­rze by­łam w szoku i zo­sta­łam z go­ni­twą my­śli! Ta hi­sto­ria za­pad­nie Wam na długo w pa­mięci i da mocną lek­cję ży­cia.

Blonderka.pl

agnieszka.rybska

Tak jak je­den czło­wiek po­trafi bu­do­wać, drugi po­trafi nisz­czyć. Czy zło i okru­cień­stwo są dzie­dziczne? Czy można uło­żyć so­bie do­ro­słe ży­cie, no­sząc w so­bie nie­prze­pra­co­waną traumę z dzie­ciń­stwa? Czy można wy­ba­czyć nie­spra­wie­dliwy wy­rok? Na te i inne py­ta­nia szu­kają od­po­wie­dzi bo­ha­te­ro­wie naj­now­szej książki Ka­ro­liny Wój­ciak: Margo, Na­tan, Mar­cin, Ania oraz Olaf. Bar­dzo po­le­cam tę lek­turę.

Dominika Matuła

www.domi-czyta.pl

Wój­ciak po raz ko­lejny udo­wod­niła, jak bar­dzo nie trzyma się sche­ma­tów i two­rzy abs­trak­cyjną rze­czy­wi­stość, a jed­no­cze­śnie tak re­alną. Swo­imi sło­wami po­chła­nia czy­tel­nika na tyle mocno, że po­mimo prze­ra­że­nia nie je­ste­śmy w sta­nie się od niej ode­rwać. A prze­peł­niona ta­jem­ni­cami hi­sto­ria Margo to kwin­te­sen­cja pióra Wój­ciak i jedna z lep­szych ksią­żek, ja­kie czy­ta­łam. Po­le­cam jako obo­wiąz­kową lek­turę!

Aneta Marciniak

ama­tor­ka­_k­sia­zek

To­talny rol­ler­co­aster, hi­sto­ria pełna za­sko­czeń, emo­cji i z dresz­czy­kiem. Po raz ko­lejny nie za­wio­dłam się, czy­ta­jąc książkę spod pióra Ka­ro­liny. Świetny styl i ak­cja po­pro­wa­dzona tak, że tek­stu nie spo­sób odło­żyć, do­póki nie prze­wró­cimy ostat­niej strony.

Aleksandra Kaźmierczak

olo­ve­re­ads

Po raz ko­lejny da­łam się wcią­gnąć w wir nie­pew­no­ści, nie­wie­dzy i łot­de­fa­ków. Nie po­win­nam być za­sko­czona, a jed­nak je­stem, bo au­torka tym ra­zem za­fun­do­wała nam coś no­wego. Po raz pierw­szy pod­czas czy­ta­nia czu­łam lęk, do­sta­wa­łam gę­siej skórki i w nocy za­pa­la­łam wszyst­kie świa­tła. I nie, to nie jest hor­ror, nie ma tu nic nad­przy­ro­dzo­nego, ale Ka­ro­lina zbu­do­wała taki kli­mat, że nie dało się tego czy­tać bez przy­spie­szo­nego bi­cia serca i bez oglą­da­nia się za sie­bie. Było gę­sto, lepko, po­nuro i bar­dzo nie­po­ko­jąco. Chcia­łam czy­tać szyb­ciej, żeby wy­rwać się z ma­cek stra­chu, a z dru­giej strony czy­tać wol­niej, bo nie chcia­łam, żeby ta hi­sto­ria się skoń­czyła.

Katarzyna Ziembicka

ael­li­renn

Ona i on, mło­dzi, piękni, bo­gaci, mają wszystko, o czym ma­rzyli. Do­łóżmy do tego jed­nak ta­jem­nicę z prze­szło­ści, ro­dzinne se­krety, nie­roz­li­czone żale, ba­gaż emo­cjo­nalny i Wój­cia­kową twi­stową za­cię­tość do mie­sza­nia w ga­rze peł­nym tego, co prę­dzej czy póź­niej musi wy­ki­pieć – oto prze­pis na ko­lejny hit! Czy trzeba do­da­wać, że mu­si­cie to prze­czy­tać?!

Joanna Hilińska

la­pie­_za­_slowa

Po­dobno czas le­czy rany, ale nie­które ni­gdy się nie za­bliź­niają. Ta hi­sto­ria po­zo­sta­wia po so­bie ślad, bez­li­to­śnie od­krywa krok po kroku zło uśpione w za­ci­szu do­mo­wego ogni­ska. Czy­ta­nie tej hi­sto­rii nie­sa­mo­wi­cie boli, ale rów­nie mocno wzru­sza! Nie­po­ko­jąco mroczna, wstrzą­sa­jąca i moim zda­niem naj­lep­sza książka au­torki! Po­le­cam!

Agnieszka Bendkowska

__pin­klife

Ko­lejna książka Ka­ro­liny, która po­ka­zuje bru­tal­ność lu­dzi, na­wet wo­bec naj­bliż­szych. Dla­czego do­brych lu­dzi na­wie­dzają ta­kie tra­ge­die? Dla­czego zło wciąż po­ja­wia się tam, gdzie nie po­winno, i nisz­czy naj­pięk­niej­sze re­la­cje? Ka­ro­lina w bru­talny spo­sób po­ka­zuje, że ży­cie może bo­le­śnie do­świad­czyć każ­dego z nas. A na tak wielką krzywdę nie można się przy­go­to­wać. Po­le­cam!

Jo­anna Ćwiertka

pan­da­_zk­siaz­ka_

Ka­ro­lina Wój­ciak ko­lejny raz po­rywa czy­tel­nika do mrocz­nego świata ludz­kich ta­jem­nic, który fa­scy­nuje i za­chwyca. Robi to bez­par­do­nowo, a przy tym pięk­nie i z gra­cją. Ja pod­da­łem się temu z ogromną przy­jem­no­ścią. Wy też tak uczy­ni­cie. Gwa­ran­tuję!

Adam Matyjaszczyk

za­czy­tany.tata

Czytanie książek Karoliny Wójciak przypomina układanie puzzli. Niby na początku żadne elementy do siebie nie pasują, ale z biegiem stron wszystko powoli wskakuje na swoje miejsce. Tak też było tym razem. Karolina szokuje, a jej historie wywołują ciarki na całym ciele. Jeżeli lubisz ogromne zaskoczenia – ta książka jest właśnie dla Ciebie!

Marta Sarnecka

Bookholiczka_poleca------------------------------------------------------------------------

MARGO

Dwa dni temu do­sta­li­śmy te­le­fon. Zmarł oj­ciec mo­jego męża. Nie­spo­dzie­wa­nie. Sam, w ro­dzin­nym domu Na­tana, bez ni­kogo u boku. Matka mo­jego uko­cha­nego umarła, za­nim się po­zna­li­śmy. Po­dobno cho­ro­wała, ale mąż do końca nie chciał roz­ma­wiać o jej cho­ro­bie. Za­pew­nił mnie, że to nic ge­ne­tycz­nego i że nie po­win­nam się przej­mo­wać. Sta­ra­li­śmy się o dziecko, więc wie­dział, jak bar­dzo mi za­leży na prze­te­sto­wa­niu na­szych ge­nów pod wzglę­dem każ­dej moż­li­wej cho­roby, a przede wszyst­kim na za­po­bie­gnię­ciu wszel­kim pro­ble­mom.

To jego ucie­ka­nie od te­matu, mó­wie­nie o ro­dzi­cach ogól­ni­kami su­ge­ro­wało ja­kąś ta­jem­nicę. Zże­rała mnie cie­ka­wość, jed­nak sza­no­wa­łam wy­bór męża i nie zmu­sza­łam go do zwie­rza­nia się. Po­dej­rze­wa­łam, że jego matka po­peł­niła sa­mo­bój­stwo. To typ śmierci dla nie­któ­rych wsty­dliwy. Ła­twiej mówi się o cho­ro­bie, o zma­ga­niach i walce bli­skiej osoby niż o pod­da­niu się i tar­gnię­ciu na wła­sne ży­cie. Swoją po­stawą chcia­łam za­pew­nić Na­tana, że może wy­znać mi prawdę, ale mil­czał jak za­klęty. Niby da­wa­łam mu spo­kój, jed­nak chcia­łam znać szcze­góły. To prze­cież istotne, prawda? Kil­ku­krot­nie pró­bo­wa­łam wy­cią­gnąć z niego ja­kieś wspo­mnie­nia. Na darmo, za­wsze od­ma­wiał po­ru­sza­nia tego te­matu. Za każ­dym ra­zem, nie­za­leż­nie od tego, co ro­bi­li­śmy, ury­wał dys­ku­sję i wy­cho­dził. Zo­sta­wiał mnie samą, szwen­dał się gdzieś po mie­ście i wra­cał, kiedy miał już pew­ność, że po­szłam spać i nie będę go mę­czyła py­ta­niami. Nie­kiedy cze­ka­łam na niego przy­kryta koł­drą po uszy i uda­wa­łam, że śpię, chcąc spraw­dzić, co zrobi, jed­nak on po pro­stu się roz­bie­rał i kładł obok mnie naj­ci­szej, jak po­tra­fił.

