Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nie od pierwszego wejrzenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie od pierwszego wejrzenia - ebook

„Jak się poznaliście?” To zasadnicze pytanie zadane każdej parze przynajmniej raz. W odpowiedzi zazwyczaj można usłyszeć słodką, ckliwą lub zabawną historię. Nie w tym przypadku.

Lottie zostaje zwolniona z pracy – i to przez najlepszą przyjaciółkę. Desperacko potrzebuje pieniędzy, aby spłacić kredyt studencki. Musi znaleźć źródło zarobku albo narzeczonego z milionami na koncie... W dodatku niedługo zjazd klasowy, na którym chciałaby się pochwalić jakimś przystojniakiem. Wtedy w jej życiu pojawia się Huxley Cane. Lottie i Huxley podpisują umowę i zaczynają maskaradę. Sami jednak nie wiedzą, kiedy przestają udawać.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-448-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG LOTTIE

Pro­log

LOT­TIE

– Cześć, skar­bie!

Hmm. Nie podoba mi się ta sło­dycz w jej gło­sie.

Ten uśmie­szek błą­ka­jący się na jej war­gach.

Oraz duszący, tok­syczny zapach per­fum, któ­rymi się obfi­cie spry­skała.

– Hej, Angela – odpo­wia­dam z ostroż­nym nie­po­ko­jem, sia­da­jąc przy stole w jej gabi­ne­cie. Jed­nym ręcz­nym ruchem zarzuca blond włosy na plecy i składa dło­nie. Gdy pochyla się w moją stronę, mowa jej ciała wyraża zain­te­re­so­wa­nie.

– Co u cie­bie? – pyta.

Wygła­dzam jaskra­wo­czer­woną ołów­kową spód­nicę i odpo­wia­dam:

– Wszystko dobrze, dzię­kuję.

– To cudow­nie. – Pro­stuje się i obda­rza mnie uśmie­chem, ale nic wię­cej nie dodaje.

No dobra, co tu się, do dia­bła, dzieje?

Zer­kam przez ramię na rząd face­tów w gar­ni­tu­rach, któ­rzy sie­dzą wypro­sto­wani jak struny z tecz­kami na kola­nach i przy­pa­trują się naszej roz­mo­wie. Znam Angelę od gim­na­zjum. Łączy nas prze­ry­wana przy­jaźń, a ja zosta­łam ofiarą tej zna­jo­mo­ścio­wej aryt­mii. Jed­nego dnia jestem jej naj­lep­szą psiapsi, kolej­nego moje miej­sce zaj­muje Blair z działu finan­sów albo Lau­ren z działu sprze­daży, by następ­nego znów tra­fiło na mnie. Cią­głe zmiany, trudno się poła­pać, kto zosta­nie naj­lep­szą przy­ja­ciółką w danym tygo­dniu. Wiecz­nie mnie to drę­czy i nie­mal dostaję czkawki z eks­tazy, kiedy los wrę­cza mi szczę­śliwą kartę „dzi­siej­szej powier­nicy Angeli”.

Zapy­ta­cie, po co w takim razie tkwię w tak tok­sycz­nej rela­cji?

Są trzy powody.

Po pierw­sze, kiedy pozna­łam Angelę, byłam mło­dziutką dziew­czyną i nie mia­łam poję­cia, co robić pod­czas sza­lo­nej jazdy rol­ler­co­aste­rem. Chwy­ta­łam się więc kur­czowo porę­czy i modli­łam się, żeby prze­żyć. Życie z Angelą oka­zało się bowiem eks­cy­tu­jące. Inne. Wręcz zuchwałe.

Po dru­gie, kiedy Angela była dla mnie miła, kiedy zaszczy­cała mnie swoją przy­jaź­nią – czu­łam się prze­szczę­śliwa. Dora­sta­nie w Beverly Hills w bied­nej rodzi­nie nie obfi­to­wało w przy­gody, jed­nak bogata przy­ja­ciółka, która nie zwa­ża­jąc na twój pusty port­fel, wpro­wa­dza cię do swo­jego świata – to było coś. Może­cie uznać mnie za pustaka, ale w szkole śred­niej świet­nie się bawi­łam, mimo wzlo­tów i upad­ków naszej przy­jaźni.

Po trze­cie – jestem słaba. Za wszelką cenę uni­kam kon­fron­ta­cji. Jestem jak ludzka wycie­raczka, nie krę­puj­cie się, wycie­raj­cie we mnie brudne buciory.

– Angela? – pytam szep­tem.

– Hmmm? – Uśmie­cha się do mnie.

– Czy mogę zapy­tać, dla­czego wezwa­łaś mnie do sie­bie i dla­czego za moimi ple­cami stoi rząd face­tów wyglą­da­ją­cych jak agenci FBI?

Angela odchyla głowę do tyłu i wybu­cha ser­decz­nym śmie­chem. Jej dłoń ląduje na mojej.

– Och, Lot­tie. Będzie mi bra­ko­wało two­jego poczu­cia humoru.

– Bra­ko­wało? – Cała sztyw­nieję. – Co masz na myśli, mówiąc, że będzie ci go „bra­ko­wało”? Wybie­rasz się na urlop?

_Bła­gam, niech o to cho­dzi. Bła­gam._ Nie mogę sobie pozwo­lić na utratę pracy.

– Tak.

_Dzięki Bogu!_

– Lecimy z Kenem na Bora-Bora. Za dzie­sięć minut mam umó­wioną sztuczną opa­le­ni­znę. Dla­tego musimy szybko się z tym upo­rać.

Że jak?

– Z czym się musimy upo­rać? – pytam.

Roz­ra­do­wana twarz Angeli staje się nagle poważna, a to rzadki widok. Ponie­waż, ow­szem, Angela może i jest sze­fową swo­jego bloga o stylu życia, ale to nie ona wyko­nuje całą robotę – ma od tego sztab ludzi. Dla­tego nie musi ni­gdy być poważna.

Teraz się pro­stuje i spo­gląda na mnie spod gęstych sztucz­nych rzęs.

– Lot­tie, jesteś praw­dziwą pio­nierką w Ange­loop. Nie masz sobie rów­nych w naszej fir­mie w mistrzow­skim ope­ro­wa­niu kla­wia­turą, a humor, który wno­sisz do naszego jakże świet­nie pro­spe­ru­ją­cego i zara­bia­ją­cego kro­cie bloga, pozwo­lił mi na urze­czy­wist­nie­nie wyma­rzo­nej wyprawy na Bora-Bora.

Czy ja dobrze sły­szę? To dzięki mnie może wyje­chać na waka­cje?

– Nie­stety, musimy cię poże­gnać.

Ale… co?

Poże­gnać?

Zna­czy, koniec pracy?

Czte­rech face­tów sto­ją­cych z tyłu nagle – z szyb­ko­ścią świa­tła – znaj­duje się tuż obok, ota­cza­jąc mnie z obu stron niczym goryle cele­brytę. Ich bar­czy­ste syl­wetki nie pozwa­lają mi się ruszyć. Jeden z nich rzuca teczkę na znaj­du­jący się przed nami stół. Otwiera ją, a moim oczom uka­zuje się jakaś kartka. Jestem zbyt oszo­ło­miona, żeby nawet roz­wa­żyć czy­ta­nie, ale mogę się domy­ślić, co to jest: roz­wią­za­nie umowy.

– Tu pod­pisz. – Męż­czy­zna podaje mi dłu­go­pis.

– Chwila. Co to ma być? – Odsu­wam rękę faceta, która natych­miast wraca na miej­sce. – Wyrzu­casz mnie z pracy?

Angela się krzywi.

– Lot­tie, pro­szę cię, nie rób scen. Na pewno rozu­miesz, jakie to dla mnie trudne. – Strzela pal­cami i jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki w pomiesz­cze­niu zja­wia się jej asy­stentka. Angela pociera szyję. – Ta roz­mowa mnie wyczer­pała. Popro­szę o wodę. W tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej, z cytryną i limonką, ale pro­szę je wyjąć przed poda­niem. – Asy­stentka znika, Angela odwraca się i na mój widok łapie się za serce. – Och. Na­dal tu jesteś!

No nie…

Mru­gam kil­ka­krot­nie, po czym decy­duję się dopy­tać.

– Angela? O co cho­dzi? Prze­cież przed chwilą powie­dzia­łaś, że zara­biam dla cie­bie kupę forsy…

– Poważ­nie? Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym powie­działa coś podob­nego. Pano­wie, czy mówi­łam, że ona zara­bia dla nas pie­nią­dze?

Męż­czyźni kręcą gło­wami.

– Widzisz? Nie mówi­łam.

Myślę, myślę… Czu­je­cie ten zapach? To mój mózg się prze­grzewa, pró­bu­jąc ogar­nąć to wszystko i NIE ZWA­RIO­WAĆ!

Pytam spo­koj­nie, oczy­wi­ście, że bar­dzo spo­koj­nie:

– Angela, czy możesz mi wyja­śnić, dla­czego mnie wyrzu­casz?

– Och. – Śmieje się. – Zawsze byłaś taka cie­kaw­ska. – Asy­stentka przy­nosi jej wodę i szybko ucieka. Angela upija łyk przez nie­po­trzebną słomkę i cią­gnie dalej: – W pią­tek mija rok.

– Zga­dza się – mówię.

– Zgod­nie z twoją umową po upły­wie roku prze­staje cię obej­mo­wać staż i powin­naś zacząć otrzy­my­wać wła­ściwą pen­sję. – Angela wzru­sza ramio­nami. – Po co mam pła­cić ci wię­cej, skoro mogę zna­leźć kogoś, kto wykona twoją robotę za mniej? To pod­sta­wowa zasada, na pewno ją rozu­miesz.

– Nie, nie rozu­miem. – Pod­no­szę głos, a wtedy dwie wiel­kie dło­nie lądują mi na ramio­nach w geście ostrze­że­nia.

A niech to dia­bli!

– Angela, tu cho­dzi o moje życie, to nie jest jakaś gierka, w którą możesz sobie pogry­wać. Kiedy bła­ga­łaś mnie, żebym dla cie­bie pra­co­wała, obie­ca­łaś, że ta praca zmieni moje życie.

– I co, nie zmie­niła? – Angela roz­po­ściera ręce. – Ange­loop zmie­nia życie wszyst­kich. – To mówiąc, zerka na zega­rek. – Za pięć minut muszę być roze­brana. Opa­le­ni­zna nie może cze­kać. – Kiwa pal­cem na sto­ją­cych za mną face­tów. – Pano­wie, koń­czymy sprawę.

Dwie pary rąk chwy­tają mnie za łok­cie i pod­no­szą z krze­sła.

– Chyba sobie żar­tu­jesz – mówię. Nie dociera jesz­cze do mnie to, co się wła­śnie dzieje. – Twoi ochro­nia­rze wywalą mnie z gabi­netu?

– Nie z mojego wyboru – odpo­wiada Angela, uoso­bie­nie nie­win­no­ści. – Ale twoje wro­gie nasta­wie­nie zabu­rza moje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Wro­gie nasta­wie­nie? – powta­rzam. – Mam się cie­szyć, że wyrzu­casz mnie z pracy bez powodu?

– Skar­bie, nie wie­rzę, że postrze­gasz to w taki spo­sób – odpo­wiada tym swoim pro­tek­cjo­nal­nym tonem. – To nic oso­bi­stego, dobrze wiesz, że na­dal cię kocham i pla­nuję nasze comie­sięczne spo­tka­nia na późne śnia­da­nia. To tylko biz­nes – dodaje i prze­syła mi buziaka. – W dal­szym ciągu jesteś moją psiapsi.

Chyba postra­dała rozum.

Ochro­nia­rze cią­gną mnie w stronę drzwi, ale zapie­ram się obca­sami moich szpi­lek Jimmy Choo sprzed dwóch sezo­nów.

– Angela, bez prze­sady. Prze­cież nie możesz mnie wyrzu­cić.

Patrzy na mnie, prze­chy­la­jąc głowę na bok, i przy­ci­ska dłoń do serca.

– Ach, jak wal­czysz o swoją posadę. Zawsze byłaś taka zbun­to­wana. – Prze­syła mi kolej­nego buziaka, macha ręką i rzuca na odchodne: – Zadzwo­nię do cie­bie kie­dyś i wtedy opo­wiesz mi o swo­jej okrop­nej sze­fo­wej. Ach… I nie zapo­mnij wysłać odpo­wie­dzi na zapro­sze­nie na zjazd lice­alny. To już za dwa mie­siące, musimy wie­dzieć, ile osób się zjawi.

Poczu­cie klę­ski osła­bia mnie tak bar­dzo, że nogi się pode mną ugi­nają, ciało staje się bez­władne, a ochro­nia­rze wywle­kają mnie z biura Ange­loop – naj­bar­dziej idio­tycz­nego i absur­dal­nego w całym inter­ne­cie bloga o stylu życia – miej­sca, w któ­rym tak naprawdę ni­gdy nie chcia­łam pra­co­wać.

Współ­pra­cow­nicy gapią się na mnie w mil­cze­niu.

Ochro­nia­rze nawet nie przy­stają, tylko cią­gną mnie do prze­szklo­nych drzwi fron­to­wych.

Zanim się obej­rzę, stoję za zewnątrz pod nie­przy­zwo­icie wiel­kim logo firmy, z pudeł­kiem moich rze­czy w ręku.

I kom­plet­nie nie rozu­miem, jak do tego doszło.ROZDZIAŁ PIERWSZY HUXLEY

Roz­dział pierw­szy

HUX­LEY

– Kurwa, za chwilę kogoś zamor­duję! – krzy­czę, ciska­jąc mary­narką przez śro­dek mojego gabi­netu, i zamy­kam drzwi z trza­skiem.

– Zga­duję, że spo­tka­nie się udało – odzywa się JP, który opiera się o wielką ścianę z oknami od pod­łogi do sufitu.

– Zga­duję, że spo­tka­nie udało się wyśmie­ni­cie – dopo­wiada Bre­aker, który leży na skó­rza­nej sofie.

Igno­ruję ich sar­ka­styczne komen­ta­rze, wpla­tam palce we włosy i odwra­cam się w kie­runku pano­ramy Los Ange­les. Dzi­siaj jest pogodny dzień, a deszcz, który spadł w nocy, oczy­ścił nieco powie­trze ze smogu. Wzdłuż ulic rosną wyso­kie palmy, jed­nak w porów­na­niu z moim biu­row­cem wydają się minia­tu­rowe.

– Masz ochotę o tym poroz­ma­wiać? – pyta JP, sia­da­jąc.

Odwra­cam się do tych dwóch idio­tów, moich braci, któ­rzy stoją za mną murem bez względu na oko­licz­no­ści. Któ­rzy są ze mną na dobre i na złe. Któ­rzy rzu­cili wszystko i dołą­czyli do mnie w sza­lo­nym przed­się­wzię­ciu, jakim było prze­ję­cie rynku nie­ru­cho­mo­ści w LA dzięki pie­nią­dzom, które zosta­wił nam po śmierci ojciec. Wspól­nie zbu­do­wa­li­śmy to impe­rium.

Jed­nak widząc przy­milne uśmieszki na gębach braci, mam ochotę wywa­lić ich z gabi­netu.

– A wyglą­dam, jak­bym chciał? – rzu­cam.

– Nie. – Bre­aker uśmie­cha się kpiąco. – Ale my chcemy usły­szeć, co się wyda­rzyło.

Oczy­wi­ście.

W końcu to oni nale­gali, żebym się nie spo­ty­kał z Dave’em Toneyem.

To oni twier­dzili, że spo­tka­nie będzie stratą czasu.

To oni wyśmiali mnie, gdy oznaj­mi­łem, że spo­tka­nie odbę­dzie się dzi­siaj.

A gdy na nie wycho­dzi­łem, sar­ka­stycz­nie życzyli mi powo­dze­nia.

Bar­dzo chcia­łem poka­zać, że się mylą.

Chcia­łem udo­wod­nić, że jestem w sta­nie prze­ko­nać Dave’a Toneya do współ­pracy z Cane Enter­pri­ses.

Uwaga, spo­iler: nie udało mi się go prze­ko­nać.

Kapi­tu­luję pod naci­skiem spoj­rzeń moich braci, sia­dam i wzdy­cham prze­cią­gle.

– Kurwa – mam­ro­czę pod nosem.

– Niech zgadnę: nie uległ two­jemu natu­ral­nemu wdzię­kowi? – pyta Bre­aker. – A prze­cież jesteś taki sym­pa­tyczny.

– To w ogóle nie powinno mieć żad­nego zna­cze­nia. – Wbi­jam palec w miękki pod­ło­kiet­nik skó­rza­nego fotela. – To biz­nes, a nie cho­lerna parada przy­ja­ciół, któ­rzy sobie wza­jem­nie doga­dzają.

– Chyba coś mu umknęło na stu­diach z zarzą­dza­nia – zwraca się JP do Bre­akera. – Mie­li­śmy cały rok zajęć z rela­cji biz­ne­so­wych, czyż nie? – Jego iro­niczny ton drażni moje napięte nerwy.

– Tak mi się wydaje – odpo­wiada Bre­aker.

– Prak­tycz­nie cało­wa­łem go w dupę, czego jesz­cze mógł chcieć?

– A mia­łeś szminkę na ustach? Bo nie wiem, czy jego dziew­czyna dobrze przyj­mie cudzą pomadkę na poślad­kach swo­jego faceta. – Bre­aker znów uśmie­cha się głup­ko­wato.

– Nie­na­wi­dzę was, gnojki.

Bre­aker wybu­cha śmie­chem.

– Nie chcę nic mówić, ale… _mówi­li­śmy_! – odzywa się JP. – Dave Toney nie pra­cuje z byle kim. To zupeł­nie inna rasa ludzi. Wielu pró­bo­wało wedrzeć się do prze­past­nego świata nie­ru­cho­mo­ści, któ­rymi dys­po­nuje, i wielu ponio­sło sro­motną klę­skę. Dla­czego uzna­łeś, że z tobą będzie ina­czej?

– Ponie­waż jeste­śmy Cane Enter­pri­ses! – krzy­czę. – I, kurwa, wszy­scy chcą z nami współ­pra­co­wać! Mamy naj­lep­sze port­fo­lio na rynku obrotu nie­ru­cho­mo­ściami w Los Ange­les i w ciągu roku możemy zamie­nić ruinę w biz­nes przy­no­szący milio­nowy zysk! Znamy się na tym, co robimy, a Dave Toney, cho­ciaż odnosi suk­ces za suk­cesem, ma parę nie­sprze­da­wal­nych par­celi, które przy­no­szą mu straty. I, kuźwa, dobrze wie, że jestem gotów pozba­wić go tego bala­stu.

JP pod­piera brodę na dłoni.

– A co kon­kret­nie mu powie­dzia­łeś? Mam nadzieję, że nie to, co przed chwilą nam wykrzy­cza­łeś? Bo cho­ciaż od two­jej prze­mowy stward­niały mi sutki, to jed­nak wąt­pię, by Dave doce­nił ton two­jego głosu.

Prze­wra­cam oczami.

– Powie­dzia­łem coś w ten deseń.

– Zda­jesz sobie sprawę, że Dave Toney to dumny facet, prawda? – wtrąca Bre­aker. – Jeśli go obra­zisz, nie będzie chciał z tobą pra­co­wać.

– Nie obra­zi­łem go! – wrzesz­czę. – Pró­bo­wa­łem poro­zu­mieć się z nim na tej samej płasz­czyź­nie, no wie­cie, poka­zać mu, że też jestem cał­kiem nor­mal­nym gościem.

Moi bra­cia pry­chają.

– _Jestem_ nor­mal­nym gościem.

JP i Bre­aker spo­glą­dają na sie­bie, po czym obaj pochy­lają się do przodu, a ja już wiem, co będzie dalej: kla­syczny moment prawdy. Uwiel­biają od czasu do czasu mi go zapo­dać.

– Wiesz, że cię kochamy, prawda? – pyta Bre­aker.

Zaczyna się.

– I jeste­śmy dla cie­bie zawsze, gdy tylko nas potrze­bu­jesz – dodaje JP.

Prze­cie­ram twarz dło­nią.

– No dalej, wyrzuć­cie to z sie­bie i koń­czymy – mówię.

– Ale nie jesteś nor­malny. Wręcz prze­ciw­nie. Jak my wszy­scy zresztą. Miesz­kamy w Beverly Hills i wiecz­nie zapra­szają nas na roz­ma­ite pre­miery i spo­tka­nia cele­bry­tów. Wie­lo­krot­nie pisały o nas por­tale plot­kar­skie. Widzisz w tym cokol­wiek nor­mal­nego? Bo ja nie. Za to Dave Toney? On jest nor­malny.

– Niby dla­czego? Bo go nie zapra­szają na after­party z cele­bry­tami?

Bre­aker kręci głową.

– Nie. Ponie­waż jest rze­czowy i prak­tyczny. Dostępny. Bez pro­blemu można wypić z nim piwo przy barze i nie czuć przy tym onie­śmie­le­nia. Ty nato­miast jesteś jego prze­ci­wień­stwem. Osten­ta­cyj­nie rzu­casz się w oczy.

– Nie­prawda.

JP kiwa głową w stronę mojego zegarka.

– Ładny Movado. Nowy?

Zer­kam na nad­gar­stek.

– Kupi­łem w zeszłym tygo­dniu – wyja­śniam, a gdy pod­no­szę wzrok, napo­ty­kam poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia moich braci. – Nie wolno mi wyda­wać ciężko zaro­bio­nych pie­nię­dzy?

– Wolno – odpo­wiada PJ. – Twój styl życia jest w pełni zasłu­żony. Dom, samo­chód… zega­rek… Ale jeśli chcesz nawią­zać poro­zu­mie­niem z Dave’em Toneyem, musisz zejść na inny poziom. I nie cho­dzi mi o to, że masz uda­wać skrom­nego gościa, bo on od razu to wyczuje. Wie, że jesteś osten­ta­cyjny. Powi­nien jed­nak zoba­czyć cię w innym świe­tle.

– Oooo, wła­śnie – wtrąca Bre­aker. – Inne świa­tło. Tego mu trzeba. – Stuka pal­cem w brodę. – Tylko co to mia­łoby ozna­czać?

Poiry­to­wany wstaję z krze­sła i zbie­ram ciśniętą na pod­łogę mary­narkę.

– Zosta­wiam was, kre­tyni, z tym pro­ble­mem, a sam idę kupić coś do jedze­nia.

– Ach, gdyby tylko Toney mógł zoba­czyć, jak Hux­ley Cane, zamiast popro­sić swoją asy­stentkę, żeby przy­nio­sła mu lunch, niczym pro­sty chłop rusza uli­cami Los Ange­les w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia – odzywa się JP.

Wkła­dam mary­narkę, cho­ciaż na zewnątrz jest gorąco, po czym, igno­ru­jąc moich braci, wycho­dzę.

– Przy­nie­siesz nam coś? – woła za mną Bre­aker.

Wzdy­cham.

– Napisz­cie, co chce­cie – rzu­cam przez ramię.

– Ogórki kon­ser­wowe! Ile się da! – wrzesz­czy JP, kiedy staję przed windą. Na szczę­ście drzwi się od razu otwie­rają, więc wcho­dzę do środka, wci­skam przy­cisk par­teru i opie­ram się o ścianę, z rękoma w kie­sze­niach spodni.

„Mam zejść na inny poziom”. Żebym cho­ciaż wie­dział, co to ozna­cza. Wiem tylko, że jestem biz­nes­me­nem i robię inte­resy zarówno z ludźmi, z któ­rymi dobrze się doga­duję, jak i z tymi, któ­rymi pogar­dzam. W prze­ci­wień­stwie do Dave’a Toneya mam w dupie, kto kupuje ode mnie nie­ru­cho­mo­ści albo komu płacę moimi pie­niędzmi. Biz­nes to biz­nes, nie ma tu miej­sca na sen­ty­menty.

Dzi­siaj dałem Dave’owi zaje­bi­stą ofertę, szcze­rze mówiąc, lep­szą niż to, na co zasłu­guje. A on, zamiast uści­snąć mi dłoń i przy­jąć pro­po­zy­cję, roz­siadł się wygod­nie na swoim krze­śle, podra­pał po policzku i powie­dział: „No nie wiem, muszę się z tym prze­spać”.

Prze­śpij się, do dia­bła.

Prze­śpij się z moją pro­po­zy­cją.

Cho­ciaż nikt inny tego nie robi. Przyj­mują oferty z wdzięcz­no­ścią i nie­mal całują mnie po rękach za to, że mogli ubić inte­res z Cane Enter­pri­ses.

Prze­ci­skam się przez roz­su­wa­jące się drzwi windy, mean­druję pomię­dzy ludźmi w zatło­czo­nym holu i wresz­cie wycho­dzę na zewnątrz. Kie­ruję się ku małym, dość obskur­nym deli­ka­te­som, które znaj­dują się dwie ulice dalej. Zwy­kle nie posy­łam mojej asy­stentki Karli po jedze­nie, bo wbrew temu, co ludzie mogą sobie o mnie myśleć, czuł­bym się wtedy jak dupek. Poza tym lubię przez chwilę ode­tchnąć świe­żym powie­trzem – oczy­wi­ście, miesz­kamy w Los Ange­les, więc „świeże powie­trze” to oksy­mo­ron. Tak czy ina­czej, taki spa­cer to dla mnie reset przed powro­tem do biurka, przy któ­rym zarzą­dzam milio­no­wymi ope­ra­cjami finan­so­wymi.

Komórka wibruje mi w kie­szeni, ale nawet jej nie wycią­gam. Dobrze wiem, że to zamó­wie­nie od moich braci. Nie mam poję­cia, po co kaza­łem im do mnie napi­sać, prze­cież zawsze kupują to, co ja. Zawsze to samo. Kanapkę Philly che­ese­steak¹ z dodat­ko­wymi grzy­bami. No i oczy­wi­ście ogórki kon­ser­wowe. To nasza sztan­da­rowa potrawa. Nie jemy jej zbyt czę­sto, ale jeśli któ­ryś z nas idzie do deli­ka­te­sów, niczego innego nie kupuje.

Chod­nik jest bar­dziej zatło­czony niż zwy­kle. Lato zawi­tało już do mia­sta, a to ozna­cza napływ tury­stów. Mnó­stwo auto­bu­sów wyciecz­ko­wych z ludźmi wypa­tru­ją­cymi cele­bry­tów. Jazda sto jedynką za chwilę prze­ro­dzi się w kosz­mar. Na szczę­ście miesz­kam zale­d­wie pół godziny drogi od biura.

Gdy zbli­żam się do deli­ka­te­sów, pod drzwi pod­jeż­dża zna­jomo wyglą­da­jący czarny SUV. Otwie­rają się drzwi, ze środka wyła­nia się Dave Toney. O wilku mowa, kto by pomy­ślał!

Los naj­wy­raź­niej mi sprzyja. Nie ma jak wzmoc­nie­nie prze­kazu po nego­cja­cjach. Być może JP miał rację i Dave Toney zmieni zda­nie, gdy zoba­czy, jak kupuję kanapki. W końcu to na pewno jest zej­ściem na inny poziom.

Zapi­nam guziki mary­narki i przy­spie­szam kroku. W biz­ne­sie ni­gdy nie należy mar­no­wać dobrych oka­zji. To nie­do­pusz­czalne. Gdy pod­cho­dzę bli­żej, zupeł­nie zbija mnie z tropu widok dam­skiej ręki wysu­wa­ją­cej się z samo­chodu w ślad za Dave’em. Zwal­niam i wbi­jam wzrok w dłoń. Na drob­nym palcu znaj­duje się BAR­DZO duży pier­ścio­nek zarę­czy­nowy.

Jasna dupa, Dave jest zarę­czony?

Zakła­dam, że tak, skoro chwyta tę dziew­czynę za rękę.

Ale że zarę­czony? Jak mogło mi to umknąć?

Zwy­kle zwra­cam uwagę na takie…

Moje myśli zatrzy­mują się w miej­scu, a ja mru­gam kil­ka­krot­nie, narze­czona bowiem odwraca się i uka­zuje mi się z pro­filu. O ja… pier­ni­czę…

Naj­wy­raź­niej zarę­czyny nie są naj­więk­szą nie­spo­dzianką.

Dzięki obci­słej sukience i szczu­płej syl­wetce dziew­czyny nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści co do tego, że narze­czona Dave’a Toneya jest w ciąży.

Dave się zarę­czył i spo­dziewa się dziecka? Jakim cudem… Kiedy to się stało?

Poka­zuje coś gestem kie­rowcy, zamyka drzwi, po czym zerka do tyłu i mnie zauważa. Unosi brwi ze zdu­mie­nia, odwraca się cał­ko­wi­cie i macha do mnie.

– Cane! Nie spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć cię spa­ce­ru­ją­cego po ulicy.

Żaden z nas nie spo­dzie­wał się tego spo­tka­nia, ale nie pozwolę, żeby wstrząs wywo­łany nie­ocze­ki­wa­nym obro­tem zda­rzeń wytrą­cił mnie z rów­no­wagi.

Czas na przed­sta­wie­nie.

Przy­kle­jam uśmiech do twa­rzy.

– Napa­wam się palą­cym kali­for­nij­skim słoń­cem, idąc po lunch dla mnie i moich braci. – Pod­cho­dzę i wycią­gam rękę. Dave ści­ska ją prze­lot­nie. – To nasze ulu­bione deli­ka­tesy – oznaj­miam.

– Poważ­nie? – pyta zasko­czony. – Ellie też tak uważa. Ja ni­gdy w nich nie byłem, ale ona twier­dzi, że mają tu naj­lep­sze ogórki kon­ser­wowe.

– Moi bra­cia daliby się za nie pokroić. – Wycią­gam rękę do jego narze­czo­nej. – Ty zapewne jesteś Ellie.

– Kur­czę, co za gbur ze mnie. – Dave śmieje się ner­wowo. – Tak, to Ellie. Ellie, to Hux­ley Cane.

– Miło mi cię poznać – odpo­wiada Ellie uro­czym połu­dnio­wym akcen­tem, który już wcze­śniej sły­sza­łem.

Podaję jej rękę i mówię:

– Niech zgadnę, jesteś z Geo­r­gii?

Uśmie­cha się sze­rzej.

– Tak. Skąd wiesz?

Yeeees! To moja szansa.

– Moja bab­cia pocho­dzi z Geo­r­gii. Spę­dzi­łem wiele okrut­nie gorą­cych i wil­got­nych mie­sięcy let­nich, buja­jąc się na fotelu na weran­dzie, pod­czas gdy ona zasy­py­wała mnie naj­now­szymi plot­kami z mia­sta.

– Naprawdę? Skąd pocho­dzi?

– Peach­tree City.

Dziew­czyna otwiera sze­roko oczy i przy­ci­ska dłoń do serca.

– Wycho­wa­łam się tuż obok, w Fay­et­te­ville. Ale ten świat jest mały.

Jesz­cze jak. Zwłasz­cza że moja bab­cia mieszka w San Diego, a moja noga w życiu nie postała w Geo­r­gii. Ale oni nie muszą tego wie­dzieć. Tak samo jak nie muszą wie­dzieć, że pozna­łem jej akcent, ponie­waż na stu­diach cho­dzi­łem z dziew­czyną z Peach­tree City. Ot, seman­tyka.

Ura­do­wany, że udało mi się nawią­zać rela­cję ze świa­tem Dave’a, odwra­cam się w jego stronę i widzę faceta bro­nią­cego swo­jego tery­to­rium. Zaci­śnięte zęby, zmarsz­czone czoło, zero rado­ści w oczach, które naj­wy­raź­niej nie znaj­dują niczego weso­łego w naszym małym świe­cie. Ulala.

Gość nie­malże zna­czy swoje tery­to­rium wście­kłą miną. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby nagle zaczął okrą­żać Ellie i ją obsi­ki­wać.

Zwa­żyw­szy na to, co o mnie wie, osten­ta­cyj­nym flir­cia­rzu, boha­te­rze arty­ku­łów z plot­kar­skich stron – na szczę­ście nie ostat­nimi czasy – musi uwa­żać mnie za zagro­że­nie. Któ­rym nie jestem. To zna­czy, ow­szem, Ellie to drobna nie­bie­sko­oka blon­dynka, ale tak się składa, że jest w ciąży, a to kosz­mar. Poza tym jest zarę­czona, co wyklu­cza ją z rynku poten­cjal­nych kan­dy­da­tek.

Przy­po­mi­nam sobie, co powie­dzieli moi bra­cia, i docho­dzę do wnio­sku, że Dave zapewne ma inne wyobra­że­nie na ten temat.

Co ozna­cza, że muszę rato­wać sytu­ację, i to szybko. Tylko jak?

Jak mógł­bym…

„Żarówka nad głową”.

Zauwa­ży­li­ście ten ośle­pia­jący błysk? To pomysł, który przy­szedł mi do głowy. Nie jest może zbyt genialny, a już na pewno nie należy do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych pomy­słów, na jakie wpa­dłem, jed­nak Dave wydaje się coraz bar­dziej spięty, więc…

Jedziemy.

Oby tylko moje słowa nie obró­ciły się prze­ciwko mnie.

– Fay­et­te­ville? Hmm. – Zwil­żam usta. – Zabawne. Wydaje mi się, że rodzice mojej narze­czo­nej pocho­dzą z Pal­metto. To chyba w oko­licy, prawda?

Wiem, narze­czona. Haha. Mówi­łem, że to nie będzie bły­sko­tliwe zagra­nie, ale tylko na tyle mnie stać.

– Zga­dza się. Pale­metto leży na pół­nocy, bar­dzo bli­sko Fay­et­te­ville. – W gło­sie Ellie sły­chać taką radość, że Dave od razu obej­muje ją pro­tek­cjo­nal­nie w pasie.

– Narze­czona? – pyta, odchrzą­ku­jąc. – Jesteś zarę­czony, Cane? – W jego oczach widzę auten­tyczne zain­te­re­so­wa­nie, z jego ramion znika powoli napię­cie.

– Taaa.

– Hmmm. Jestem zasko­czony.

Nie potra­fię niczego wyczy­tać z jego twa­rzy. Czy pod­daje mnie pró­bie? Czy tylko pogar­szam sprawę? Mam nadzieję, że nie. Nie chciał­bym stra­cić szansy na sfi­na­li­zo­wa­nie tej umowy.

Nie pozwolę, żeby prze­cie­kła mi przez palce – jestem już tak bli­sko! Mam na wycią­gnię­cie ręki nie­ru­cho­mo­ści, które zna­cząco ubar­wi­łyby nasze port­fo­lio, zwłasz­cza po reali­za­cji tego, co sobie zapla­no­wa­li­śmy na ich miej­scu. Ponadto dobi­cie targu z takim trud­nym part­ne­rem jak Dave Toney dałoby mi poczu­cie zwy­cię­stwa. Bie­rze nade mną górę mój instynkt biz­ne­sowy, a tym samym zdrowy roz­są­dek chowa się gdzieś w kącie.

Zanim więc zmie­nię zda­nie, prze­ły­kam ciężko ślinę i mówię to, co mam na końcu języka:

– Taaa. Zarę­czony i… spo­dzie­wamy się dziecka.

Ledwo kłam­stwo wydo­staje się na świat, zaczy­nam czuć się jak idiota. Kur­czę, tyle kobiet ma pro­blemy z zaj­ściem w ciążę, a ja kła­mię jak z nut w tej kwe­stii… To nie­po­ważne. Ale, jak już nad­mie­ni­łem, zdrowy roz­są­dek chwi­lowo gdzieś znik­nął, został mi wyłącz­nie debilny instynkt.

– Poważ­nie? – Ellie się roz­pro­mie­nia. – O matko! – Gła­dzi się po brzu­chu. – My też! Dave, czy to nie cudowne?

– Abso­lut­nie. – Mina Dave’a prze­cho­dzi od nie­pew­no­ści opie­kuń­czego part­nera do… cze­goś, co jest dla mnie zupeł­nie nowe. Czego ni­gdy u niego nie widzia­łem. To współ­czu­cie. Zro­zu­mie­nie.

Czy mogę nazwać to „bra­ter­stwem”?

Wsu­wam dło­nie w kie­sze­nie spodni, żeby nie zapla­tać ich ner­wowo, gdy będę brnął w naj­więk­sze kłam­stwo mojego życia.

– Moja bab­cia nas ze sobą poznała w Peach­tree. To było jedno z tych roman­tycz­nych spo­tkań, kiedy amor strzela pro­sto w serce.

– Och, uwiel­biam takie spo­tka­nia! – Ellie aż składa ręce.

Wzru­szam ramio­nami.

– Dalej poszło bar­dzo szybko. – Uno­szę wzrok ku niebu, myśląc o mojej wyima­gi­no­wa­nej cię­żar­nej narze­czo­nej i o tym, jak bar­dzo ją „kocham”. – Co prawda tro­chę w odwrot­nej kolej­no­ści, bo zaczę­li­śmy od ciąży, ale w sumie od początku nie robi­li­śmy niczego tak, jak ocze­ki­wa­łoby tego spo­łe­czeń­stwo.

– My też – odpo­wiada Dave i widzę w jego oczach uzna­nie. O tym wła­śnie mówili moi bra­cia: tego potrze­bo­wał Dave, by zoba­czyć moją „ludzką” stronę.

Udało mi się zejść na inny poziom i nawią­zać nić poro­zu­mie­nia. Dave prze­stał widzieć we mnie boga­tego biz­nes­mena, który nie bie­rze jeń­ców, a zoba­czył kogoś, z kim można iść na piwo i poga­dać o stre­sie wywo­ła­nym nie­spo­dzie­waną ciążą part­nerki.

Może takiego wła­śnie poziomu było mi potrzeba. Nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mowy, wyszu­ka­nego kłam­stwa, które nikomu nie robi krzywdy. Prze­cież Dave nie musi pozna­wać mojej „dziew­czyny”. Nie musi wie­dzieć o niej niczego wię­cej. Sama idea, że ktoś taki ist­nieje u mojego boku, sta­wia mnie w korzyst­niej­szym świe­tle.

Hmm, może to jed­nak nie był wcale taki głupi pomysł.

Może to przy­kład abso­lut­nej dosko­na­ło­ści mojego umy­słu.

Nie zdzi­wił­bym się, gdyby jutro do mnie zadzwo­nił, już bez tek­stów w rodzaju „muszę się z tym prze­spać”, ale z kon­kretną pro­po­zy­cją.

_Hux­leyu Canie, jesteś geniu­szem!_

– Dave, czy nie byłoby cudow­nie, gdyby Hux­ley i jego narze­czona wpa­dli do nas na kola­cję?

Że co?

Na kola­cję?

Ellie składa dło­nie jak do modli­twy i cią­gnie dalej:

– Fan­ta­stycz­nie byłoby poroz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy są w dokład­nie takiej samej sytu­acji jak my. – Po czym przy­suwa się i dodaje ciszej: – Nasza rodzina nie jest zbyt szczę­śliwa z faktu, że chcemy wziąć ślub dopiero po naro­dzi­nach dziecka. Moi rodzice są tra­dy­cjo­na­li­stami.

Pot wystę­puje mi na czoło, ale pró­buję zacho­wać kamienną twarz.

Pro­szona kola­cja.

Z moją „narze­czoną”.

O kurwa.

_Ucie­kaj, Cane. Ucie­kaj!_

– Byłoby cudow­nie! – odpo­wiada Dave i uśmie­cha się sze­roko.

O ja pier­dzielę.

– Co powiesz na sobotę wie­czór?

Sobota wie­czór?

O matko.

To za cztery dni.

Cztery cho­lerne dni na zna­le­zie­nie nie tylko narze­czo­nej, ale w dodatku narze­czo­nej w ciąży!

_Hux­leyu Canie, nie jesteś geniu­szem, ale debi­lem._

– Daj mu tro­chę czasu, niech omówi to ze swoją dziew­czyną – wtrąca Ellie. Powie­dział­bym: „Dzięki Bogu”, ale to prze­cież ona wyszła z pomy­słem kola­cji. – Zadzwoń, pro­szę, do Dave’a – zwraca się do mnie – i daj mu odpo­wiedź. Uwiel­biam goto­wać. Jeśli macie ochotę, mogę przygoto­wać praw­dzi­wie połu­dniowe menu.

Mój umysł już for­mu­łuje wymówki, dla­czego moja narze­czona i ja nie damy rady przyjść w sobotę, ale wtedy odzywa się Dave.

– I może wró­cimy wtedy do roz­mowy o trans­ak­cji – mówi, uśmie­cha­jąc się szcze­rze.

Kurwa.

A niech to.

Teraz nie mogę odmó­wić. Nie mogę sta­wiać na szali trans­ak­cji.

Chry­ste!

W ustach i gar­dle mam pusty­nię, ale prze­ły­kam ciężko ślinę i kiwam głową.

– Pew­nie – char­czę. – Sobota brzmi świet­nie.

– Wspa­niale! – Ellie klasz­cze w dło­nie. – Już się nie mogę docze­kać. Zro­bię brzo­skwi­nie pod pie­rzynką i przy­go­tuję zie­lone warzywa liścia­ste. Dave wszystko z tobą ustali.

– Ide­al­nie – odpo­wia­dam, uśmie­cha­jąc się słabo. W co ja się wpa­ko­wa­łem?

– Skar­bie, zaraz się spóź­nimy. Wej­dziemy do deli­ka­te­sów po zaję­ciach, dobrze? – pyta Dave.

– Pod warun­kiem że dostanę podwójną por­cję ogór­ków kon­ser­wo­wych – mówi Ellie i całuje Dave’a w usta.

W żołądku mi się prze­wraca na widok ich czu­ło­ści. Nie żeby publiczne oka­zy­wa­nie sobie uczuć budziło mój wstręt – po pro­stu przy­po­mina mi to, w jakim bagnie się zna­la­złem.

– To my pędzimy na zaję­cia z tech­niki Lamaze’a. Poga­damy wkrótce – mówi Dave i macha na poże­gna­nie.

Odma­chuję z nadzieją, że ręka mi się nie trzę­sie, po czym rezy­gnuję z wej­ścia do sklepu. Odwra­cam się na pię­cie i ruszam z powro­tem do biura. Myśli kotłują mi się w gło­wie.

_Hux­leyu Canie, jesteś skoń­czo­nym kre­ty­nem!_ROZDZIAŁ TRZECI HUXLEY

Roz­dział trzeci

HUX­LEY

JP przy­ci­ska palce do skroni.

– Chwilę – mówi i patrzy na mnie. – Bo nie wiem, kurwa, czy dobrze zro­zu­mia­łem. Wpa­dłeś na ulicy na Dave’a Toneya i oznaj­mi­łeś mu, że jesteś zarę­czony z cię­żarną dziew­czyną z Geo­r­gii?

Zwil­żam wargi języ­kiem.

– Wła­śnie tak.

Sie­dzimy na tara­sie mojego domu z piwem w dłoni, a ja wyznaję bra­ciom, jak bar­dzo spie­przy­łem sprawę. Wczo­raj nie wspo­mnia­łem im ani sło­wem o spo­tka­niu z Dave’em, ponie­waż musia­łem prze­spać się z tym gów­nem, w które się wpa­ko­wa­łem. Teraz, po ponad dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach deli­be­ra­cji, docho­dzę do wnio­sku, że może chło­paki pomogą mi się wydo­stać z tego bagna.

Bre­aker sta­wia piwo na pod­ło­kiet­niku fotela.

– Co ci, do cho­lery, strze­liło do głowy?

Wzru­szam ramio­nami.

– Poja­wiła się oka­zja, więc nie­wiele myśląc, z niej sko­rzy­sta­łem.

– Gło­sze­nie wszem wobec, że twoja nie­ist­nie­jąca narze­czona jest z tobą w ciąży, to nie korzy­sta­nie z oka­zji, ale bez­na­dziejny błąd. Zda­jesz sobie sprawę, że za trzy dni idziesz do nich na kola­cję?

Zaczy­nam rwać sobie włosy z głowy.

– Wiem. Kurde, co ja mam zro­bić?

– Powiedz mu prawdę – pod­suwa JP. – Że jesteś kłamcą.

– Tak, to z pew­no­ścią pozwoli mi dobić z nim targu. – Prze­wra­cam oczami. – Nie mogę tego zro­bić. Jeśli przy­znam się do kłam­stwa, nasza repu­ta­cja zosta­nie zszar­gana. Nikt nie będzie chciał z nami współ­pra­co­wać.

– Nie mogłeś o tym pomy­śleć, zanim otwo­rzy­łeś gębę i wymy­śli­łeś nie­ist­nie­jącą narze­czoną i dziecko w dro­dze? – pyta Bre­aker. – Ja pier­dzielę.

Wiem, wiem.

W nocy mia­łem pro­blem z zaśnię­ciem, ponie­waż przez cały czas myśla­łem, jak się wyka­ra­skać z tej sytu­acji. Prawdę powie­dziaw­szy, nie rozu­miem, co mi strze­liło do głowy.

Ow­szem, ta nie­ru­cho­mość byłaby dla nas sza­le­nie korzystna finan­sowo, zwłasz­cza w związku z pla­nami, jakie mam wobec niej, ale to nie jest tak, że jeśli nie pod­pi­szemy umowy, nasza firma zban­kru­tuje. Wydaje mi się, że po pro­stu gdzieś w głębi duszy czuję, że muszę dostać to, czego nie mogę mieć. A ponie­waż te nie­ru­cho­mo­ści Dave’a wpa­dły mi w oko, zro­bił­bym wszystko, żeby poło­żyć na nich łapę.

Nawet ryzy­ku­jąc przy­szłość naszej firmy.

I ta wła­śnie myśl spra­wiła, że o trze­ciej nad ranem mało nie zwy­mio­to­wa­łem z roz­pa­czy. Razem z braćmi zbu­do­wa­li­śmy Cane Enter­pri­ses od zera, wkła­da­jąc w nie ogrom pracy, kosz­to­wało nas to także mnó­stwo wła­ści­wych decy­zji oraz inwe­sty­cji.

Ten jeden drobny błąd z wczo­raj może wszystko zaprze­pa­ścić, zwłasz­cza jeśli to się rozej­dzie.

– Znasz jakieś sin­gielki? – pyta Bre­aker.

– Ledwo znaj­duję czas, żeby spo­ty­kać się z wami, naprawdę sądzisz, że miał­bym kiedy dbać o przy­jaźń z kobietą?

– Hej! Nie musisz się tak rzu­cać! – pro­te­stuje Bre­aker. – To ty wpa­dłeś na ten pomysł.

Wzdy­cham i wstaję z krze­sła, odsta­wia­jąc piwo.

– Idę na spa­cer. Musi mi się roz­ja­śnić w gło­wie.

– Dobrze – odpo­wiada mój brat. – A ja w tym cza­sie zamó­wię coś do jedze­nia. I wiesz co? Biorę lody, bo to wła­śnie taka chwila, która aż się o nie prosi.

– Cia­stecz­kowe ze śmie­taną. Marzę o nich – odpo­wiada JP i obaj wcho­dzą do domu.

Zbie­gam po stop­niach i wycho­dzę na ulicę. Wolę użyć bocz­nej furtki niż otwie­rać całą bramę. Kie­ruję się na prawo.

Minęła osiem­na­sta. Wró­ci­łem do domu wcze­śniej, ponie­waż nie mogłem już dłu­żej wytrzy­mać, w dodatku na ekra­nie mojego kom­pu­tera wid­niało zapi­sane wiel­kimi lite­rami zapro­sze­nie na kola­cję do Dave’a Toneya i jego pani. Tak. Jego _pani_.

Pie­przona przy­po­mi­najka mojego wczo­raj­szego postra­da­nia zmy­słów. Można by pomy­śleć, że w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat czło­wiek powi­nien być… nie wiem… roz­sąd­niej­szy. Jak widać, nie do końca.

Może to dla­tego, że czuję potrzebę bycia naj­lep­szym. Kiedy skoń­czy­łem trzy­dzie­ści pięć lat, uświa­do­mi­łem sobie, że na­dal jestem młody i mam wielki poten­cjał, a jeśli będziemy kon­ty­nu­ować pro­wa­dze­nie firmy w taki spo­sób, możemy zostać naj­młod­szymi miliar­de­rami w tej branży.

Forsa nie powinna sta­no­wić moty­wa­cji do dzia­ła­nia, ale kurde – ten pre­stiż!

Z fru­stra­cji chwy­tam się za kark. Tata pew­nie patrzy na mnie z góry i śmieje się do roz­puku, myśląc, że tym razem naprawdę wpa­ko­wa­łem się w nie­złe gówno. Gdy dora­sta­li­śmy, to cho­ciaż byłem naj­star­szy z całej trójki, spra­wia­łem naj­wię­cej kło­po­tów. Nie byłem typo­wym pier­wo­rod­nym dziec­kiem z cha­rak­teru, ale zawsze koń­czyło się tak, że lądo­wa­łem w sytu­acji, w któ­rej sta­wa­łem przed dwoma rów­nie bez­na­dziej­nymi wybo­rami. Tata nie posia­dał się wtedy z rado­ści, obser­wu­jąc, jak się mio­tam. Zawsze uda­wało mi się wyjść na pro­stą, jed­nak tym razem może oka­zać się to nie­moż­liwe.

Wiele razy doko­ny­wa­łem cudów, ale zna­le­zie­nie kobiety, która w ciągu trzech dni zako­cha się we mnie, przyj­mie oświad­czyny i zaj­dzie w ciążę – do takiej magii nawet ja nie jestem zdolny.

Ech, gdyby tylko nagle wpa­dła mi w ramiona jakaś dziew­czyna gotowa wziąć udział w całej tej prze­bie­rance. Jaka­kol­wiek, choćby…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: