- W empik go
Nie odwracaj kota ogonem - ebook
Nie odwracaj kota ogonem - ebook
Baśka miała fajny biust, Ania styl, a Zośka… Zośka miała wilczura, który chrapał. Nie miała za to szczęścia w miłości, a im bliżej trzydziestki była, tym bardziej marzyła o swoim „długo i szczęśliwie”. Aż do pierwszego trupa. Trupem tym okazał się Kocio — irytujący kot sąsiadki, która oskarżyła Zosieńkę o morderstwo i posłała do wszystkich diabłów. Najgorsze, że dzień później sama zapadła się pod ziemię! A to był dopiero początek tego szalonego miesiąca!
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-203-3 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zofia pędziła po chodniku, jakby goniła ją horda rozwścieczonych orków. Choć w tej sytuacji chyba nawet wolałaby spotkać kilku takich. Czuła, że bez problemu powaliłaby co najmniej trzech. Wszystko przez to, że — delikatnie mówiąc — duch jej na rozżarzone węgle dupą usiadł. Żeby nie powiedzieć, że była po prostu nieziemsko wkurwiona. W ręce ściskała obcas, który odpadł od jej ulubionych butów. Utykała odrobinę, ponieważ różnica pomiędzy szpilką, a butem jej pozbawionym, pozwalała poruszać się wyłącznie z gracją baletnicy po ekstazy.
Westchnęła ciężko, kiedy czerwone światło zmusiło ją do zatrzymania się przed ulicą. Podmuch wiatru zrzucił z jej czarnego płaszcza płatek róży, który przyczepił się i zwiedzał Wrocław na gapę. Rozwścieczona kobieta przydepnęła go i warknęła, naciskając całym ciężarem swojego ciała. Dość drobnego, trzeba przyznać, ale jednak wystarczająco masywnego, by zmasakrować doszczętnie biedny płatek. Płatek, który tak nawiasem mówiąc, nikomu nic złego nie zrobił. Znalazł się po prostu na nieodpowiednim kwiatku.
Mówi się, że za otrzymaną zieleninę należy podziękować. Mamusia dobrze wychowała Zosię. Wielokrotnie powtarzała, że od pewnego wieku wiele rzeczy już nie wypada. Na przykład nie wypada nie podziękować, kiedy otrzyma się różę. A guzik prawda! Im dłużej jej córka żyła, tym więcej jej wypadało. Dla przykładu, jakieś dwa tygodnie temu wypadł jej dysk i chodziła pochylona przez ponad godzinę. Albo klucze z torebki jej wypadały. Co chwilę coś wypadało. Talerz, albo taca z rąk. Także nawet nie warto zaczynać tematu tego, co odpadało, bo teraz np. odpadł obcas od buta. I ten fakt wcale nie sprawił, że miała ochotę komukolwiek dziękować. Przeklinać całe grupy społeczne — owszem. Ale nie dziękować.
A wszystko przez to, że faceci to szatańskie pomioty i stworzeni zostali po to, żeby męczyć bogu ducha winne kobiety. Tak, to zdecydowanie była wina tego gościa, który siedzi na górze i śmieje się pod nosem obserwując swoje dzieło. Adama — jak wiadomo — stworzył na swoje podobieństwo, ale dlaczego stworzył Ewę? Otóż dlatego, że miał już dosyć jęczenia Adama! Dlatego właśnie postawił u jego boku kobietę, która w przyszłości miała jego jęków wysłuchiwać. Z tym, że Zosia jakoś się w tej roli nie odnajdowała. Nie pociągali ją faceci, którzy spędzali w łazience więcej czasu od niej i byli bardziej marudni. Okazywali się nie lepsi od okazów niemal żywcem wyjętych z prehistorii. Tych, które od zarania dziejów drapały się po jajkach i dłubały w nosie, a potem zbierały się w grupę, żeby wspólnie zapolować na mamuta. Takich, dla których bekanie i puszczanie bąków to wyśmienita zabawa. Owszem, zdawała sobie sprawę, że mężczyźni to łowcy i kiedy widzą pociągającą kobietę, to pragną ją jak najszybciej mieć. Wystarczy jedno zalotne spojrzenie, a ich ciała produkują takie ilości nasienia, że aż uderza im do głowy. Potrafią wtedy zrobić i powiedzieć wszystko, byle skrócić czas zdobywania do absolutnego minimum. Zostało im to z czasów, kiedy latali z maczugą i polowali na swoje wybranki. Szarpnął taki pierwszą z brzegu, ostatecznie znieczulił delikatnie kijem i zaciągnął do swojej jaskini. Kiedy połowica się ocknęła, fundował jej grę wstępną w postaci czułego rozsunięcia pośladków, a potem wbijał się w nią od tyłu. Jako wyrafinowaną pieszczotę stosował ciągnięcie za włosy. Około trzech minut później było już po zawodach. Mógł spokojnie iść spać, aby następnie w pełni sił wrócić na polowanie. I choć czasy się zmieniły, to w samcach wciąż można było wyczuć tęsknotę za tą prostotą. To z kolei niezmiernie Zosię denerwowało, choć było niczym przy gagatku, którego spotkała tego wieczora. Dała się namówić na randkę w ciemno, kiedy Basia opisała jej przystojnego pracownika telewizji polskiej. Niestety okazało się, że mężczyzna był wizualnie dyskusyjny, a w telewizji polskiej, owszem, pracował — z tym, że w kotłowni.
Była spokojna, kiedy kazał jej czekać pół godziny, bo spóźnił się na autobus. Trzymała nerwy na wodzy, kiedy musiała za niego wybrać miejsce, do jakiego się udadzą, bo okazało się, że on nie ma żadnego pomysłu. Słuchała cierpliwie, kiedy zaczął opowiadać o tym, jak jego była okazała się złą kobietą. Trochę ją zszokowało, kiedy podsunął rachunek w jej kierunku i oczekiwał, że zapłaci również za niego, ale tłumaczyła to sobie równouprawnieniem. Tęskno spoglądała za starą babuleńką, która roznosiła róże i zignorowała jego tyradę na temat braku sensu w kupowaniu ciętych kwiatów. Mierziło ją, że pod parasolem wolał trzymać swoją skórzaną torbę, zamiast zaproponować, żeby to jej starannie ułożona fryzura przetrwała atak mżawki. Olała głupie teksty typu tego, który rzucił, jak zmokła.
— Przez ten deszcz jestem cała mokra — powiedziała w nadziei na to, że gentelman przytuli ją do siebie i da się schronić pod parasolem. Niestety się przeliczyła.
— Mm… no to powinniśmy ten stan wykorzystać — rzucił z obleśnym mruknięciem i zaśmiał się z własnego żartu.
Nerwy straciła, kiedy po tym wszystkim miał odwagę powiedzieć, że idą do niej, a po wszystkim liczy na jakąś dobrą kolację. Bezczelność niektórych typów po prostu szokowała naszą przemiłą bohaterkę. Jako osoba z natury spokojna, wytłumaczyła mu grzecznie, że chyba sobie kurwa kpi i już miała zamiar odwrócić się na pięcie, kiedy złapał ją za rękaw i zaczął sugerować podniesionym tonem, że jeśli chodzi jej o tego głupiego badyla, to ostatecznie może się poświęcić i jej go kupić. Babcia z koszem róż jakby tylko na to czekała i zmaterializowała się obok.
Zosia spojrzała na kwiatki, na mężczyznę, na kwiatki, na babcię, po czym znowu na mężczyznę… i nie wytrzymała. Złapała jedną z róż i wylała wszystkie swoje żale, okładając faceta kwiatkiem po łbie. Pech chciał, że na gentlemana nie trafiła — koleś pchnął ją delikatnie, a zważywszy na to, że obcas zablokował jej się pomiędzy nierównymi kostkami brukowymi, runęła do tyłu, lądując z tyłkiem w fontannie. Przy okazji złamała wcześniej wspomniany obcas, co sprowadza nas z powrotem do chwili, kiedy mokra i wściekła wracała do mieszkania.
To była najgorsza randka w jej życiu. Marzyła o tym, żeby nagle przy niej zmaterializował się Zorro z tą swoją czarną mordą i walecznym przysposobieniem. On by ją obronił przed dupkami pokroju tego, na którego trafiła. To wyobrażenie z kolei sprawiło, że obiecała sobie już nigdy więcej nie umawiać się z mężczyznami, którzy zaczepili ją w barze. Zarzekała się w duchu, że już w życiu nie da się swatać Baśce — choć była to obietnica z kategorii tych, o których szybko się zapomina. Coś jak wielokrotnie powtarzane na kacu: „Więcej nie piję!”. Głównie dlatego, że Baśka potrafiła być bardzo przekonująca i namówić ją na wszystko. W dodatku tak się składa, że Zosia powoli traciła nadzieję na to, że ułoży jej się w życiu. Chodziła na randki bez entuzjazmu, pracowała bez entuzjazmu… właściwie wszystko robiła bez entuzjazmu. Z wyjątkiem śpiewania pod prysznicem, do czego i tak nigdy nie chciała się przyznać. Rozczarowana studiami i tak zwanym dorosłym życiem, szukała spełnienia w różnych zawodach, ale nic nie przyciągało ją na dłuższą chwilę. W końcu zacumowała w barze, gdzie robiła za barmankę, kelnerkę, pomoc kuchenną i księgową w jednym. Jednocześnie marzyła o tym, żeby w jej życiu pojawił się w końcu książę z bajki, który zawojuje jej serce (a nie tylko majtki) i będzie mogła założyć względnie normalną rodzinę. Z ukłuciem zazdrości patrzyła na to, jak młodsze koleżanki wychodzą za mąż i im bliżej trzydziestki była, tym bardziej chciała, żeby i jej ktoś wcisnął na palec złoty krążek. Niestety chętny jakoś nie pojawiał się na horyzoncie. Mężczyźni co prawda interesowali się Zosią i jej seksownym tyłkiem, ale żaden nie spieszył się do związku i zobowiązań. W rozleniwionym społeczeństwie goniącym za sukcesem, coraz ciężej było o chętnych do ograniczania się, a relacja z jedną osobą ewidentnie tym właśnie dla nich była.
Staropanieństwo pukało jej do drzwi. Ledwo zdążyła przekroczyć próg mieszkania, kiedy Zorro wystrzelił z pokoju i zaczął ją witać z entuzjazmem, nie szczędząc przy tym śliny. Kochane było z niego psisko. Potrafił odgonić nawet największy smutek, albo ostatecznie udostępniał swoją czarną sierść jak chusteczki, w które można się wypłakać i wysmarkać. Była tylko jedna sytuacja, w której Zorro tracił głowę — kiedy ktoś rzucił mu patyka. Wtedy potrafił potknąć się o własną łapę, albo zaryć łbem w drzewo, byle tylko złapać swój bezcenny skarb. Świat przestawał mieć znaczenie. Poza tym Zorro był wilczurem o króliczym sercu — bał się własnego cienia, ale samym wyglądem budził grozę. To w zupełności wystarczyło, żeby właścicielka nie bała się wychodzić z nim na nocne spacery.
W mieszkaniu rozległ się irytujący łomot. Okazało się, że to jednak nie staropanieństwo pukało do drzwi, bo kiedy Zosia otworzyła, w progu stała jej sąsiadka. Pani w sile wieku, zwykle elegancka, starannie pomalowana i z fryzurą, której przez ilość użytego lakieru nie naruszyłaby nawet zamieć. Tym razem przybiegła w delikatnie wilgotnym płaszczu, jakby również przed chwilą wróciła z miasta. Wymachiwała przed nosem czymś włochatym i śmierdzącym, zalewając się przy tym łzami. Jak na pracownicę dziekanatu przystało, już w pierwszej chwili okazała swoje przyjazne przysposobienie.
— Nie wytrzymałaś, prawda? Nie mogłaś znieść naszego szczęścia, suko! Co on ci zrobił?! Kocio zawsze był taki grzeczny! — krzyczała. Dopiero dwie sekundy później Zosia zrozumiała, że sąsiadka potrząsa swoim kotem. Tłusty szary brytan dziwnie spokojnie znosił perturbacje. Jak na kota wyglądał całkiem normalnie. Nie miał przynajmniej pyszczka, jakby ktoś wsadził mu łeb w imadło i walił w niego młotkiem aż do uzyskania w miarę płaskiej powierzchni. Był za to posiadaczem prawdziwie kociego — wrednego do granic możliwości charakteru.
— Po pierwsze: wciąż uważam, że Kocio to głupie imię. Po drugie: serio, musi pani pytać, co mi zrobił? Ta cholera średnio raz w tygodniu sika mi na balkon — odpowiedziała Zosia.
— Nie masz serca, gówniaro! Będziesz się za to smażyła w piekle! Zabiłaś go za to, że sikał, pieprzona idiotko?!
— W myślach? Wielokrotnie!
— Jak ci nie wstyd? Biedny Kocio już nigdy nie zamruczy! — Kobieta wybuchła histerycznym płaczem, a do Zosi powoli zaczęło docierać, że to nie żarty. Brytan naprawdę się nie poruszał. Zwisał z dłoni pani Szczepińskiej jak kukiełka.
— Ej, ja żartowałam. Nic sierściuchowi nie zrobiłam.
— Kłamiesz! Jak śmiesz tak perfidnie kłamać?!
— Serio, nie tknęłam go. Zorro by się obraził, że zdradzam go z innymi zwierzakami. Bardzo mi przykro, jeśli coś się kotkowi stało — powiedziała. Kłamała. Tak naprawdę wcale nie było jej przykro. Nienawidziła tego kocura.
— Zamordowałaś Kocia z zimną krwią!
— Pani Szczepińska, jest pani pod wpływem silnych emocji. Ja też dzisiaj wiele przeszłam, więc ułatwmy sobie sprawę. Ja będę mówiła bardzo wolno, a pani posłucha uważnie: n i e t k n ę ł a m p a n i k o t a — powiedziała, akcentując każde słowo.
— Kłamiesz!
— A jak niby miałam to zrobić, pani zdaniem? Usiadłam na balkonie z łukiem i upolowałam go?!
— Otrułaś Kocia! — Sąsiadka spojrzała na Zosię morderczym wzrokiem. Takim, jakim zwykle obdarzała studentów, którzy pytali ją, czy może im w czymś pomóc. Wreszcie przestała machać truchłem we wszystkie strony. Przytuliła zwierzaka do piersi, jakby był jej dzieckiem. Mogłoby to wyglądać jak gest pełen troski i matczynej niemal miłości, ale tak naprawdę chodziło pewnie o to, że ręce zaczęły ją boleć. Kocio był… puszysty. Poza tym miał też sporo nadprogramowego sadła, a jakoś nigdy nie spieszyło mu się do ćwiczenia z Chodakowską. W tym jednym akurat dogadałby się z Zosią bez problemu. Z tym, że ona patrzyła na panią Ewę z odrobiną zazdrości. Raz nawet próbowała wykonać zestaw zaleconych przez nią ćwiczeń, żeby pozbyć się wyimaginowanej oponki i już po czterech minutach doszła do wniosku, że babka jest genialnym trenerem. W ciągu tak krótkiego czasu udało jej się dokonać tego, czego matka Zosi próbowała, odkąd jej córka ukończyła podstawówkę — dziewczyna bez większego zastanowienia uznała, że w pełni akceptuje swoje ciało. Wszystko, byle tylko nie słuchać dłużej tych motywacyjnych gadek w stylu: „Dobrze! Dalej! Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!”. Może nie miała figury modelki, ale bez problemu wpisywała się w standardy szczupłości. Odrobinę sadełka i grube uda była w stanie przełknąć. Lubiła za to swoje kruczoczarne proste włosy, które po deszczu zakręcały się w delikatne fale. Choć z rana miała wrażenie, że lustra będą pękały, gdy w nie spojrzy, to wieczorem potrafiła obdarzyć swoje odbicie uśmiechem. Przede wszystkim była jednak w miarę inteligentna. A przynajmniej na tyle bystra, żeby wiedzieć, że dalsza dyskusja z sąsiadką nie miała większego sensu.
— Ta rozmowa zmierza donikąd. — Westchnęła, przewróciła oczami i zamknęła drzwi przed nosem sąsiadki.
— Nie daruję ci tego! Spotkamy się w sądzie! — słyszała zza nich. Później poleciała cała wiązanka na temat tego, że zginie z czeluściach piekła, a biesy będą ją łamały kołem. Przestała jednak słuchać. Zamknęła się w łazience, żeby odreagować wszystkie bolączki minionego dnia i pośpiewać pod prysznicem „Pieski małe dwa”.Rozdział 3 Teściowe i inne nieszczęścia
— Wszystkie żarty, które słyszałam na temat małżeństwa… zgadnij co. To wcale nie są żarty! To przykra prawda! — westchnęła Ania. Dwudziestotrzylatka o wyglądzie blond aniołka siedziała w bistro Manufaktura i żaliła się swojej ulubionej barmance. Dziewczę w młodym wieku wyszło za mąż, a sielanka skończyła się dokładnie dwa tygodnie po powrocie z miesiąca miodowego. Po dwóch miesiącach związek zamienił się w koszmar i choć obrączkę na palcu miała od niespełna pół roku, to już miała dość swego ślubnego.
— Nie może być aż tak źle — próbowała pocieszać Zosia. — Pamiętaj, że mężczyźni to tylko duże dzieci.
— Raczej głupie, wyrośnięte bachory.
— Mężczyźni po prostu wolniej dojrzewają. Zwykle zaczynają się zachowywać w miarę poważnie dopiero koło czterdziestki. Co w sumie potwierdza fakt, że facet starzeje się jak wino. Z wiekiem jest coraz lepszy.
— Tak się mówi. Mówi się też, że kobieta starzeje się jak odkurzacz. Z wiekiem coraz bardziej hałasuje i coraz mniej ssie — wtrąciła starsza pani siedząca w kącie. Była to klientka dość specyficzna. Pojawiała się zaraz po otwarciu i znikała dopiero, kiedy właściciel zamykał lokal. Dodatkowo zasłynęła swoimi dość liberalnymi poglądami i lotnym umysłem, jak na osiemdziesięciolatkę. Nie wspominając już o bluzie, którą zafundowały jej wnuki. Emerytka z podobizną Boba Marleya na piersi robiła wrażenie na każdym, kto pojawiał się w bistro i szybko dorobiła się ksywy „rasta-babcia”. Całymi dniami kobieta sączyła herbatę z rumem i szyła szalik w czarno-czerwono-zielono-żółtych barwach.
— Pani Jadziu… — upomniała Zosia.
— Może to prawda. Może coraz więcej hałasuję. Ale jak Paweł przed ślubem mówił, że marzy o dużej rodzinie, to nie wspominał, że po prostu ma zamiar przytyć, a tymczasem już przybyło mu prawie dziesięć kilo! Na nic nie można go namówić. Wiecznie albo jest w pracy, albo jest zmęczony po pracy, a ja wiecznie siedzę w domu. Nagle śmieszy mnie to, że ludzie potrafią dyskutować na temat tego, czy lepsze były małżeństwa aranżowane przez rodzinę, czy te z własnego wyboru. Jak tego słucham, to mam wrażenie, jakby ludzie omawiali wyższość samobójstwa nad byciem zamordowanym. Tak, czy siak życie się kończy. — Dziewczyna jęknęła niemal płaczliwym głosem i pociągnęła spory łyk wina.
Darmowy fragment