Kiedy wró­ci­łam z pracy, za­sta­łam go nad wa­lizką. Nie uprze­dzał o wy­jeź­dzie ani nie wy­słał wia­do­mo­ści o na­głej zmia­nie pla­nów. Za­sko­czył mnie wi­dok jego ubrań wrzu­ca­nych bez ładu do torby.

– Co ro­bisz? – za­py­ta­łam, pod­cho­dząc do niego. Po­ca­ło­wa­łam go w po­li­czek, ale zu­peł­nie nie za­uwa­żył mo­jej czu­ło­ści ani w ogóle mo­jej osoby. – Wszystko w po­rządku?

– Tak.

– Co ro­bisz?

– Nie wi­dać? – syk­nął. – Pa­kuję się.

– To wi­dzę, ale co pla­nu­jesz? Je­dziesz do domu?

– Tak.

– Kiedy?

– Dzi­siaj, o dwu­dzie­stej mam sa­mo­lot.

Onie­mia­łam. O ni­czym nie wspo­mniał przed­wczo­raj, kiedy otrzy­ma­li­śmy te­le­fon. Stwier­dził, że za­czeka na datę po­grzebu i do­piero wtedy zde­cy­duje o wy­jeź­dzie. Przy­naj­mniej do ta­kiego wnio­sku do­szedł wtedy. Co za­tem się zmie­niło? I naj­waż­niej­sze: dla­czego nie ra­czył do mnie za­dzwo­nić, skoro po­sta­no­wił wy­je­chać? Gdy­bym zo­stała w pracy do późna – co ostat­nio zda­rzało mi się czę­sto – mo­głam wró­cić do pu­stego już miesz­ka­nia i szu­ka­ła­bym go w mie­ście jak idiotka, pod­czas gdy on po­ko­ny­wałby ki­lo­me­try do Pol­ski.

– I nie za­dzwo­ni­łeś? – Usia­dłam na łóżku obok jego wa­lizki.

– Nie wi­dzę po­wodu, żeby cię mar­twić – stwier­dził i scho­wał się w gar­de­ro­bie. Kiedy wy­szedł, niósł gar­ni­tur, ten naj­lep­szy.

– Wszystko, co mar­twi cie­bie, mar­twi mnie. Je­stem twoją żoną.

– Tak, wiem. – Po­słał mi sztuczny uśmiech i wrzu­cił gar­ni­tur do wa­lizki.

Nie mo­głam na to pa­trzeć. Wsta­łam, wy­ję­łam go i zło­ży­łam, dba­jąc o uło­że­nie ma­te­riału, a do­piero po­tem umie­ści­łam go de­li­kat­nie w wa­lizce, tak aby po wy­ję­ciu nie wy­glą­dał jak psu z gar­dła wy­cią­gnięty.

– Ten gar­ni­tur – za­czę­łam, wska­zu­jąc na ubra­nie – i tak bę­dziesz mu­siał od­dać do pra­so­wa­nia. Nie wy­trzyma w ta­kim sta­nie do dnia… po­grzebu.

– Zo­ba­czę na miej­scu.

– Na­tan. – Zła­pa­łam go za rękę, kiedy znów chciał wró­cić do gar­de­roby. – Po­cze­kaj. Po­roz­ma­wiaj ze mną.

– Nie ma o czym – po­wie­dział, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

– Jest. Zmarł twój oj­ciec, a ty znów się od­ci­nasz. Nie po­wia­do­mi­łeś mnie o wy­jeź­dzie ani nie da­łeś mi czasu, że­bym po­roz­ma­wiała z sze­fem o wol­nym. Ale nie myśl so­bie, że mam o to pre­ten­sje. Ja wszystko ro­zu­miem. Na­prawdę. Je­steś po pro­stu w szoku. Ale nie mu­sisz być z tym wszyst­kim sam, masz mnie. – Uśmiech­nę­łam się do niego cie­pło. – Po­zwól mi się za­trosz­czyć o cie­bie w tym trud­nym mo­men­cie.

– Po­jadę sam.

– Słu­cham? – Wy­da­wało mi się, że się prze­sły­sza­łam.

– Nie wiem, ile mi zej­dzie. Jest tyle spraw do za­ła­twie­nia, dom do sprze­da­nia. Po co masz je­chać?

– Ty mó­wisz se­rio? – Sta­nę­łam tak bli­sko niego, że mu­siał zro­bić krok w tył.

– Prze­cież masz pro­jekty w trak­cie, klien­tów…

– Jezu – we­szłam mu w słowo – to tylko praca, nic nie ma dla mnie ta­kiego zna­cze­nia jak ty. Je­steś dla mnie naj­waż­niej­szy. Ty i twoje sa­mo­po­czu­cie. Wi­dzę, że cię ta śmierć kom­plet­nie za­sko­czyła, więc wy­bacz, ale sam nie po­je­dziesz.

– Nie ga­daj głu­pot. – Omi­nął mnie i po­now­nie wszedł do gar­de­roby, tym ra­zem po bie­li­znę.

Od­cze­ka­łam, aż wyj­dzie.

– Nie po­zwolę ci je­chać sa­memu – po­wie­dzia­łam sta­now­czo. – Nikt nie po­wi­nien być w ta­kiej chwili sam.

– Nie po­trze­buję, że­byś ze mną je­chała – wy­pa­lił, a mnie ko­lejny raz za­tkało.

Po­wta­rza­łam so­bie w my­ślach, że on cierpi. Jest zra­niony i wy­ła­do­wuje się na mnie, bo je­stem bli­sko, bo może wy­rzu­cić z sie­bie to, co go mę­czy. To nie­umie­jętne wo­ła­nie o po­moc i mi­łość. Osoba to­cząca ja­kąś we­wnętrzną walkę, z którą nie może so­bie po­ra­dzić sama, pra­gnie mi­ło­ści i wspar­cia, ale nie wie, jak o nie po­pro­sić. Przy­tło­czona emo­cjami robi to w naj­gor­szy moż­liwy spo­sób: od­py­cha, ob­raża, rani, rzuca ostrymi sło­wami jak no­żem do celu.

Bez słowa wy­ja­śnie­nia po­szłam po swoją wa­lizkę. Przy­cią­gnę­łam ją do sy­pialni, a na­stęp­nie za­czę­łam tak jak Na­tan cho­dzić po swoje rze­czy.

– Co ro­bisz? – Tym ra­zem to on się za­trzy­mał w pół kroku.

– Pa­kuję się – oznaj­mi­łam z uśmie­chem. – Do szefa na­pi­szę z sa­mo­lotu, po­wiem mu, że to na­gła sprawa. Biorę wolne, bo jadę na po­grzeb, nie na wa­ka­cje. W ta­kich chwi­lach wy­ba­cza się wszystko. Na­wet wy­jazd z dnia na dzień. Śmierć nie wy­biera, nie szuka do­god­nego ter­minu. Jest na­gła. On to zro­zu­mie. Je­stem tego pewna.

– Cho­dzi o te za­strzyki? O te­ra­pię? Je­śli ci się wy­daje, że będę miał ochotę na seks, to bar­dzo się my­lisz.

Za­nie­mó­wi­łam. Prze­łknę­łam ciężko, na­stęp­nie po­li­czy­łam w my­ślach do dzie­się­ciu. Tak, ro­bił wszystko, żeby mnie wku­rzyć, że­by­śmy się po­kłó­cili, a po­tem że­bym się na niego ob­ra­ziła i nie po­je­chała. Jed­nak nie spo­dzie­wa­łam się po nim wy­cią­ga­nia te­raz te­matu ciąży. Ja­kim cu­dem przy­szło mu do głowy, że jadę po to, by upra­wiać seks? Ni­żej nie mógł upaść, ale… to wła­śnie po­twier­dziło, jak mocno cier­piał.

– Ja wiem, co ty chcesz zro­bić – po­wie­dzia­łam spo­koj­nie. – Chcesz mnie zra­nić. Chcesz mnie od sie­bie ode­pchnąć. Ale wiesz co… To jest wła­śnie to na do­bre i na złe, które so­bie przy­się­ga­li­śmy. Choć to­bie się wy­daje, że wiesz le­piej, co jest dla cie­bie do­bre, ja mó­wię sta­now­cze „nie”. Albo je­dziemy ra­zem, albo nie je­dzie żadne z nas.

– Nie mo­żesz mi za­bro­nić – stwier­dził pew­nie, czym kom­plet­nie pod­wa­żył moją sta­now­czość.

– Tak, masz ra­cję, nie mogę ci za­bro­nić, ale je­śli mnie ko­chasz, je­śli trak­tu­jesz mnie jak żonę, part­nerkę na ży­cie, osobę, z którą chcesz przez nie przejść, zro­zu­miesz moją po­stawę i po­zwo­lisz so­bie po­móc.

Prych­nął.

– Nie po­trze­buję po­mocy, se­rio. Nie wiem, po co do­ra­biasz teo­rię do cze­goś, co jest oczy­wi­ste i bez­pro­ble­mowe. Nie wi­dzia­łem się z oj­cem od wie­ków, nie by­li­śmy bli­sko. Od mo­mentu, w któ­rym od­dał mnie do in­te­ratu by­wa­łem w domu raz na ru­ski rok. Ty do­pa­tru­jesz się tu cze­goś, czego nie ma. Emo­cji, któ­rych ni­gdy nie było.

– Oke­eej. Skoro tu ni­czego nie ma, nie uwa­żasz, że po­win­nam być na po­grze­bie te­ścia? Po pro­stu jako ro­dzina. Już po­mi­ja­jąc to, czy cie­bie ta śmierć do­tknęła, czy nie.

– Nie zna­łaś go – syk­nął. – Nie mu­sisz iść.

– Ale chcę!

– Boże, czemu mu­sisz wszystko kom­pli­ko­wać?!

– Wszystko?

– I tak ku­pi­łem je­den bi­let.

– No to do­ku­pię drugi.

– Nie wiem, czy jest miej­sce.

– To po­lecę na­stęp­nym.

Za­klął pod no­sem, a mnie przy­szło do głowy, że o czymś mi nie mówi i wła­śnie to coś po­wstrzy­muje go przed za­pro­sze­niem mnie do swo­jego ro­dzin­nego domu. Nikt by się tak nie upie­rał, gdyby nie miał od­po­wied­niego po­wodu.

– Na ile się pa­ku­jemy? – zmie­ni­łam te­mat, sta­ra­jąc się brzmieć lekko, choć czu­łam się po­twor­nie. Przy­gnia­tała mnie jego obo­jęt­ność, złość i ta po­ra­ża­jąca wręcz nie­chęć do mnie.

Mia­łam z tym czło­wie­kiem za­ło­żyć ro­dzinę, ze­sta­rzeć się i do­cze­kać ostat­nich dni, a tym­cza­sem nie mo­gli­śmy się po­ro­zu­mieć w ta­kiej bła­hej kwe­stii. Co spra­wiło, że prze­stał na mnie pa­trzeć jak na ko­goś, kogo po­trze­buje się w trud­nej chwili? Wszystko wska­zy­wało na to, że spra­wiał mi przy­krość, by chro­nić coś in­nego. Ale co? A może kogo? Prze­cież nie ojca, który wła­śnie zmarł, ani nie matkę, która nie żyła od wielu lat.

Mil­czał.

– Mam się pa­ko­wać na ty­dzień? Dwa dni? Dwa ty­go­dnie?

Na­dal pa­no­wała ci­sza. Mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem, ale czu­łam się tak, jakby od tego za­le­żało, co da­lej z nami. Cze­ka­łam na jego od­po­wiedź.

– Ja wzią­łem mie­siąc wol­nego – stwier­dził su­cho.

Znów mnie za­sko­czył. Po co miałby je­chać na tak długo? Więk­szość spraw urzę­do­wych można za­ła­twić w ty­dzień, góra dwa.

– Do­brze, spa­kuję się na mie­siąc – stwier­dzi­łam ta­kim to­nem, jakby mnie to wcale nie ru­szało.

Z sa­mo­lotu wy­sła­łam ma­ila do szefa z in­for­ma­cją o nie­pla­no­wa­nym mie­sięcz­nym urlo­pie z po­wo­dów ro­dzin­nych. Opi­sa­łam do­kład­nie sy­tu­ację, ma­jąc świa­do­mość, jak ta­kie bra­nie wol­nego znie­nacka wpływa na zwierzch­ni­ków. Do­da­łam od sie­bie coś o pro­ble­mach praw­nych po śmierci te­ścia, pod­bram­ko­wej sy­tu­acji ma­jąt­ko­wej i na­szej ko­niecz­nej obec­no­ści w Pol­sce. W su­mie po­win­nam po­cze­kać na od­po­wiedź i do­piero wtedy wsiąść w sa­mo­lot, ale zro­bi­łam od­wrot­nie do tego, co wy­pa­dało na sta­no­wi­sku kie­row­ni­czym. Mał­żeń­stwo sta­wia­łam na pierw­szym miej­scu. Ka­riera to nie wszystko.

Sie­dzia­łam obok Na­tana, co udało się za­ła­twić przy nada­wa­niu ba­gażu, a z czego mój mąż wcale nie był za­do­wo­lony. Po­sta­no­wi­łam dać mu prze­strzeń i czas: nie od­zy­wać się, nie zmu­szać go do roz­mowy i o nic nie py­tać. Za­miast tego pa­trzy­łam, jak pił al­ko­hol, jak pła­cił kartą za ko­lej­nego drinka, i za­sta­na­wia­łam się, czy gdyby po­le­ciał sam, też by się tak za­cho­wy­wał. W końcu zmu­si­łam go do wspól­nego wy­jazdu. Je­dyne, co mógł zro­bić, skoro nie miał nade mną kon­troli, to zno­kau­to­wać sie­bie sa­mego al­ko­ho­lem. Cał­kiem jak dziecko, które na złość matce od­mraża so­bie uszy.

Na­tan ni­gdy nie przed­sta­wił mnie te­ściowi, ani nie za­brał mnie do swo­jego ro­dzin­nego domu. Uni­kał kon­taktu z oj­cem jak ognia. Na ślub też go nie za­pro­sił, po­da­jąc jako po­wód po­róż­nie­nie się z nim wiele lat temu, a co za tym idzie – brak więzi. Po­tem nie nada­rzyła się oka­zja, bo za­raz po ślu­bie Na­tan do­stał pracę w Hisz­pa­nii. Wy­je­cha­li­śmy bły­ska­wicz­nie i za­po­mnia­łam o jego ro­dzi­nie, sku­pia­jąc się w zu­peł­no­ści na so­bie. Za­wie­si­łam swoją ka­rierę w Pol­sce nie­pewna, czy jesz­cze kie­dyś tam wrócę, i ru­szy­łam w nie­znane za mi­ło­ścią ży­cia. Oka­zało się, że le­piej od­na­la­złam się na ob­czyź­nie niż we wła­snym kraju. Mimo szczę­śli­wej eg­zy­sten­cji w Ma­dry­cie bra­ko­wało mi kon­taktu z ro­dzi­cami, ale ze względu na Na­tana, który nie chciał mar­no­wać urlopu na po­dróż do Pol­ski, jeź­dzi­łam bar­dzo rzadko. Je­śli już, to za­wsze sama, bo on cią­gle pra­co­wał, cią­gle miał coś pil­nego do zro­bie­nia albo za mało wol­nego, albo po pro­stu nie chciało mu się je­chać. Za to z nie­ukry­wa­nym en­tu­zja­zmem wy­bie­rał dla nas miej­sca na eg­zo­tyczne wa­ka­cje, pod­czas któ­rych prak­tycz­nie co roku prze­ży­wa­li­śmy mie­siąc mio­dowy. Do tej pory ani razu nie kwe­stio­no­wa­łam jego wy­bo­rów. Co wię­cej, na spo­tka­niu z ro­dzi­cami uspra­wie­dli­wia­łam jego nie­obec­ność, a oni cie­szyli się, że mi się po­wo­dzi, że mam faj­nego męża, i nie wni­kali w szcze­góły.------------------------------------------------------------------------

ZBY­SZEK

25 lat wcze­śniej…

– Wy­cho­dzę – rzu­ci­łem do żony, sto­jąc w progu.

– O któ­rej bę­dziesz? – od­krzyk­nęła z głębi miesz­ka­nia.

– Nie wiem, koło szó­stej. Może o siód­mej.

Po­ja­wiła się w ko­ry­ta­rzu za­alar­mo­wana moją od­po­wie­dzią. Wsparła rękę na bio­drze i po­słała mi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Do­my­śliła się już.

– A z ja­kiej oka­zji jest to wyj­ście?

– Dziecko się ko­le­dze uro­dziło.

– Któ­remu?

– Oj, kwia­tuszku, czy ty mu­sisz być taka cie­kaw­ska?

– Nie kwia­tusz­kuj mi tu­taj. Chcę wie­dzieć, gdzie się bę­dziesz szla­jał.

– Od razu szla­jał. Na piwo idziemy.

– Z ko­le­gami z wy­działu?

– Tak, a co? Nie można?

– Już ja za­dzwo­nię do Ewe­liny. Niech się do­wie, że jej stary po raz ko­lejny…

Pod­sze­dłem do niej.

– Nie dzwoń. Nic ni­komu nie bę­dzie. Obie­cuję, że jak ktoś wy­pije, wróci pie­szo, a wszyst­kie żony będą miały swo­ich mę­żów w do­mach po ósmej.

– To już ósma się z tego zro­biła?

– No jak pie­szo, to ósma.

Po­krę­ciła głową, ale się uśmiech­nęła.

– Od­kąd po­ja­wił się ten nowy ko­lega, co chwilę wy­cho­dzi­cie. Co on, ja­kąś nową modę przy­wiózł z mia­sta czy jak?

– No wła­śnie on za­pra­sza.

– Ale to już któ­ryś raz z ko­lei.

– No bo nowy jest. Chce się po­znać. Zżyć z nami.

– Z ko­le­gami z pracy zżyć? – Skrzy­wiła się. – A po co? Prze­cież wy ma­cie tam od­bęb­nić swoje, zgar­nąć pen­sję i wró­cić do domu.

– Niby tak, ale wiesz, jak jest.

Nie wie­działa, ale ja nie chcia­łem dłu­żej ga­dać, bo spóź­nił­bym się do pracy. Po­ca­ło­wa­łem ją w głowę. Po­gła­ska­łem też po brzu­chu. Za nie­całe dwa mie­siące miało nam się uro­dzić dziecko. Pierw­sze.

– Będę koło dzie­wią­tej – rzu­ci­łem, chwy­ta­jąc klamkę.

– To już dzie­wiąta? – za­śmiała się w głos.

– Jak dłu­żej mnie przy­trzy­masz przy drzwiach, to za­raz bę­dzie dzie­siąta.

– To idź już, idź, ale do dzie­wią­tej trzy­dzie­ści masz być w łóżku, obok mnie. Ro­zu­miesz?

– Tak jest!

– Mi­łego dnia w pracy. – Po­słała mi ten uro­czy uśmiech, który spra­wiał, że sam się uśmie­cha­łem.

Zbie­głem po scho­dach i wsia­dłem do swo­jego sta­rego opla. Przy­ła­pa­łem się na tym, że przy prze­krę­ca­niu klu­czyka w sta­cyjce za­my­ka­łem oczy i w du­chu mo­dli­łem się o ten bu­dzący ra­dość dźwięk uru­cho­mie­nia sil­nika. Dzi­siaj dwa razy za­kasz­lał, ale od­pa­lił. Ru­szy­łem za­do­wo­lony.

W na­szym mie­ście nie­wiele się działo. Prze­stęp­czość tu nie ist­niała, bo na kwi­tach, które wy­peł­nia­li­śmy, w tym polu wpi­sy­wa­li­śmy pra­wie za­wsze okrą­głe zero. Nikt tu ni­komu nie ro­bił krzywdy, bo i po co. Za­ła­twia­li­śmy sprawy po­lu­bow­nie. Trzech po­li­cjan­tów to już tłok, a do­ło­żyli nam czwar­tego. Prze­niósł się tu­taj, bo chciał być bli­żej ro­dziny. W za­sa­dzie to jego ko­bieta na­ci­skała na po­wrót. Po­cho­dziła stąd, ale wy­pro­wa­dziła się ra­zem z matką, zo­sta­wia­jąc ojca prze­mo­cowca. Lu­dzie znali ich pro­blemy i wie­dzieli, z ja­kiego po­wodu te dwie ko­biety ucie­kły. Żadna inna już nie chciała tego fa­ceta, świa­doma, jak bę­dzie wy­glą­dało ży­cie z nim. Sa­mot­nie do­cze­kał je­sieni ży­cia. Jed­nak los tak śmiesz­nie po­krzy­żo­wał drogi, że żona wy­ba­czyła mu krzywdę z prze­szło­ści i na sta­rość po­now­nie za­pa­łali do sie­bie uczu­ciem. Żyli te­raz tak, jakby ni­gdy wcze­śniej nie mieli pro­ble­mów. Lu­dzie się dzi­wili, kiedy wró­ciła, ale nikt się nie wtrą­cał ani nie py­tał o po­wody. Są­sie­dzi ufali mu chyba bar­dziej niż córka, która spro­wa­dziła się tu­taj za­raz po matce, po­nie­waż chciała pil­no­wać jej bez­pie­czeń­stwa. Przy­wio­zła więc z wiel­kiego mia­sta na to za­du­pie swoją małą ro­dzinę. Nikt ich tu­taj nie znał – na­tu­ral­nie poza oj­cem, który się stąd ni­gdy nie wy­pro­wa­dził – jed­nak lu­dzie przy­jęli ich do­brze. W su­mie to taka książ­kowa ro­man­tyczna hi­sto­ria: po­ka­zuje, że mi­łość jest w sta­nie zwy­cię­żyć wszystko i na­wet w naj­gor­szym mał­żeń­stwie ist­nieje szansa na nor­mal­ność – trzeba tylko po­cze­kać. Czyż to nie piękne? Po­ko­nali prze­ciw­no­ści losu, aby na ko­niec ży­cia być ra­zem. To chyba po­doba się każ­dej ba­bie.

Za­par­ko­wa­łem pod ko­mi­sa­ria­tem.

– Jak tam, Zby­niu? – przy­wi­tał mnie pa­lący pa­pie­rosa przed bu­dyn­kiem Ja­cek.

– Za­ła­twi­łem ze swoją, a ty jak? – uśmiech­ną­łem się z sa­tys­fak­cją.

– Do któ­rej masz wyj­ście?

– Do dzie­wią­tej tak pi razy drzwi, a ty?

– Kurwa, wie­dzia­łem, że bę­dziesz grał le­piej niż ja.

– Po­wie­dzia­łeś: ósma?

– Nie, go­rzej.

– Siódma trzy­dzie­ści?

– No. Boi się, że się roz­pi­jemy. Bo niby każdy w mun­du­rze to pi­jak.

– A jak pi­jak, to zło­dziej.

– A jak zło­dziej, to wia­domo: po­li­cjant.

– A jak po­li­cjant, to ła­pów­karz – do­da­łem i za­śmia­li­śmy się w głos. Mimo że zimno gru­dnio­wego po­wie­trza było prze­ni­kliwe, sta­li­śmy przed drzwiami zu­peł­nie nie­zra­żeni po­ran­nym przy­mroz­kiem. – Nowy jest?

– No prze­cież. Rano przy­je­chał i akta se­gre­guje.

– Pier­do­lisz. A po co?

– Nie wiem. – Wzru­szył ra­mio­nami, a po­tem za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Dmuch­nął mi pro­sto w twarz. Rzu­ci­łem pa­le­nie dla dziecka, ale gdy tylko czu­łem dym, ssało mnie gdzieś ni­sko w brzu­chu. – Może chce się przy­po­do­bać.

– Niech on nie bę­dzie taki am­bitny, bo jesz­cze przyj­dzie nam tu pra­co­wać tak, wiesz… na­prawdę – za­żar­to­wa­łem, ale nie od­bie­głem da­leko od prawdy.

Pod­je­chał Ma­rian – nasz ko­men­dant. Naj­star­szy, naj­bar­dziej do­świad­czony i naj­bar­dziej opie­szały z nas czte­rech. Wy­gra­mo­lił się z wozu, stę­ka­jąc przy tym, jak przy­stało na oty­łego czło­wieka wy­ko­nu­ją­cego czyn­ność, która spra­wia mu pro­blem.

– Co wy tak sto­icie? – krzyk­nął, wi­dząc, że się na niego ga­pimy.

– Fajki pa­limy – od­po­wie­dział Ja­cek.

Szef nie na­le­żał do tych, któ­rzy pra­wią ka­za­nia, po­uczają czy ga­niają do ro­boty, więc to na­sze sta­nie i pa­le­nie nie było w jego oczach ni­czym złym. Po­twier­dził to, py­ta­jąc, który z nas go po­czę­stuje. No to sta­nę­li­śmy we trzech, tyle że ja nie pa­li­łem.

– Zby­niu, a ty na pewno nie chcesz? – Ja­cek wy­cią­gnął do mnie paczkę.

– Nie, nie mogę. Dzie­ciak mi się ro­dzi za dwa mie­siące. Obie­ca­łem żo­nie, że rzucę.

– No to za dwa mie­siące rzu­cisz – pod­po­wie­dział Ma­rian. – Ja ci po­wiem coś od sie­bie. Ta­kiego, wiesz… z wła­snego do­świad­cze­nia.

– No da­waj.

– Chuj z tym, z czego zre­zy­gnu­jesz dla dzie­ciaka. Mo­żesz się sta­rać być wzo­rem, zre­zy­gno­wać z fa­jek, wódki czy czego tam ko­bita bę­dzie chciała, ale to i tak nie ma zna­cze­nia.

– Nie ro­zu­miem. – Po­krę­ci­łem głową.

– Bo wi­dzisz, nie mu­sisz być ide­ałem, żeby być oj­cem. Mu­sisz po pro­stu tym oj­cem być – po­uczał nas Ma­rian, a my słu­cha­li­śmy, szu­ka­jąc głębi w jego sło­wach. – Mu­sisz być w domu, spę­dzać z nim czas, ga­dać. Dbać o to, co robi, i tak da­lej.

– Ale chcę być dla dzie­ciaka lep­szym czło­wie­kiem – przy­zna­łem. – To zna­czy ro­zu­miem, że on mnie za­ak­cep­tuje ta­kiego, ja­kim je­stem, skoro nie ma wy­boru, ale wiesz… czuję, że po­wi­nie­nem. Że to mój obo­wią­zek.

– E tam, obo­wią­zek – ode­zwał się Ja­cek. – Baba ci ka­zała, to rzu­casz. Pro­ste.

– No tak – po­twier­dzi­łem. – Ale wiesz, ona dziecko nosi, od­wala całą ro­botę, to cho­ciaż tyle mogę zro­bić.

– Jak moja ro­dziła… – Ma­rian wy­pu­ścił dym do góry, wy­dy­ma­jąc dolną wargę – to nas do szpi­tala nie wpusz­czali. Z okna sio­stra krzyk­nęła, co się uro­dziło, a my szli­śmy na kie­li­cha.

– Sio­stra czy pie­lę­gniarka? – za­py­tał Ja­cek.

– No kurwa, jesz­cze py­tasz – żach­nął się Ma­rian. – Jak spo­krew­niona, to sio­stra, a jak nie, to pie­lę­gniarka, ale wiesz, kie­dyś każdy miał inną na­zwę. Le­karz to ko­no­wał, sa­lowa to sze­fowa.

– A po­li­cja to psy – wtrą­ci­łem.

– Nieee, psami to nas po­tem na­zwali.

Skrzyp­nęły za nami drzwi. Po­ja­wił się w nich nowy. Za­wisł na klamce z przy­kle­jo­nym do ust uśmie­chem.

– Za­pa­rzy­łem kawy. Po­lać?

– No po­lać. – Ma­rian rzu­cił pa­pie­rosa na chod­nik i zga­sił go bu­tem.

To samo zro­bił Ja­cek. Za kilka dni, gdy się uzbiera tych pe­tów za dużo, bę­dziemy to za­mia­tać. Te­raz jesz­cze nikt się tym nie przej­mo­wał.

– Chodź­cie, coś zro­bimy – za­rzą­dził ko­men­dant.

Jed­nak do po­łu­dnia pi­li­śmy kawę. Nowy sprzą­tał ar­chi­wum. Mó­wił, że się w ten spo­sób uczy oko­licz­nych wsi i miesz­kań­ców. Nikt mu nie bro­nił.

Po­tem, koło dru­giej, po­je­cha­li­śmy do stłuczki, która oka­zała się dość po­waż­nym wy­pad­kiem. Młody kie­rowca po­trą­cił na pa­sach bab­cię wra­ca­jącą z targu. Sta­ruszka nio­sła pu­ste wy­tła­czanki, ob­ło­żona nimi jak prze­myt­niczka, i nie za­uwa­żyła nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. Wpa­ko­wała mu się pro­sto pod koła – tak przy­naj­mniej wy­ni­kało z ze­znań sprawcy. Bab­cia po upadku przy­wa­liła głową w as­falt, krew jej się po­lała, więc we­zwa­li­śmy ka­retkę. Za­py­tana o wy­da­rze­nie ga­dała coś o wy­tła­czan­kach, o pie­nią­dzach, które ukryła gdzieś pod far­tu­chem, ale nic na te­mat po­trą­ce­nia. Za­uwa­ży­łem uczen­nicę sie­dzącą na ławce. Je­śli wziąć pod uwagę miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wała, po­winna wi­dzieć, co się stało. Pod­sze­dłem do niej, a kie­rowca wy­rósł spod ziemi tuż obok nas, żeby po­słu­chać, ja­kie za­daję jej py­ta­nia.

– Pro­szę wró­cić do ko­legi – zwró­ci­łem się do niego grzecz­nie, za­nim ode­zwa­łem się do mło­dej.

– Ona ni­czego nie wi­działa – wy­pa­lił ner­wowo. – Usia­dła, jak już było po wszyst­kim.

Zer­k­ną­łem na dziew­czynę. Jej wy­raz twa­rzy mó­wił coś zgoła in­nego. Na bank wi­działa zda­rze­nie, ale prze­stra­szyła się kie­rowcy, któ­rego ner­wo­wość mo­gła dzia­łać na ko­goś tak mło­dego pa­ra­li­żu­jąco.

– Pan wy­ba­czy – ode­zwa­łem się do niego. – Je­śli pan nie wróci do ko­legi, będę zmu­szony za­mknąć pana w ra­dio­wo­zie. Pro­szę nie utrud­niać pro­wa­dze­nia czyn­no­ści.

– Dar­mo­zjady – syk­nął pod no­sem.

Od­cze­ka­łem, aż odej­dzie, i usia­dłem na ławce obok dziew­czyny.

– Wi­dzia­łaś to zda­rze­nie – stwier­dzi­łem, a ona ski­nęła głową. – Opo­wiesz mi, jak to wy­glą­dało?

Spoj­rzała na kie­rowcę, który, ow­szem, sta­nął obok Jacka, ale oglą­dał się na nas.

– Nie przej­muj się nim – uspo­ko­iłem ją. – On ci nic nie zrobi. Mo­żesz po­wie­dzieć, co wiesz.

Mil­czała.

– Ile masz lat?

– Sie­dem­na­ście.

– Do­brze, je­śli nie chcesz mó­wić te­raz, to po­pro­szę cię, że­byś przy­je­chała na ko­mi­sa­riat z ro­dzi­cami. Może tak być?

– Nie, mama pra­cuje. Nie bę­dzie mieć czasu.

Nie mo­gliby się nie sta­wić, gdyby otrzy­mali we­zwa­nie. Tłu­ma­cze­nie jej pro­cesu wzy­wa­nia ko­goś na świadka nie miało sensu. Zresztą tak samo jak wspo­mi­na­nie o pro­ce­du­rze prze­słu­cha­nia, kiedy na­sto­latka już bez tego się bała. Za­miast stra­szyć ją swoim au­to­ry­te­tem i kon­se­kwen­cjami, które i tak nie do­pro­wa­dzi­łyby mnie ni­g­dzie, po­sta­no­wi­łem z nią po pro­stu po­ga­dać. Ni­czego przy niej nie no­to­wać ani nie spra­wiać wra­że­nia, że to prze­słu­cha­nie.

– Wra­casz ze szkoły? – za­py­ta­łem.

– Tak.

– Gdzie się uczysz?

– W li­ceum.

– Chciał­bym za­dać ci tylko kilka py­tań. Nie mu­sisz ze mną roz­ma­wiać, je­śli nie chcesz, ale dla nas le­piej, je­śli za­py­tamy też in­nych lu­dzi, a nie tylko sprawcę zda­rze­nia. Tak jest po pro­stu spra­wie­dli­wie.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa i spoj­rzała na miej­sce wy­padku, a na­stęp­nie prze­nio­sła wzrok na mnie.

Uśmiech­ną­łem się, a po­tem, już po­ważny, za­py­ta­łem:

– Czy ten czło­wiek po­trą­cił tę bab­cię?

– Tak.

– We­szła mu pod koła?

– Nie. On, pro­szę pana… – Za­wa­hała się, więc szybko ski­ną­łem głową, aby za­chę­cić ją do mó­wie­nia. – On pod­wiózł ko­goś. Ta pani, którą pod­wiózł, ona wy­sia­dła w za­toczce au­to­bu­so­wej, a że z przodu miał busa, to mu­siał wy­co­fać. Gwał­tow­nie wy­co­fał, szybko zmie­nił bieg i ru­szył, a wtedy po­trą­cił bab­cię, która była już na pa­sach.

To zmie­niało po­stać rze­czy. Sam zer­k­ną­łem na przej­ście, na miej­sce, w któ­rym as­falt za­bar­wił się na czer­wono od krwi, i wy­obra­zi­łem so­bie zda­rze­nie, któ­rego tak ła­two dało się unik­nąć. Nic dziw­nego, że ten zde­ner­wo­wany młody czło­wiek pró­bo­wał mi wmó­wić, ja­ko­bym mar­no­wał czas na tę dziew­czynę. Bał się, co mo­gła po­wie­dzieć. Bał się, że go zdra­dzi, a ja się do­wiem, że bab­cia wcale nie wy­bie­gła mu pod koła, tylko on wy­ko­nał ry­zy­kowne ma­newry.

– Jak masz na imię?

– Ka­ro­lina – od­po­wie­działa nie­pew­nie.

Za­pi­sa­łem so­bie jej dane. Po­dzię­ko­wa­łem i od­sze­dłem.

Dzi­siaj zro­bi­li­śmy coś do­brego.

Wie­czo­rem po­szli­śmy do baru. To już trzeci raz, jak wspól­nie wy­cho­dzi­li­śmy. Nowy py­tał o na­sze ro­dziny, o mia­sto, o ży­cie tu­taj. Cza­sami wku­rzało mnie to jego po­dej­ście. Ta chęć wto­pie­nia się, jakby przy­na­le­żał do tego miej­sca. Nie dało się na­uczyć imion i na­zwisk po to, by stać się jed­nym z nas. To tak nie dzia­łało, a on chyba tego nie czaił. Był zbyt miły, zbyt to­wa­rzy­ski, zbyt chętny. Tak, to do­bre słowo. Ta jego chęć, aby się przy­po­do­bać, do­pa­so­wać, roz­ba­wić nas i za­przy­jaź­nić z nami, była wręcz na­chalna. Za­wie­ra­nie zna­jo­mo­ści musi prze­bie­gać na­tu­ral­nie, tego nie można wy­re­ży­se­ro­wać – jak to on chciał zro­bić.

My­śmy spę­dzili ze sobą całe ży­cie. Zna­łem Jacka i Ma­riana od mło­do­ści. Od cza­sów, w któ­rych grze­ba­li­śmy ra­zem w pia­chu. No, poza Mań­kiem, bo ten, jako star­szy, już ło­bu­zo­wał na osie­dlu, gdy my ni­czym krety ry­li­śmy w pia­skow­nicy. Mie­li­śmy masę wspo­mnień, hi­sto­rii i za­baw­nych sy­tu­acji, które przy­po­mi­nały nam się na­gle przy al­ko­holu. Nowy, choćby nie wiem jak się sta­rał, nie pa­so­wał do nas. Nie był nasz – miej­scowy. Jed­nak za­równo ja, jak i chło­paki sta­ra­li­śmy się przy­jąć go tak do­brze, jak to moż­liwe. Nie wy­pa­dało go trak­to­wać z góry tylko dla­tego, że się tu nie wy­cho­wał. Miał ko­bietę stąd i to po­winno nam wy­star­czyć, aby pa­trzeć na niego jak na swo­jego.

Mimo że się wy­si­la­łem, spo­tka­nie bar­dziej przy­po­mi­nało wy­mu­szoną na pra­cow­ni­kach in­te­gra­cję niż wyj­ście z kum­plami. Po­ga­da­li­śmy, wy­pi­li­śmy po kilka piw, a po­tem po­drep­ta­li­śmy do do­mów. Żona na mnie oczy­wi­ście cze­kała. Gdy tylko wsze­dłem do po­koju, zer­k­nęła wy­mow­nie na ze­ga­rek, ale nic nie po­wie­działa. Zdą­ży­łem!

– Jak ci mi­nął dzień? – Pod­sze­dłem do niej i po­ca­ło­wa­łem ją w głowę.

– Ho­duję ci dziecko – po­wie­działa.

Miała na so­bie ko­szulę nocną, przez którą wi­dzia­łem jej piersi i od­sta­jący pod nimi duży brzuch. Wy­glą­dała pięk­nie. Ciąża jej zde­cy­do­wa­nie słu­żyła.

– Dzię­kuję, pani ho­dow­czy­nio – za­śmia­łem się.

– A nie po­winno się mó­wić „ho­dow­czyni”? – Zmarsz­czyła brwi.

– Nie wiem, może po­winno. – Klęk­ną­łem obok niej. – Głupi je­stem, a będę miał dziecko.

– Nie je­steś głupi. – Po­gła­skała mnie po po­liczku.

– Ale nie wiem, jak się od­mie­nia słowa.

– Nie mu­sisz tego wie­dzieć. Ważne, że nas ko­chasz.

Przy­tu­li­łem ją i po­ło­ży­łem głowę na jej brzu­chu.

– My­ślisz, że do­brze wy­cho­wamy dziecko? – za­py­ta­łem.

– Wy­cho­wamy tak, jak umiemy. Albo ina­czej: tak, jak nas na­uczono, plus le­piej.

– Mnie ni­czego nie uczono – przy­zna­łem. – Oj­ciec pra­co­wał i nie było go w domu, matka za­su­wała w domu i na nic nie miała czasu. Ja się wy­cho­wa­łem przy oka­zji. Po pro­stu krę­cąc się to tu, to tam.

– I zo­bacz, jaki do­bry je­steś.

– Tylko ty mnie tak po­strze­gasz.

– Bo tylko dla mnie mu­sisz być do­bry. – Wal­czyła o to, by się nie ro­ze­śmiać. – Dla in­nych wcale nie mu­sisz być do­bry. Mo­żesz być, jaki chcesz.

– A wła­śnie nie. Za­wód mnie do tego zo­bo­wią­zuje.

– Chodź, ty mój po­li­cjan­cie. Zro­bię ci coś do je­dze­nia. – Pod­cią­gnęła się, jed­no­cze­śnie po­pra­wia­jąc so­bie ma­te­riał ko­szuli na brzu­chu.

– Nie, siedź so­bie, ja sam zro­bię. Wi­dać go­łym okiem, jak ci nie­wy­god­nie.

– Już nie mogę się do­cze­kać. – Po­gła­dziła dło­nią brzuch. – Z jed­nej strony chcę, żeby jak naj­dłu­żej sie­dział, bo wszy­scy mnie stra­szą, jak to ciężko bę­dzie, gdy się uro­dzi, a z dru­giej chcia­ła­bym swoje ciało z po­wro­tem.

– Ciało – za­czą­łem, wsu­wa­jąc jej dłoń pod ko­szulę. Prze­su­ną­łem nią po no­dze aż do uda. – Ciało to ty masz te­raz jak bo­gini.

Za­śmiała się.------------------------------------------------------------------------

MAR­CIN

Ode­bra­łem od straż­nika swoje rze­czy, w tym port­fel, w któ­rym w dniu za­trzy­ma­nia mia­łem dzie­sięć zło­tych. Zer­k­ną­łem na zdję­cie ro­dziny, na uśmiech­nięte twa­rze i prze­cią­gną­łem po nich pal­cem. Gniew na żonę już mi mi­nął. Od­cięła się ode mnie, nie po­zwo­liła dzie­ciom na wi­dze­nia w wię­zie­niu. Spo­tkała się ze mną tylko raz – żeby prze­ka­zać mi oso­bi­ście, jaką pod­jęła de­cy­zję. Nie py­tała mnie o zgodę, a ja zza kra­tek nie mia­łem prawa głosu. Sprze­dała wszystko, co mie­li­śmy, ze­rwała sto­sunki ze zna­jo­mymi, za­brała dzieci i wy­je­chała. Po­wie­działa mi pro­sto w twarz, co są­dzi o mnie jako ojcu i mężu, oraz za­zna­czyła, że ułoży so­bie ży­cie, a ja po­wi­nie­nem po wyj­ściu za­jąć się swoim. Nie szu­kać ich, nie pró­bo­wać wra­cać do tego, co mie­li­śmy, tylko za­po­mnieć, że w ogóle ist­nieli.

Bi­łem się z tymi my­ślami przez tyle lat. Pi­sa­łem li­sty na nasz do­mowy ad­res, prze­pra­sza­łem. Bła­ga­łem o wy­ba­cze­nie. Tłu­ma­czy­łem jej, co się wtedy na­prawdę stało, ale dla niej wy­rok sądu był jed­no­znaczny z osą­dem Boga. Prze­sta­łem dla niej co­kol­wiek zna­czyć. Sta­łem się wy­rzut­kiem spo­łe­czeń­stwa, mor­dercą, be­stial­skim, po­zba­wio­nym em­pa­tii po­two­rem.

Sta­ną­łem pod bramą za­kładu kar­nego, ob­ser­wu­jąc, jak po­woli otwie­rają się jej skrzy­dła. Od wol­no­ści dzie­lił mnie tylko je­den krok. Tyle lat na to cze­ka­łem. Czu­łem po­wiew po­wie­trza na twa­rzy, sły­sza­łem szum li­ści gdzieś nad sobą, ale w gło­wie mia­łem tylko ob­raz żony.

– Co te­raz zro­bisz? – za­py­tał straż­nik.

– Nie wiem – od­par­łem, choć do­sko­nale wie­dzia­łem, co zro­bię. Od­najdę żonę.------------------------------------------------------------------------

MAR­CIN

Od­sia­du­jąc wy­rok, in­te­re­so­wa­łem się szu­ka­niem za­gi­nio­nych. Ja­kich tak­tyk używa się, gdy spraw­dza się ślady. Po po­nad dwu­dzie­stu la­tach od­na­le­zie­nie żony i dzieci wy­ma­gało znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej pracy niż po­szu­ki­wa­nie ko­goś na bie­żąco. Za­raz po za­gi­nię­ciu znaj­dzie się ktoś, kto coś pa­mięta. Ktoś, kto przy­pad­kiem coś zo­ba­czył. Ktoś, kto usły­szał czy­jeś wy­zna­nie. Ja­kiś strzę­pek in­for­ma­cji: do­kąd pla­no­wała je­chać, które miej­sce oglą­dała na ma­pie czy ko­muś wspo­mniała o czymś, co jej się spodo­bało.

Po tylu la­tach nie mia­łem szans na uzy­ska­nie po­mocy od ko­goś z na­szego oto­cze­nia. Jak zna­łem ży­cie i ludz­kie cha­rak­tery, ci, któ­rzy kie­dyś ze mną im­pre­zo­wali, któ­rzy wcho­dzili mi w dupę, te­raz by na mnie splu­nęli. Już żona sprze­dała im od­po­wied­nią wer­sję, tak aby trzy­mali jej stronę. Może na­wet z nie­któ­rymi utrzy­my­wała kon­takt po kry­jomu. Może dzwo­niła od czasu do czasu i koń­czyła roz­mowę tek­stem: „tylko żeby Mar­cin się o tym nie do­wie­dział”. Gdyby fak­tycz­nie tak było, moje po­ja­wie­nie się w oko­li­cach na­szego sta­rego domu wzbu­dzi­łoby za­in­te­re­so­wa­nie, a ja­kiś życz­liwy są­siad do­niósłby jej o tym raz-dwa. Ku­siła mnie taka moż­li­wość. Po­ka­zał­bym się, po­cze­kał, a po­tem ob­ser­wo­wał lu­dzi. Wo­la­łem jed­nak, aby żona nie miała po­ję­cia, że chcę ją od­na­leźć. Niech żyje prze­ko­nana o tym, że po­słu­cha­łem jej zło­tej rady i po wyj­ściu znajdę so­bie nowe za­ję­cie, któ­rym wy­peł­nię pustkę po utra­co­nej ro­dzi­nie.

Jesz­cze nie wie­dzia­łem, co jej po­wiem, gdy ją spo­tkam: czy po­pro­szę o wy­ba­cze­nie i przy­ję­cie mnie, czy za­łożę jej pę­tlę na szyję i ją po­wie­szę? Uczu­cia zmie­niały się we mnie w za­leż­no­ści od dnia, od tego, co zo­ba­czy­łem czy usły­sza­łem. Kiedy ude­rzała mnie tę­sk­nota za dziećmi po tym, jak na przy­kład obej­rza­łem film o ro­dzi­nie, ma­rzy­łem, żeby po tych wszyst­kich la­tach usiąść ra­zem do stołu i spę­dzić wspól­nie czas. Moje dzieci pew­nie już miały swoje dzieci, może zo­sta­łem dziad­kiem. Wtedy brał­bym ta­kie małe smerfy na ko­lana i czy­tał im książki. O ile na­dal czyta się dzie­ciom książki.

Z ko­lei w chwi­lach, w któ­rych wi­dzia­łem, jak ro­dzice wra­cają do ży­cia dzieci od­da­nych do ad­op­cji – jak usi­łują wkraść się w nie tak szybko, jak szybko po­zbyli się po­ciech, kiedy były małe – i kiedy spo­ty­kają się z zimną od­mową, wtedy wy­obra­ża­łem so­bie, że moja żona traci do­kład­nie to samo, co ode­brała mnie: moż­li­wość uczest­ni­cze­nia w ich ży­ciu. Je­śli ja nie będę mógł z nimi być, ona też nie bę­dzie mo­gła. Nie po­zwolę jej na bez­tro­skie pro­wa­dze­nie ży­cia po tym, jak mnie z niego wy­klu­czyła, nie po­ga­dam, nie uprze­dzę, tylko po­sta­wię ją przed fak­tem do­ko­na­nym. Tak jak ona zro­biła ze mną, gdy po­sta­no­wiła się ode mnie od­ciąć.

Bez po­my­słu, gdzie za­cząć, wró­ci­łem po­cią­giem do swo­jej ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści. Do­je­cha­łem wcze­snym wie­czo­rem, ale prze­sie­dzia­łem w krza­kach do zmroku w oba­wie przed na­po­tka­niem ko­goś zna­jo­mego. Tem­pe­ra­tura nie po­zwa­lała mi na spę­dze­nie nocy na ze­wnątrz, więc mu­sia­łem zna­leźć so­bie od­po­wied­nie lo­kum. Szu­ka­łem ja­kiejś dziury, miej­sca, w któ­rym był­bym bez­pieczny, ale też nie­wi­doczny dla cie­kaw­skich oczu. Gdzieś tam tliła się we mnie na­dzieja, że po tylu la­tach nikt by mnie nie roz­po­znał. W końcu za­pu­ści­łem brodę, zmar­nia­łem. Wy­glą­da­łem jak cień czło­wieka, któ­rym kie­dyś by­łem. Gdyby nie po­moc ro­dzi­ców, nie wiem, jak prze­trwał­bym ten po­cząt­kowy i naj­trud­niej­szy okres od­siadki. Mama nie­stety zmarła na raka. Tata, star­szy od niej o całe dwa­dzie­ścia lat, naj­pierw po­miesz­ki­wał u dzieci z pierw­szego mał­żeń­stwa, a po­tem… po­tem się go po­zbyli. Sie­dział gdzieś w ośrodku dla sta­rych ru­pieci jak on – ni­komu nie­po­trzeb­nych i ogo­ło­co­nych z tego, co miał war­to­ścio­wego do za­ofe­ro­wa­nia. Gdy jesz­cze miał sprawny ro­zum, za­dzwo­nił, ale przez ostat­nie dwa lata to ja dzwo­ni­łem do niego. Cza­sami na­wet nie wie­dział, z kim roz­ma­wia. Za każ­dym jed­nak ra­zem, kiedy przy­po­mi­na­łem, kim je­stem, kiedy re­la­cjo­no­wa­łem mu, gdzie się znaj­do­wa­łem, pła­kał. Po­ru­szony jego re­ak­cją, tym, jak bar­dzo to prze­ży­wał, prze­sta­łem mu mó­wić prawdę i za­czą­łem ściem­niać. Opo­wia­dać, jak miesz­kam za gra­nicą, jak mi się do­brze po­wo­dzi. Nie­kiedy zda­wało mi się, że snu­łem mu wi­zję ży­cia, ja­kie chcia­łem wieść. On słu­chał i chyba cie­szył się z mo­jego szczę­ścia – i tak do na­stęp­nej roz­mowy. Po ja­kimś cza­sie zmę­czyło mnie opo­wia­da­nie tego sa­mego, więc tylko dzwo­ni­łem do pie­lę­gnia­rzy, by za­py­tać, czy żyje, czy mu jest okej. Głów­nie było mu okej.

Wie­dzia­łem o ja­kimś tam ma­jątku, który na mnie cze­kał i któ­rego nie roz­sza­bro­wały dzieci z pierw­szego mał­żeń­stwa. W su­mie mógł­bym z tym iść do sądu, ale te­raz, kiedy szu­ka­łem żony, wyj­ście do lu­dzi nie wcho­dziło w grę. Czu­łem, że nie znik­nęła bez śladu. Zbyt do­brze jej się tu żyło. Zbyt wielu lu­dzi tu ko­chała. Mu­siała mnie oszu­kać, że wy­jeż­dża na za­wsze, ale z pew­no­ścią wra­cała. Py­ta­nie tylko, do kogo i gdzie.

Naj­pierw tłu­kłem się bez celu, cho­dząc to tu, to tam. Sta­ra­łem się na­wet wy­szu­kać w pa­mięci ko­goś ze zna­jo­mych, kto mógłby mi po­móc, kto mnie lu­bił.

Nikt, ale to nikt nie przy­cho­dził mi do głowy. Nie­sa­mo­wite, że wszy­scy znik­nęli. Ko­le­dzy, z któ­rymi pi­łem wódkę, z któ­rymi spo­ty­ka­li­śmy się na imie­ni­nach czy in­nych im­pre­zach, któ­rzy się że­nili i któ­rym słu­ży­łem jako świa­dek. Wszy­scy jed­no­gło­śnie, tak jak żona, wy­kre­ślili mnie z ży­cia. W su­mie każdy z nich w ta­kim sa­mym stop­niu jak moja wredna żona za­słu­gi­wał na to, by stra­cić coś, co ko­chał.------------------------------------------------------------------------

MAR­CIN

Trzą­słem się z zimna. Je­śli szybko cze­goś nie znajdę, prze­mar­znę. Pew­nie nie umrę, ale i tak wo­lał­bym unik­nąć spa­nia pod chmurką. La­tem by­łoby wy­god­niej. Po pro­stu gdzieś bym prze­ki­mał.

Sze­dłem główną drogą, od­cho­dząc od mia­sta w na­dziei na ja­kąś sto­dołę, może na­wet oborę ze zwie­rzę­tami – tam po­winno być w miarę zno­śnie. Za­kradnę się do środka, po­łożę i prze­śpię. Wtedy zo­ba­czy­łem pro­wa­dzącą w głąb lasu drogę szu­trową. Przy­po­mniał mi się ten ner­wowy po­li­cjant, któ­rego wi­dzia­łem w ba­rze z po­zo­sta­łymi psami. Chyba tu miesz­kał. Kie­dyś ktoś mó­wił o jego domu, o pier­dol­nię­tej żo­nie. Coś mi się obiło o uszy, ale nie pa­mię­ta­łem szcze­gó­łów. Wpa­dłem na­gle na ge­nialny po­mysł. Pies, i to eme­ry­to­wany, bę­dzie miał na­dal kon­takty ze swo­imi. Gdyby udało mi się go po­dejść i w ja­kiś spo­sób zmu­sić do współ­pracy, bły­ska­wicz­nie zdo­byłby dla mnie ad­res. Tylko py­ta­nie: czy zro­biłby to? Żona nie mo­głaby się do­wie­dzieć, że to ja py­tam, więc glina mu­siałby mieć lufę przy skroni, kiedy roz­ma­wiałby ze swo­imi, albo… mu­siałby być prze­ko­nany, jak ważne to dla mnie, i sam wyjść z ini­cja­tywą zna­le­zie­nia jej. Co ta­kiego po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, żeby go prze­ko­nać do po­mocy? Czy to w ogóle moż­liwe? Nieee, za dużo za­chodu: ga­da­nie, ura­bia­nie, prze­ko­ny­wa­nie. Jego trzeba było po pro­stu za­stra­szyć. Za­gro­zić mu śmier­cią – wtedy zrobi do­kład­nie to, co mu się każe.

Skrę­ci­łem w stronę jego domu. Po­ko­na­nie drogi nie za­jęło mi zbyt wiele czasu. Przy bra­mie ro­zej­rza­łem się uważ­nie, szu­ka­jąc ja­kichś ka­mer – wy­na­laz­ków tech­niki, które mia­łyby za­alar­mo­wać wła­ści­ciela po­se­sji o in­tru­zie. Jed­nak ni­czego ta­kiego nie zna­la­złem. Na moje szczę­ście na furtce nie było żad­nej kłódki ani zamka. Pchną­łem ją i wsze­dłem do środka. Skra­da­łem się do domu. W jed­nym oknie było za­pa­lone świa­tło. Pa­nu­jący do­okoła syf, a także stan bu­dynku wy­wo­łały uśmiech na mo­ich ustach – nikt tu nie dbał o obej­ście, wszystko gniło i trzy­mało się na słowo ho­noru. Ten stary dziad mu­siał tu miesz­kać, i to jesz­cze sam. Albo wziął ja­kąś ko­bietę, która umi­lała mu ży­cie.

Zaj­rza­łem w okno. Tym ra­zem aż po­ki­wa­łem głową z ra­do­ści. Stary dziad sie­dział wy­krzy­wiony w fo­telu przed te­le­wi­zo­rem i oglą­dał ja­kiś pro­gram roz­ryw­kowy. Przez chwilę go ob­ser­wo­wa­łem, a po­tem, nie­wiele my­śląc, za­pu­ka­łem do drzwi. Obej­rzał się jak w zwol­nio­nym tem­pie. Nie spo­dzie­wał się mnie tu­taj, ale też się nie prze­stra­szył. Czy to po­zo­sta­łość po by­ciu psem? Pies nie czuje stra­chu aż do sta­ro­ści? Prze­cież te­raz nie miał broni, od­znaki, moż­li­wo­ści obro­nie­nia się przed ewen­tu­alną na­pa­ścią. Skąd więc ten spo­kój?

Pod­niósł się z tru­dem, a ja zo­ba­czy­łem, jak sięga po la­skę i kuś­tyka do drzwi. Otwo­rzył mi je.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­ta­łem go, a on ski­nął głową.

Wy­star­czyło na niego zer­k­nąć. Fa­ceta po­ko­nał wy­lew. Po­łowa twa­rzy wi­siała mu bez­wład­nie. Ręka spo­czy­wa­jąca na la­sce drżała od wy­siłku. Stał przede mną wrak czło­wieka. Z tego pew­nego sie­bie gli­nia­rza nie zo­stało nic.

– O co cho­dzi? – za­py­tał.

– Szu­kam da­chu nad głową. Nie mam gdzie iść. Do­je­cha­łem tu­taj po­cią­giem, już nad­cho­dziła noc. Zimno na ze­wnątrz. Mogę wejść i się za­grzać?

Pa­trzył na mnie tak, jakby mnie roz­po­znał. Jakby miał za­raz po­wie­dzieć, że nie po­może, bo mi nie wie­rzy, we­zwie po­li­cję i tyle bę­dzie po moim pla­nie.

– Kim je­steś?

– Mam na imię To­masz. To­masz Nie­zgoda. – Po­da­łem dane ko­legi z celi.

– Skąd je­steś?

– Z Po­mo­rza. – Na­dal pod­szy­wa­łem się pod współ­o­sa­dzo­nego, po­da­jąc fakty z jego ży­cia przed od­siadką.

– I co tu ro­bisz?

– Je­stem bez­domny, włó­czę się po kraju za pracą. Raz tu się za­cze­pię, raz tu. Do­brzy lu­dzie mi po­ma­gają.

– Wejdź. – Od­stą­pił na bok, a ja uśmiech­ną­łem się sze­roko.------------------------------------------------------------------------

MAR­CIN

Stary nie żył. Moja je­dyna szansa na od­zy­ska­nie ro­dziny le­gła w gru­zach. Tyle lat na mnie cze­kała, a kiedy przy­szła ko­lej na wy­ja­wie­nie prawdy, czmych­nęła mi sprzed nosa.

Prze­trze­pa­łem wszyst­kie szafki w po­szu­ki­wa­niu pie­nię­dzy albo cze­goś rów­nie war­to­ścio­wego. Jed­nak fa­cet nie miał nic. Parę gro­szy i syf. Żył chyba je­dy­nie po to, aby się wy­spo­wia­dać i w końcu odejść z tego świata.

Spę­dzi­łem z nim tylko je­den wie­czór, bo na­stęp­nego dnia po­ja­wił się ja­kiś młody czło­wiek. Pu­kał do drzwi, w okna. Za­glą­dał do środka. Wie­dział, że stary po­wi­nien mu otwo­rzyć, i ba­łem się, że za­wia­domi służby, je­śli tak się nie sta­nie. Wy­mkną­łem się przez okno z tyłu i pa­trzy­łem na niego z boku. Cze­ka­łem, aż odej­dzie. On jed­nak do­bi­jał się z upo­rem ma­niaka. W końcu wszedł do środka. Wy­rzu­ca­łem so­bie, że nie za­mkną­łem za sobą drzwi na klucz. Wy­biegł z domu szyb­ciej, niż tam wszedł. Od razu chwy­cił te­le­fon. Za­dzwo­nił na po­li­cję. W ży­ciu bym nie po­wie­dział, że znajdą tego sta­rego tak szybko. Spo­dzie­wa­łem się dłu­gich ty­go­dni gni­cia ciała, smrodu, który ścią­gnie ko­goś ze wsi. Tym­cza­sem nie mi­nęła doba, a już go od­kryli.

Sie­dzia­łem w le­sie nie­opo­dal i pa­trzy­łem na dzia­ła­nie po­li­cji, jak­bym oglą­dał film. Po­wi­nie­nem ru­szyć da­lej, ale nie wie­dzia­łem, w którą stronę się skie­ro­wać. Gdy­bym miał cho­ciaż ślad, uchwy­cił­bym się go. Bez tego jeź­dził­bym od mia­sta do mia­sta i szu­kał na oślep żony. Prze­cież tak się nie da. To nie­moż­liwe.

Za­sta­na­wia­łem się na­wet, czy to nie czas, abym wy­szedł z ukry­cia. Po­ka­zał się lu­dziom w na­dziei na ja­kąś re­ak­cję. Tylko że dla nich na­dal by­łem tym, który za­bił po­li­cjanta. Nikt nie rwałby się do po­mocy ko­muś ta­kiemu jak ja.

Cze­ka­łem. Po za­bra­niu sta­rego, po tym, jak po­li­cja od­je­chała, wró­ci­łem do domu. Spa­łem w jego łóżku. Kilka razy przy­szli lo­kalni zło­dzieje. Wtedy cho­wa­łem się na stry­chu, w po­koju, który zna­la­złem przy­pad­kowo. Oni za­bie­rali to, co udało im się zna­leźć, a ja cze­ka­łem, aż na dole ucich­nie. Cza­sami, nie ma­jąc pew­no­ści, zo­sta­wa­łem w tym po­koju na noc.

Moje ko­czo­wa­nie szybko do­bie­gło końca, bo jak się oka­zało, miał syna. Przy­je­chał z żoną. Wtedy po raz ko­lejny zo­ba­czy­łem tego blon­dyna, który po­ja­wił się zu­peł­nie znie­nacka i gwizd­nął im jedną wa­lizkę. Mnie za­bra­kło od­wagi, by to zro­bić, a on po pro­stu pod­szedł pod drzwi i ją za­brał. Plu­łem so­bie w brodę, po­nie­waż wy­glą­dali na za­moż­nych. Mo­głem się ła­two ob­ło­wić, ale oka­zja mi ucie­kła – jak wszystko w ży­ciu. Za­wsze by­łem o krok za kimś, o se­kundę za późno.

Z ra­cji tego, że co­raz wię­cej osób krę­ciło się koło domu, mu­sia­łem się wy­co­fać. Przez ja­kiś czas miesz­ka­łem w le­sie bli­sko domu i ob­ser­wo­wa­łem go, po­nie­waż nie mia­łem nic lep­szego do ro­boty. Blon­dyn przy­cho­dził co­dzien­nie. Za­równo wtedy, gdy ktoś był, jak i wtedy, gdy nie było ni­kogo. Nie wy­no­sił ni­czego. Nie kradł. Miał inny cel, ale nie wie­dzia­łem jaki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: