- W empik go
Nie otwieraj drzwi - ebook
Nie otwieraj drzwi - ebook
Komisarz Anna Hwierut, samotnie wychowywana przez ojca policjanta, nie wyobrażała sobie dorosłego życia bez słodkiego odoru komendy miejskiej. Wiadomo: praca ta miała łączyć się z staniem na straży sprawiedliwości plus bonus w postaci pewnej, choć miernej pensji z budżetówki. Życie zweryfikowało te marzenia… Anna Hwierut nie wyobrażała sobie też życia bez odnalezienia drugiej połówki. Bycia z kimś razem do grobowej deski. I ich gromadką dzieci...Życie zweryfikowało i to marzenie… Anna Hwierut ma trzydzieści parę lat, sama wychowuje trudnego syna. A trudni dorośli mężczyźni z warszawskiej komendy też przyprawiają ją o ból głowy. I ból serca. Wiadomo: krew nie woda. Płynie szerszą strugą niż saski odcinek Wisły. Nastolatki z myślą o samobójstwach, ktoś znajduje martwe pokiereszowane dziewczęta, nieżywych kloszardów oraz żony, spalone w samochodzie niby na średniowiecznym stosie… To nie napawają optymizmem, ale budzi w Annie wolę walki. Agnieszka Osiecka napisała: „To był maj, pachniała Saska Kępa/ Szalonym, zielonym bzem…” Z szaleństwem możemy się zgodzić, ale Saska Kępa komisarz Anny Hwierut pachnie barbecue z człowieka… A Anna, piekielnie ludzka Anna, wciąż „jest na zakręcie”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-21-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Zapach pasty do podłóg, kredy i dziecięcego potu – wszystkie szkoły pachną tak samo. Wszystkie i zawsze.
Anna odruchowo sięgnęła do widmowej blond kitki. Zdumiał ją ten gest, ta pamięć, jaką ma ciało – przecież włosy ścięła dwanaście lat temu, zaraz po urodzeniu Kuby. Chłopca, który jest na tyle duży, aby zrobić coś, za co dyrekcja wzywa matkę do szkoły. Anna od zawsze miała problem z właściwym opanowaniem układu władza–podwładny. I nie znosiła przesiadywać w jakichkolwiek antyszambrach, a szczególnie takich z twardymi ławami. Westchnęła i wyciągnęła długie nogi, których kształt – wart uwagi – maskowały obszerne bojówki. Cmoknęła, bo pomadka na ustach była jedynym odstępstwem od codziennej normy – czy raczej ustępstwem na rzecz pani dyrektor. Wciągnęła zapach szkoły. Czuła ulgę, że przynajmniej ten etap życia ma za sobą. Co prawda, wciąż nie mogła uwierzyć, że jest matką nastolatka. Sama niczym uczennica trzymała alaskę zwiniętą w kłąb na kolanach – tylko taka kurtka kryła obszerną marynarkę, a tylko obszerne marynarki maskowały zawodową wypukłość pod lewą pachą.
Anna sięgnęła po gazetę porzuconą przez kogoś na końcu ławy; jej blada twarz o regularnych rysach od razu nabrała rumieńców. Tytuł artykułu głosił: _Testy zbyt trudne dla policjantów_. Anna przygryzła wargi, nie zdając sobie sprawy, że rozmazuje purpurową pomadkę na zębach. _Test składa się z dwóch części – kilkudziesięciu pytań oraz rozmowy z psychologiem policyjnym. Oprócz tego przyszły policjant musi rozwiązać test wiedzy ogólnej._
– Pani Hwierut? – drzwi gabinetu otworzyła niemłoda kobieta, pasująca idealnie do wyobrażeń Anny. Loki, ciemny puder, bluzka ze sztucznego jedwabiu opięta na imponujących kulach biustu. Tylko łososiowy lakier na paznokciach, które trzymały klamkę, stanowił zaskoczenie. Najwyraźniej w 2008 roku róż był _passe_. Dyrektorka wskazała dłonią krzesło.
– Zdenerwowana?
– A nie powinnam być? – spytała Anna, siadając na miejscu petenta. Wzrok zarejestrował żółknącą palmę w głębi ciemnego gabinetu i popiersie Jana Pawła II na biurku wielkości galeonu – dwadzieścia lat temu z pewnością nie stał tutaj brąz księcia Poniatowskiego, tylko kogoś zupełnie innego. _Gdybym zarabiała więcej, posłałabym Kubę do prywatnej szkoły_.
– Jakub nie zaszczycił nas dziś swoją obecnością.
– Podobno pani dyrektor zawiesiła go w prawach ucznia, aż do ferii.
– Powiedział dlaczego?
– Nie. Miał za to opatrunek na ręku.
– A pod opatrunkiem ślady zębów. Uderzył kolegę w usta. Na lekcji. Na mojej lekcji matematyki.
– Mój Kuba?!
– Matki nigdy nie wierzą. Wie pani chociaż, o co poszło?
– Kuba mi nie powiedział.
Dyrektorka milczała, przerzucając leniwie jakieś papiery. Na ścianie tykał anachroniczny zegar z kukułką.
– Pani pracuje?
– Tak – odpowiedziała Anna, dodając w myślach: _Wysoki Sądzie_.
– Może powinnam porozmawiać z ojcem Kuby?
– Nie utrzymujemy ze sobą kontaktów.
I znowu chwila milczenia. Zaterkotał wybawczy dzwonek na przerwę.
– Porozmawiam z nim… Niestety, bardzo się spieszę… – Anna wstała, poprawiając marynarkę.
– Rozumiem – nie podały sobie dłoni. Paznokcie Anny były poobgryzane, ale ręce mocne, bardzo mocne.
– Jeszcze jedno. Musi pani pokryć koszty dentysty. Tamten chłopiec stracił dwa zęby.
Na korytarz wylewał się rozwrzeszczany tłum uczniów. Omijał wysoką sylwetkę Anny niczym skałę i płynął dalej. Najwyraźniej dyżurujące dwójki nauczycielskie nie robiły na dzieciakach wrażenia. Ani rejestrujące kamery, podobnie jak przyciasne mundurki… Anna była pewna, że takiej szkoły nie byłaby w stanie ukończyć. Szkoły z gliniarzami – bo oto minął ją patrol młodziutkich policjantów, czatujących na szkolnych handlarzy narkotyków. Policjanci rozpoznali ją, jeden się uśmiechnął, drugi uniósł brew na widok jej umalowanych ust.
Bez kłopotu znalazła odrapane drzwi uczniowskiej toalety i zanurzyła się w siwe smużki nielegalnego tytoniowego dymu. Z niezwykłą czujnością szczęknęły zasuwy dwóch kabin. Anna Hwierut pochyliła się nad zmatowiałym lustrem i chusteczką higieniczną zaczęła ścierać szminkę.
– Wcześniej było lepiej – odezwała się jedyna odważna: dziewczynka, co najwyżej czternastoletnia, która z wysokości szerokiego marmurowego parapetu obserwowała dyskretnie Annę, paląc cienkiego papierosa. Parapet pamiętał czasy przedwojenne, podobnie jak cała szkoła, która ocalała jedynie cudem, stojąc na lewym brzegu Wisły.
– Doprawdy?
– Ja nigdy nie kłamię.
Mimo wszystko poranek był piękny. Anna celowo nie ruszyła swojego fiata uno z blokowego parkingu (mały, zielony, łatwy do odkurzenia – jako kobieta Anna nie cierpiała na żaden freudowski kompleks i nie musiała wzorem kolegów rozbijać się vanami). Po prostu chciała rozruszać kości. Ostatnio za dużo czasu spędzała za biurkiem albo na kanapie, a nie była przecież gwiazdą popu jak J.Lo i nie powinna hodować dużych pośladków. Wcisnęła ręce do kieszeni i ruszyła do pracy. Mocne buty kruszyły cienki lód na kałużach. Minęła widmo Stadionu Dziesięciolecia, jeszcze bardziej wyludnione niż zwykle. Zniknęli nawet Afrykanie, którzy z turystycznych łóżek sprzedawali sportowe buty – oczywiście „ze skóry antylopy, bo dziewczyny na takie lecą”.
Spostrzegła, że policyjny radiowóz zawija pod przęsło mostu Poniatowskiego, a dwa inne parkują w okolicach rzecznych chaszczy. Latem koczowali tam rosyjscy handlarze, którzy oszczędzali na czynszach. Ale zimą? Nie miała żadnych złych przeczuć. W ogóle jakby zrobiło się spokojniej. Jarmark Europa zatrzasnął swe podwoje i mniej było kradzieży kieszonkowych. Odpłynęły pieniądze, a z nimi pomniejsza mafia. Ostatni „spławik” wypłynął z Wisły trzy miesiące temu. Badania DNA zidentyfikowały w topielcu chłopaka, który zaginął w zeszłego sylwestra. Od tygodnia nie pokłóciła się przez telefon z ojcem, jej mały nie skończył jeszcze w poprawczaku, ustąpiły eksplozje na Słońcu, a ona sama przestała zabijać samotność, kochając się nocami sama ze sobą… Po co więc te węszące radiowozy? Przyspieszyła kroku, choć wiedziała, że i tak nie ma szans zdążyć na poranną odprawę.
Komenda – niczym potiomkinowska wieś – z zewnątrz prezentowała się całkiem nieźle. Przed frontem białego budynku powiewały flagi: państwowa i unijna. Pogrzebowe cyprysy ktoś zaradny próbował przerobić na choinki, obwieszając je kolorowymi lampkami. Dawno było po Trzech Królach, ale Anna wiedziała, że światełka skończą kadencję może na Wielkanoc albo nawet po lipcowym Święcie Policji. Poza lipiec nie zaglądała do kalendarza, bo właśnie pod koniec tego miesiąca wypadały jej urodziny. Trzydzieste trzecie. Chciałaby mieć czternaście lat i popalać w szkolnym kiblu. Nie, nie czternaście. Dwanaście – dwa lata później paliła w szpitalnej toalecie, razem z przeżartą przez raka matką. „Niedługo wrócę do domu, słoneczko”. Świerzbiło ją, żeby kopnąć w metalową popielnicę, ale drzwi komendy były całe przeszklone, a policja musiała dbać o swój _image_.
Komisarz Anna Hwierut przekroczyła próg budynku. Parę głów podniosło się na jej widok: petenci, którzy przyszli zgłosić kradzież samochodu albo samochodowego radia. Ci, którzy nie wiedzieli jeszcze, jakie plamy na tapicerce zostawia proszek do zbierania odcisków palców.
Dokładnie pomiędzy automatami z kawą i czekoladą straszyły szare zbrojone drzwi, prowadzące do serca komendy. Anna przesunęła przepustkę przez czytnik i znalazła się pośród bogactw sezamu. Pieniędzy z dotacji miasta wystarczyło, by zrobić szybki lifting na zewnątrz budynku, położyć kafelki w poczekalni, uzbroić recepcję w dwa komputery i uwić dziecięcy pokój przesłuchań. Im dalej, tym bardziej wszystko było po staremu. Strzępiące się linoleum, pistacjowa lamperia na ścianach, widoczna w miejscach niezastawionych rozchybotanymi szafkami na akta. Anna słyszała miarowe stukanie przemysłowych maszyn do pisania marki Łucznik i poczuła, że jest w domu.
Lisia głowa sekretarki Marioli pojawiła się w drzwiach, nim Anna zdążyła zrzucić kurtkę.
– Nie było cię na odprawie.
– Byłam w szkole. Kuba narozrabiał.
– Nareszcie. Bałam się, że wychowasz maminsynka.
Anna skrzywiła się nieznacznie.
– W każdym razie Pietrzak czeka na ciebie. Ten Wieniawski…
– Wieńkowski.
– Możliwe, że w końcu będzie zeznawał. Ale postawił warunek – zawiesiła głos – że go odwiedzisz na Kamczatce. Sama. Leci na ciebie. Stary chce, żebyś to wykorzystała.
– Inspektor Pietrzak ogląda zbyt dużo filmów.
– Za chwilę jadą na Białołękę po aresztanta, powiem, żeby poczekali, możesz się z nimi zabrać. No bo przecież zrobiłaś sobie spacer, prawda?
– Skąd wiesz?
– Sekretarce szefa nic nie umknie… – znacząca pauza. – I w co ty się ubierasz? Nie masz chłopaka czy co?
Starsi szeregowi Straszewski z Bryziewiczem mogli zaproponować Annie jedynie kanapę radiowozu. Żaden nie okazał się na tyle rycerski, aby zamienić się z nią miejscami. Przepisy. Straszewski trzasnął drzwiami, a Anna znalazła się w czymś w rodzaju klatki, oddzielonej od kierowcy i mundurowego pasażera szybą z pleksi. Kanapa była niczym innym jak szarym plastikowym katafalkiem plus uchwyt na szlauch – za pomocą wody i hydrantu często budzono (a przy okazji myto) niejednego trupa.
Wpadła w oko socjopacie. Kleili się do niej też pijacy, kloszardzi i desperaci. Jej dziwaczne kontakty z półświatkiem rujnowały policyjną statystykę. Znikomym pocieszeniem było, że bez obaw lgnęły też do niej małe dzieci i duże zwierzęta. Bardzo znikomym.
Wieńkowski zyskał ksywę Wieniawski, bo jeszcze do niedawna towarzyska śmietanka stolicy miała go za utalentowanego młodego skrzypka. Później utalentowany skrzypek z niewzruszoną miną (patrz, jak on się trzyma!) na cmentarzu na Wólce Węglowej przyjmował liczne kondolencje jako młody wdowiec. Teraz siedział w areszcie śledczym i prawdopodobnie rozgrzewał duszę przed dożywociem w chłodnej celi, wybielonej z braku farby pastą do zębów. Tobiasz Wieńkowski. Skurwiel. Tobiaszowi z Biblii, który ocalił dziewicę od śmierci z ręki demona, towarzyszył anioł pod postacią psa. Wieńkowskiemu chyba tylko psia wesz.
Wokół więziennego muru stali strażnicy z krótkofalówkami. Nie zwracali uwagi na grypsujących, którzy – stojąc pod oknami wyższych od muru kondygnacji – krzyczeli coś po swojemu do cieni na wysokościach. Ignorowali również kobiety, które w granej na opak scenie balkonowej z _Romea i Julii_ pielgrzymowały do swoich zatrzaśniętych kochanków.
Strażnik sprawdził wjazdówkę, powiedział coś do niewidzialnego zwierzchnika, radio zaterkotało i więzienna brama z mitologicznym namaszczeniem godnym toczonego pod górę kamienia Syzyfa zaczęła sunąć w bok. Anna zawsze czuła się tu nieswojo. Nie wierzyła w resocjalizację, starała się nie wierzyć w pragmatyczne odosobnienie (równie obecnie niemodne jak różowy lakier do paznokci i były minister sprawiedliwości, nazywany tu potocznie ZZ Topem). Już przez pierwsze dni tymczasowego co bardziej pojętni aresztanci uczyli się otwierać (przynajmniej teoretycznie) zamki samochodów, choć w celi wylądowali za zwyczajny włam: kamień w szybę, radio i w nogi. Nie było też tajemnicą, że strażnicy więzienni i policjanci nie przepadali za sobą. Testy dla przyszłych policjantów były przecież „za trudne”. Ten, kto je oblewał, a jednak szedł w zaparte jak najlepsza recydywa, z reguły lądował na etacie klawisza. Oglądu polskiego więziennictwa nie polepszyła Annie opinia wydana przez ukochanego wuja. Wuj poznał je od podszewki, a w końcu umarł na więziennym bloku operacyjnym. Pokój jego duszy. Pokój duszy żyjącemu ojcu Anny, który w ramach pokuty za grzech starszego brata został policjantem. _A ja?_, przemknęło Annie przez głowę, _za co ja się umartwiam?_
Wewnątrz sięgnęła do lewej pachy i odpięła kaburę z pistoletem, ale wykrywacz metalu i tak zaczął ponuro buczeć.
– Ona ma gwoździe w nodze – strażnik usprawiedliwił Annę przed nieobytym kolegą. Tamten zagwizdał, a ona poczuła się bardzo zmęczona.
Przemierzała pokój przesłuchań wielkimi krokami. Ściana i ściana. Lustro. Głową w mur. Wprowadzono aresztanta.
– Zdjąć mu kajdanki, pani komisarz?
– Nie – odpowiedziała swobodnie.
– Pani komisarz mnie nie lubi – stwierdził Tobiasz Wieńkowski, jeszcze zanim strażnik zamknął drzwi. – Albo się mnie pani boi.
Jego czarne, wciąż długie włosy ostro kontrastowały z jasną cerą. Był zbyt ładny jak na mężczyznę. Może musiał urodę doprawić okrucieństwem?
– Chciał pan ze mną porozmawiać.
– Chciałem popatrzeć. Mówić to mogłem i z pani brzydkim partnerem.
Kochany Szelig – jakże on się jeżył, kiedy wchodził do tego pokoju.
– Nadal pan myśli, że się z tego wywinie?
– Lubię grać.
– Jak wielu.
– Ja jestem wirtuozem, pani komisarz.
– I zagra mi pan pięknie na wizji lokalnej?
– To właśnie chciałem pani oznajmić.
– Już się szykuję na bis. A gdyby pan wtedy zabisował, nadal grzałby pan krzesło w Filharmonii Narodowej.
Milczał przez chwilę.
– Pani komisarz, czego nie robi się dla sztuki. Nie przewidziałem, że ukochana Klaudia wydostanie się z płonącego samochodu. Oczywiście mógłbym wrócić… Ale wtedy spaliłbym sobie ręce skrzypka.
– Pan nie może się doczekać, żeby to wszystko opowiedzieć.
– A wy nie dość długo czekaliście?
– Więc kiedy?
– Wizja może być choćby jutro.
Skinęła głową i ruszyła ku drzwiom, żeby wezwać strażnika, choć i tak musiał widzieć jej ruch w weneckim lustrze. Dobrze, że starła pomadkę.
– Pani komisarz – usłyszała za sobą – jeszcze momencik. Wie pani, co chcą zrobić moi teściowie? Odebrać mi własność grobu, w którym pochowałem Klaudię. Grobu głębinowego, dodam. Dwójki. Dwójki dla nas obojga.
– Zamordowałeś im córkę i się dziwisz?
– Co Bóg złączył, niech człowiek nie próbuje rozdzielić.
Strażnik nie przychodził, więc musiała jednak zastukać.Rozdział 2.
2.
„Zło wynika z okoliczności”, przeczytała Anna w jakimś kryminale.
W domu kaloryfery były odkręcone na maksimum, a Kuba snuł się po mieszkaniu na bosaka, w luźnych spodniach od dresu i w T-shircie z kotem Garfieldem. Widząc matkę, natychmiast założył kapcie. Anna w pierwszej chwili chciała podejść do okna i szeroko je otworzyć. Nienawidziła zaduchu. Zimno, chłodny wiatr – to utrzymywało ją w formie. W stanie koncentracji. Wyśmiałaby każdego, kto by powiedział, że się umartwia. Była dużą, silną kobietą, typem skandynawskim. Inaczej niż Kuba… Kiedy była nie w sosie (rzadko, za to zawsze po drinku), zastanawiała się, czy jakiś troll nie zaklął jej syna, tak jak trolle zaklinają szczenięta. Kuba wrodził się w dziadka i ojca. W dwóch mężczyzn, którzy przeorali Annie życie wszerz i wzdłuż. Miał gęste czarne włosy dziadka Andrzeja i jego ciemne oczy. Usta, kształt podbródka były natomiast maską zdartą z biologicznego ojca. Podobnie nadgarstki, ramiona, nawet stopy. Anna musiała nauczyć się patrzeć na nie bez złości.
– Jak minął dzień? – zapytał Kuba tonem, jakim dziecko naśladuje dorosłego.
– Bywało lepiej – poszła do łazienki umyć twarz. Stał w progu i patrzył, jak ignoruje tonik, sięgając po kostkę mydła. Obserwował matkę, przenosząc ciężar ciała z palców na pięty. Z pięt na palce.
– Żadnej telewizji, komputera ani pizzy – powiedziała, sięgając po ręcznik.
Pokiwał głową, choć nie mogła tego zobaczyć.
– Nadal mi nie powiesz, o co poszło?
– Mamo…
– Musiałeś uderzyć tego chłopca akurat na matematyce? – jakie niedorzeczne pytanie.
– Z matematyki jestem dobry – ukryła uśmiech. Dzieci i ich obraz świata. „Zło wynika z okoliczności”. – Pomóc ci przy kolacji?
– Tylko nie baw się nożem.
Sięgnął po chleb tostowy, a matka otworzyła lodówkę. Na osobnych półkach leżały wędliny i sery. Kuba był wegetarianinem. Na drzwiach zamrażalki przyczepił magnes z rysunkiem cielątka i napisem „Kochasz. Nie jedz”. Anna konsekwentnie ignorowała ten komunikat. Jej świat należał do drapieżników.
Telewizor milczał.
– Joss Stone czy Ayo? – Kuba pomachał płytami kompaktowymi. Wciąż czuł się niepewnie, inaczej próbowałby przeforsować Evanescence. Anna zastanawiała się, czy jest bardzo rozczarowany, że jego matka nie wygląda jak wokalistka tego zespołu. Drobna, blada driada, z czarnymi włosami do pośladków… A później przyszedł jej na myśl kompleks Edypa.
– Ayo.
– Mamo, nie chcę jechać na ferie do babci do Krakowa. Chcę jechać do dziadka do Łodzi.
– Ty naprawdę lubisz ranić ludzi.
– Nie, mamo… Możemy powiedzieć babci, że jestem chory albo coś… Wymyślić jakieś alibi.
– Kuba!
– Ja naprawdę nie mogę tam teraz pojechać! – trzasnął talerzem.
– Ale dlaczego?
– Bo to mama ojca!
– O to pokłóciłeś się z kolegą? O ojca?
Znowu dopadły ją wyrzuty sumienia. Znane wszystkim samotnym matkom. _Gdybym ja… Gdyby on… Gdybyśmy…_
– Dobrze, zadzwonię do dziadka.
– Super!
– Pod warunkiem, że pogadamy poważnie po powrocie.
– Stoi.
– A teraz idź do swojego pokoju. Idź do pokoju, bo chcę włączyć telewizor. I trzymaj się z daleka od komputera.
Oglądała wiadomości, by za moment przełączyć kanał na Animal Planet. I TVN Style. I Fashion. I… Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Miała ochotę na koncert skrzypcowy. Szeroko otworzyła okno.
„Zło to nieobecność dobra”. Święty Augustyn? Wykręciła kierunkowy, a później numer do ojca.
– Słucham – brzmiał trzeźwo, ale Anna podświadomie szukała w jego głosie tego załamania, a później charakterystycznego dla pijanych podbicia nuty. Utrzymywał, że nie pije od pięciu lat, od kiedy przeszedł drugi zawał.
Utrzymywała, że mu wierzy. Żeby pić z bajpasami, musiałby być samobójcą, a gdyby był samobójcą, ze swoim charakterem zakończyłby życie szybko i sprawnie.
– Anna? Dzwonisz z pracy? Co u mojego wnuka?
– Jesteśmy w domu. Kuba przywalił komuś w szkole.
– Popatrz, popatrz.
– Ma opatrunek na ręku.
– Wywalili go?
– Jeszcze nie. To znaczy zawiesili.
– I siedzi sam w domu?
– Nie. Tak. Zabiorę go do pracy.
– Naucz go pisać raporty.
Ojciec zaczyna grać dobrego dziadka. Jakby nie pamiętał, że jego własna córka biegała po podwórku z kluczem na szyi, a kiedy znikał nocami, przenosiła pościel do starej gdańskiej szafy i w jej wnętrzu układała się do niespokojnego snu.
– Kupujesz mu krojony chleb? Masz w domu czajnik elektryczny? Powiedziałaś, żeby nikogo nie wpuszczał?
– Tato, on chce przyjechać do ciebie na ferie.
– Myślałem, że wysyłasz go do Krakowa.
– Też tak myślałam.
– Nadal chce być policjantem?
– Kuba?
– Ostatnio chciał.
– Dosyć policjantów w rodzinie.
– Skoro i tak nie chodzi do szkoły, to może zabiorę go do Łodzi wcześniej.
– Nie ma pośpiechu. W pracy mam teraz pokój dziecięcy, tam będzie mu dob…
Wszedł jej w pół słowa:
– Przyjadę po niego jutro.
– Jutro mam wizję lokalną, tato.
– Przyjeżdżam po wnuka – odłożył słuchawkę.
W pokoju syna było ciemno, nie licząc nikłej poświaty, jaką dawała podświetlana figurka Snoopy’ego.
– Kuba?
Odrzucił kołdrę, którą miał nasuniętą na głowę. Błysk latarki. Ściskał w garści książkę.
– Co czytasz?
– _Puc, Bursztyn i goście_.
Jakoś jej nie zdziwiło, że nie był to _Harry Potter_.
– Też to czytałam.
– Wiem. Zresztą to twoja książka. Przywiozłem ją z Łodzi.
Przez myśl przemknął jej obraz małej, pucołowatej blondynki uwielbiającej psy. Nigdy żadnego nie miała. Te z książek musiały jej wystarczyć.
– Dzwoniłam do dziadka. Przyjedzie po ciebie już jutro. Po co masz się kisić sam w domu. – Zapaliła lampkę nocną. – Popsujesz sobie oczy.
– Dzięki.
– Wstaję wcześnie rano. Nie będę cię budzić. Dziadek ma klucze. – Pauza. – Daj mamie buziaka.
Przyległ do niej, a ona irracjonalnie próbowała wyczuć w jego włosach woń talku dla niemowląt.
Została policjantką, bo Kuba za wcześnie się urodził, a raczej nie dał na siebie czekać. Marzyła, żeby studiować archeologię. Ale została sama z dzieckiem – ojciec załatwił jej zajęcie przy obsłudze kserokopiarki na nieistniejącym już komisariacie. Z nudów kopiowała na maszynie zdjęcia zachodnich gwiazdorów z niemieckiego „Bravo”. Później wszystko potoczyło się własnym torem. „Nie mów, co życie może dla ciebie zrobić, zastanów się, co możesz zrobić dla życia” – to parafraza z Kennedy’ego, zastrzelonego w 1963 roku. Jej nie było jeszcze na świecie.
– Kuba, bądź miły dla dziadka. Nie jest już taki jak kiedyś.
– To znaczy jaki?
– Silny. Nie jest taki silny.
Odkrył uczucia.Rozdział 3.
3.
Leżała nieruchomo i próbowała przebić wzrokiem gęstniejącą ciemność.
Nie myślała o sobie. Myślała o żonie Wieńkowskiego. Młodej kobiecie o imieniu Klaudia, której życie – wszystkim tak się wydawało – przypominało historie z kolorowych, lśniących magazynów. A zakończyło się burymi fotografiami w brukowcach. Na grób ktoś rzucił białe róże – przynajmniej, przegryzając się przez całą szarość, można się było tego domyślać. Białe róże dla martwej księżniczki.
Co było szklaną trumną? Może namiot tlenowy na oddziale oparzeń? Trzy tygodnie Klaudia była zawieszona w tej gorzkiej przestrzeni pomiędzy ziemią a niebem. Padały kolejne diagnozy: szok, śpiączka, drogi oddechowe niedrożne. Zatrzymanie akcji serca.
Annę wręcz chorobliwie interesowało, czy Klaudia choć na chwilę odzyskała przytomność? A jeśli zobaczyła swojego czarnowłosego księcia zabawiającego się zatrutym jabłkiem?
Pamiętała, co kiedyś powiedział ojciec: „Policjant, który zbytnio zbliża się do ofiary, sam zamienia się w jej mordercę”.
Anna musiała napić się wody. Cichutko, aby nie obudzić syna, puściła Kasię Nosowską. Głos wokalistki sprawiał, że nie czuła się tak samotna.
_Nie jestem z tych co bez lęku patrzą w ciemność,_
_Co słysząc szmer, jak w filmach schodzą do piwnicy._
_Ja jestem z tych co nakrywają głowę kołdrą._
_Z tych, którym strach uniemożliwia oddychanie._
_Ja jestem z tych, którzy się boją zamknąć oczy,_
_By przespać noc, zapalają wszystkie światła._
_Ja jestem z tych, co sami z sobą rozmawiają,_
_By nie lękać się, cichutko sobie nucą._
_W nocy każdy przedmiot oczy ma._
Anna znała tekst na pamięć, dużo czasu minęło od momentu, kiedy usłyszała go po raz pierwszy. A czas wciąż płynął.
Żałowała tylko, że przestała wierzyć w bajki.
– Jedyne, co widzimy, to następstwo zdarzeń – mruknął komisarz Wojtek Szelig. Anna z policyjnym partnerem siedzieli w samochodzie zaparkowanym na wysepce. Mgła dopiero co zaczęła unosić się znad drzew. Szosę otaczał las. Czekali na konwój, który miał dowieźć Wieńkowskiego na wizję lokalną. Dawniej grzaliby ręce o kubki cierpkiej kawy z termosu. Czasy się zmieniły, teraz ściskali puszki energetyzującego burna – tyle że od tego jeszcze bardziej cierpły palce.
– Nie spieszy im się, co?
– To ty chciałaś przyjechać wcześniej.
– Sama nie wiem po co.
– Nie przyznawaj się do tego. Pamiętaj o złotej zasadzie: _Never complain. Never explain._
Wieńkowski opanował ją do perfekcji.
– Jego adwokat będzie wnosił o niepoczytalność klienta. Ta wizja lokalna bardziej potrzebna jest im niż nam.
– Mnie w ogóle nie jest potrzebna – Anna odstawiła puszkę.
– Po czymś takim od razu myślisz, że wszyscy mężczyźni to świnie.
– Wojtek…
– Może i świnie, ale nie mordercy. Ja zamordowałem tylko paprotkę.
Anna pociągnęła nosem: papierosy, choinka zapachowa o aromacie wanilii, która ostatnimi siłami starała się zabić woń nikotyny. Koci mocz ciągnący gdzieś od policyjnego swetra. To zapach Klemensa – zazdrosny rudy kocur obsikał kiedyś jej porzucone wieczorowe buty. Wojtek i Klemens: dwóch niewykastrowanych kawalerów – może nie sprzeczają się o łowiska, ale jeden drugiego utrzymuje w stanie wolnym.
– Kogo szukają nad Wisłą? – Anna próbowała zmienić temat.
– Jakiegoś chłopaka z Otwocka. Matka martwi się, że mógł skoczyć z mostu Poniatowskiego. Dobrze, że nie pracujemy w cieniu Golden Gate.
– Cholerny gówniarz.
– Swoją drogą dziwię się, że Pietrzak nas do tego nie przydzielił. W końcu co „spławik” to i my.
Minął ich policyjny furgon w towarzystwie dwóch radiowozów. Wojtek Szelig wrzucił kierunkowskaz i ruszył.
Anna myślała o dwóch żywiołach. Wodzie i ogniu.
Jednak ktoś musiał wstać wcześniej od nich. Na lawecie stał zwęglony seat, którego ruszono z policyjnego parkingu. Seat Klaudii. Policyjny polonez miał grać samochód Tobiasza, Anioła Śmierci. Przyleśne miejsce wypadku odgrodzono żółtą taśmą, którą bezskutecznie rwał wiatr. Wypalona trawa zdążyła się już odrodzić, zwiędnąć i znowu czekała na wiosnę. To, że śnieg już stopniał, cieszyło na równi ją, jak i policjanta z kamerą do rejestracji wizji lokalnej. Za taśmą, opierając się o duże drzewo, stała dwójka paparazzich. Jednego, z długą siwą brodą jak u proroka i pociągłą twarzą Chrystusa, Anna znała lepiej, niż by chciała.
Tobiasz Wieńkowski przestał rozcierać nadgarstki podrażnione kajdankami i pomachał Annie:
– Nie podejdzie pani bliżej, pani komisarz?
Czując, że się czerwieni, pokręciła głową.
– Będę mówił więc głośno. Co za piękna sala koncertowa – rozejrzał się, rozkładając ramiona.
– Pajac – mruknął ktoś.
– Na co jeszcze czekamy?
– Pan mecenas się spóźnia…
Z piskiem opon podjechał srebrny mercedes. Ptaki poderwały się z drzew z krzykiem. Annie wydawało się, że ptasi chór brzmi jak krzyk kobiety.
– Widziałaś jej zdjęcia? – zapytał Szelig.
– Tak.
– A takie sprzed wypadku?
Jedno było wpięte w akta. Brunetka z nienagannym makijażem, pomimo upału pozująca na tle piramid. Okulary zsunęła na czoło. Mruży oczy. To ich podróż poślubna.
– Jesteś do niej podobna.
– Przestań do cholery! To nawet nie jest śmieszne.
– Gdybyś włożyła perukę… Mam nadzieję, że zamkną tego skurwiela i wyrzucą klucz. Do Wisły. I nie każą nam go wyławiać.
Pierwsza wersja tej historii była do zniesienia. Dostawczy polonez z prawdopodobnie pijanym kierowcą uderzył w seata. Seat stanął w płomieniach. Pasażerowi, mężczyźnie, udało się wyskoczyć. Nie był przypięty pasami, siła uderzenia nie wyrzuciła go przez szybę, drzwi szczęśliwie się nie zaklinowały. Jedyne, o czym pomyślał, to by biec po pomoc.
W samochodzie płonęła jego żona. To ona prowadziła.
Gdy przyjechała policja i straż pożarna, płonęły krzewy, a iskry skakały po drzewach. Tutaj nastąpił cud, krótkoterminowy, a jednak cud – na chłodnej ziemi leżała kobieta. Wydostała się z płonącego wraku. Piekącą twarz zdołała pomazać błotem. Była nieprzytomna, jej oczy wołały w niebo.
– Każdy przeżywa ból po swojemu! – wrzasnął Tobiasz.
Jego żona była ubezpieczona na pięćset osiemdziesiąt tysięcy złotych. Tobiasz sfingował dwa podpisy na trzech polisach swymi drogocennymi palcami. Wpadł w długi – wyścigi, karty, walki psów, czy to ważne? Miał obiecane, że jeśli nie odda forsy, to ktoś połamie mu te palce.
Kupił poloneza (trucka z dużą paką), podając fałszywe dane. Do kompletu parę litrów benzyny oraz te dwie cholerne jedenastolitrowe butle z gazem, które ostatecznie nie wybuchły.
I batonik na innej stacji, bez limitu minimalnej wartości zakupów, za które można płacić kartą.
Polonez plus gaz plus batonik. Jazda.
Powiedział Klaudii przez telefon, że odwołano mu koncert, ten spoza Warszawy (co było prawdą, wiedział o tym od paru dni), więc to dobry moment, żeby pokazać jej prezent. Och, drugą rocznicę ślubu mają za miesiąc? Dopiero? Nic nie szkodzi. Czeka tu i tu, pod lasem. Jak dojechał? Autobusem oczywiście, niech ona, Klaudia, weźmie seata. Musi skręcić w lewo przy takim i takim znaku… Czy ma wziąć wino? Czy ma wziąć prezerwatywy?
Trzasnął polonezem w seata. Widział, jak Klaudia uderza głową o kierownicę. Cofnął, odjechał. Wrócił piechotą.
Wcześniej z poloneza ściągnął gaz i benzynę, ukrył w krzakach. Benzyna pięknie wsiąkała w sweter żony, nie zostawiała plam jak wino z rozbitej butelki. Co zrobił z butlami? Coś, kurwa jego mać, źle. Nie jest z kamienia, było nie było, stracił żonę, w głowie mu się mąci.
Odebrać pieniądze z polis i żyć. Wymyślił już białe róże na pogrzeb, tego będą oczekiwali teściowie (rodziców już nie miał).
„Byłeś i jesteś naszym synem. Przychodź do nas, kiedy będziesz chciał”. Pomyśleć, że ta suka konała przez trzy tygodnie. Wszystko zepsuła. Wszystko mu zepsuła!
– Poczęstuj mnie papierosem – poprosiła Anna Szeliga.
– Przecież ty nie palisz.
– Dawaj.
Wyciągnął z ust camela (cieszył się jak dziecko, kiedy wróciły po przerwie do kiosków) i włożył jej między wargi. Przytrzymał. Anna wzięła głębokiego macha, odepchnęła twarde, znajome ciało.
– Nigdy więcej tak nie rób – warknęła i odeszła, rozkopując ściółkę i rozbite szkło. Tobiasz patrzył zamyślony.
Na kartce pozostawionej w kuchni na stole: „Kocham Cię, Mamo. Jakub”. I ani słowa od ojca.
Anna sprawdziła, czy na pewno zabrali rękawiczki, szalik, chłopięcą czapkę.
_Puc, Bursztyn i goście_ leżący na porządnie naciągniętej (to ojciec) pościeli. Goście, jak nazywali się goście? Mikado i Thusdeyek. Pekińczyk i piesek rasy angielskiej urodzony we wtorek.
Kuba urodził się nad ranem w niedzielę.
Anna postanowiła, że się nie rozpłacze. Długo stała pod prysznicem. Łez i tak nie byłoby widać pośród spływających strug gorącej wody.Rozdział 4.
4.
– Uporządkuj chaos w głowie – mamrotała, kiedy suszyła włosy. Mamrotka, która urodziła się w głowie Zenona z Cypru i miała opanować chaos wokół nas. „Opanuj ciemność swoich trzewi, a spokojnie wyjdziesz w ciemność nocy…”. Zenon? Każdego żula nazywano teraz Zenonem.
Założyła stanik sportowy (miała duże piersi, co w tej robocie akurat nie pomagało). Zatalkowała pachy, wbiła się w koszulkę z długim rękawem, jakie noszą alpiniści – z tkaniny pochłaniającej pot. Nad siniakami zebranymi w czasie służby nie mogła zapanować, ale nie chciała mieć obtarć od kabury pistoletu. Piekły jak diabli, w dodatku bez żadnej sentymentalno-miłosnej satysfakcji. Kiedy ostatnio spała z facetem? Bóg raczy wiedzieć.
Uwielbiała noc i nocne dyżury. Cieszyło ją, że junior pojechał do dziadka. Może iść do roboty, nie zastanawiając się, czy mały wysadzi kuchenkę. Opiekunka? Kogo stać na opiekunkę. Policjantki musiały nauczyć się naginać zapisy Kodeksu rodzinnego. Właśnie one. Kiedy rozmawiała z młodymi matkami zatrzymanymi przez patrole za rodzicielską nieodpowiedzialność, czuła, że to, co płynnie cytuje, to zwykła mowa-trawa. Znowu znaleźli noworodka ze srebrnym sznurem pępowiny, wciśniętego jak krępująca paczka do ujścia wiślanego kanału wodociągowego. Zatrzymał się na kratce separatora. To lepsze niż aborcja?
Bardzo, bardzo kochała Kubę, a kiedyś – jego ojca.
Noc była cicha. W weekendy dyskoteka na Wale Miedzeszyńskim przekonywała, że „jesteś szalona”. W pobliskim przejściu podziemnym pełno było później ludzkiego gówna i ludzkiego szkła. Noc kryła te odpadki miłosiernie. Matka – noc, poranek – stróż prawa. Anna pomyślała, jak to dobrze, że dziś nie jest weekend. I że druga sekcja (przestępstwa przeciwko mieniu) uporała się ze sprawą szczura. Zwierzak na pobliskiej budowie przez trzy kolejne dni włączał system alarmowy, syreny wyły nad rzeką: wstawajcie, wstawajcie! Zdesperowani posterunkowi chcieli już strzelać do nieruchomych urządzeń. Na szczęście zmądrzał zarówno szczur (uciekł), jak i administracja budowy, która wzięła się za przeprogramowanie systemu zabezpieczeń. Noc i cisza.
Rzeka pod płytami mostu lśniła jak skóra węża. Tuż za plecami Anny, przy brzegu, zaświecił policyjny reflektor. Maszerowała, gwiżdżąc.
W komendzie było pusto. Dyżurny rozwiązywał krzyżówkę wciśniętą pomiędzy karty księgi zgłoszeń.
Annie nie chciało się siedzieć za rozhuśtanym biurkiem w „gabinecie”. W pokoju do dziecięcych przesłuchań, na półce za rzędem identycznych miśków, które sprezentowała hurtownia zabawek (miśków _made in China_, szytych przez chińskich skazańców), miała ukrytą paczkę papierosów. Odnajdywała je po ciemku…
– Przepraszam!
Ktoś tu był. Serce podskoczyło Annie do gardła. Strach jest najlepszym przyjacielem policjanta. Błysnęły jarzeniówki. Na dwóch zestawionych fotelach, mrużąc oczy, półleżała jakaś kobiecina.
– Ten starszy policjant. Duży i łysy… – zawahała się, nie wiedząc, czy może powiedzieć „łysy”, a przecież inspektor Pietrzak istotnie był łysy jak kolano – …pozwolił mi się tu przespać. Późno przyjechałam z Otwocka. Mam w Warszawie siostrę, ale tak budzić kogoś po nocy…
– Niech pani śpi – Anna obróciła się na pięcie. Adrenalina na równi z niezadowoleniem rozlewała się jej po mięśniach.
Zniszczona przez życie kobieta podniosła się jednak i, zbierając swoje reklamówki, poszła za nią.
– Przyjechałam, bo szukacie państwo mojego syna.
– Nie musiała pani przyjeżdżać.
– Musiałam się naprosić… Policjanci powiedzieli mi nawet, że w końcu sam wróci. A do czego on ma wracać? Dziewczyna wyjechała mu do Anglii, koledzy z bloku też.
– Pani się prześpi.
– Nie mogę spać. Szczególnie przy rzece. Boję się, że Tomasz przyjechał się tu utopić.
Ach, samobójca z Golden Gate.
– Zostawił list? – Idiotyczne pytanie. Gdyby zostawił list, to przecież zaczęliby go szukać od razu.
– Nie. Ale Tomek nie jest zbyt bystry. Jeszcze nie opóźniony, ale niezbyt bystry – powiedziała to otwarcie, choć była zawstydzona.
– Pani mąż?
– Został w Otwocku.
– Niech pani śpi. Znajdziemy Tomasza – mowa-trawa – pewnie sam wróci, młodzi mają swoje własne ścieżki.
– Wyszedł w nocy. Właściwie to o czwartej nad ranem.
– Skąd pani wie?
– W Otwocku też czasem nie mogę spać. A jemu zdarzało się tak wychodzić. Nosiło go.
– Osoby – Anna odpowiedziała podręcznikowo – które popełniają samobójstwo, są często bardzo silne psychicznie.
– No to dlaczego zostawił to?
Anna spojrzała na gazetowy wycinek. Linie nożyczek przylegały idealnie do linii podziału kolumny.
– On to wyciął?
– Ja.
– I nie ma pani reszty?
– A mam – ucieszyła się, sięgając do reklamówki. – Jakoś nie chciałam wyrzucić.
Anna spojrzała na datę wydrukowaną u góry strony.
– To z lipca.
_Długo to trzymał_, pomyślała. _Niedobrze._
– Miał to pod łóżkiem. Pod poduszką znalazłabym szybciej, bo sama mu słałam. Ale wejść z odkurzaczem, o nie, nie wolno było!
Powinni to dołączyć do akt. Wydrukowane wspomnienia ojca po zmarłym synu. Namiastka zmartwychwstania? Zmartwychwstanie jest nadzieją dla żyjących, ale jaką nadzieją jest samobójstwo dla martwych? Wróciło do niej wspomnienie: nie jest w pokoju pełnym misiów, tylko w szpitalnym korytarzu pachnącym lizolem. Pielęgniarka coś do niej mówi. Coś ostatecznego. Nie może przypomnieć sobie, gdzie był wtedy ojciec. Za to pamięta, jak biegła schodami, biorąc po dwa, trzy stopnie, na kobiecy oddział onkologiczny. Salowa – u szczytu klatki – pucowała obdarte z pościeli, pokryte dermą łóżko na kółkach. Wtedy już wiedziała, że matka umarła.
– Pani władzo?
_Był cudownym dzieckiem. (…) Z chłopca przeistaczał się w mężczyznę. (…) Postawił sobie diagnozę. (…) W nocy skoczył z mostu Poniatowskiego. (…) Nie skończył 23 lat (…)._
– Ile syn ma lat?
– Skończone siedemnaście.
_Skończone siedemnaście. (…) Jeszcze nie opóźniony, ale niezbyt bystry. (…) Srebrny sznur pępowiny. (…) Mąż w Otwocku. (…) Siostra śpi w Warszawie (…)._
– Znaleźliśmy topielca – zameldował aspirant, błocąc traktorami butów cały korytarz.
Kobieta zbladła, jeden kącik ust runął w dół i tak pozostał. Pot, nieoswojona ciemność, udar.
Anna z trudem ją przytrzymała. Z potrąconych reklamówek potoczyły się cebule i konserwa turystyczna.
– Dzwoń po karetkę – powiedziała, kładąc kobietę na podłodze. Była bardzo spokojna.
Zadudniły męskie kroki.
Weszli z Szeligiem do miejskiego prosektorium. Za plecami zostawiali śnieg. Anna cieszyła się, że pogoda się zepsuła. Miała wciąż odbite w duszy uczucie dziewczynki wchodzącej wprost z rozsłonecznionego dnia w doczesną krainę śmierci. Jako dorosła policjantka zauważyła, że teraz bardziej chyba rusza ją sytuacja odwrotna: porzucenie wnętrza kostnicy na rzecz rozjaśnionego świata. Świata, który toczy się dalej, w ogóle nie zważając, że ktoś został zamordowany. „Nikt nie jest samotną wyspą”? Bzdura, niestety.
Szli korytarzem, który wydawał się mroczny, pomimo że nad ich głowami trzeszczały jarzeniówki.
Pchnęli drzwi do biura.
– Mogliście zapukać – Luiza, doskonały anatomopatolog, z którą Anna od zawsze miała na pieńku, wcierała krem w dłonie. Na nieskazitelnie czystym biurku parowała kawa.
– Poczęstujesz nas? – błysnął uśmiechem Szelig.
Annę ten uśmiech zabolał. Nie dlatego, że Wojtek i Luiza kręcili kiedyś ze sobą… „Dlaczego ty tak jej nie lubisz?”, dociekał Szelig, podejrzewając babską zawiść. Bo Luiza Podwysocka, kiedy zsuwała okulary, była uderzająco podobna do Nicole Kidman. Jak Anna miała wytłumaczyć mężczyźnie coś, co według jej spostrzeżeń zdarza się tylko pomiędzy kobietami. Tą odwrotność zakochania. Jedna spojrzy na drugą, przeskakuje iskra i …nic. Nic na wieki wieków. Nie dogada się z Luizą. Kropka.
– Kawa jest z automatu.
– O, wreszcie go wstawili…
– Jest szósta rano. Nie spodziewałam się o tej godzinie gości.
– Masz trochę roboty – bardziej stwierdziła, niż spytała Anna.
Luiza wzruszyła ramionami. Anna była przekonana, że tylko ze względu na Wojtka nie dodała: ja jestem zajęta, bo wy odpoczywacie.
– Śmierć nie wybiera, wybierz Propera – zanucił Wojtek. Okno było do połowy zamalowane, zakratowane i wpuszczone w ziemię. Może ktoś mógł dojrzeć czubek głowy Luizy, ale ona nie mogła zobaczyć śniegu topniejącego na trotuarze.
– Lubisz tę swoją piwnicę?
Luiza uśmiechnęła się szeroko do Anny.
– Jeśli chcecie wejść dalej, musicie założyć klapki i fartuchy. Chodzi wam pewnie o tego „spławika”, którego przywieźli w nocy? To powinniście założyć również maseczki. Ostatnich parę dni było cieplejszych i gazy wypchnęły go na powierzchnię.
– Mężczyzna?
– To był mężczyzna – zamruczała, dopijając kawę.
– Utonął?
– Prawdopodobnie. Jeszcze się do niego nie zabrałam. – Przepuściła ich przodem, zamknęła biuro na klucz. – I dzisiaj się nie zabiorę. Mam tu zaczadzone bliźnięta oraz inne smakowitości.
Ominęli główną salę sekcyjną, prowadziła ich do chłodnej kanciapy.
– Trzymam go tutaj, żeby… – machnęła ręką – trochę odparował.
Ciało pod prześcieradłem było rozdęte.
– Młody, stary?
– Tak namoczony, że gładki jak po liftingu. W dodatku cały naskórek odszedł. – Włożyła rękę pod pistacjowe prześcieradło, wysuwając trupią zniekształconą dłoń. Kolor szarego mydła, błękit paznokci i coś jakby rozsypany ziarnisty pieprz. – Widzicie to? Przebarwienia. Coś więcej niż plamy wątrobowe. Założę się, że gdybym go obróciła, całe plecy miałby w tych fałszywych znamionach. Ten gość to staruszek. Dobrze po osiemdziesiątce. A zmiany barwnikowe sugerują, że zbierało mu się na raka.
– Samobójca?
– Nic wam teraz nie powiem. A tu – kopnęła w szaroniebieski worek – są jego ubrania. Jak na razie grzebał się w nich tylko asystent prosektoryjny, który rozbierał ciało – z żelaznej nereczki stojącej na aluminiowym stelażu wyjęła nożyczki, podejrzanie podobne do tych, których manikiurzystka używa do skracania paznokci.
Anna chciała już stąd iść. W masce i klapkach czuła się idiotycznie. Powinna poprosić o pokazanie całych zwłok, ale nie chciała.
– Wysuszysz je i posegregujesz?
– Od tego mam ludzi… Jeszcze jedno, przywieźli go w jednym bucie, drugi pewnie utknął w mule. Męski półbut był zniszczony, ale robiony na zamówienie. Mój dziadek – Luiza zamyśliła się – mógłby takie nosić… Aha, podobno miał też na sobie dwie pary kalesonów, dwie koszule, dwa swetry…
– Kloszard? – zapytał Wojtek.
– Możliwe.
– Ilu bezdomnych mamy w Warszawie? – Anna z wyraźną ulgą wyszła na śnieg.
Jej partner wzruszył bezradnie ramionami.
– Pięć, dziesięć tysięcy?
– Mógł znaleźć się wśród nich chory staruszek samobójca. Tylko jakiego kloszarda stać na profesorskie buty?
– O czym myślisz?
– Cóż za kobiece pytanie, Szelig. Teraz zastanawiam się chyba nad dziadkiem Luizy.Rozdział 5.
5.
Anna i Szelig zaparkowali na wysepce przy Wale Miedzeszyńskim. Tuż obok stała dyskoteka Silver Moon. Anna znała ją i jej nie lubiła. Wyglądała jak barak oblany kubłami kolorowych farb. Muzyka też była jak z kubła. W soboty wewnątrz nie dało się wcisnąć igły. Ani na zewnątrz. Samochody oblepiały dyskotekę przez całą noc, a nad ranem parking zaczynał zapełniać się młodymi, oszołomionymi ludźmi. Anna miała nadzieję, że przynajmniej kierowcy byli w miarę trzeźwi, ale nadzieja matką głupich. Matką tych dzieciaków, którzy czekając, aż o brzasku Warszawa wypuści ich ze swoich macek, po pięciu, sześciu, czasem siedmiu ładowali się do aut i odjeżdżali. Silver Moon była wrzodem na ambasadorskim ciele Saskiej Kępy. Co weekend wrzód pękał, rozrzucając pokruszone butelki. Ich mozaika potrafiła rozrosnąć się aż pod elitarne Liceum Francuskie. Kiedyś Anna marzyła, żeby jej syn tam chodził…
Tamte dzieci i tamta młodzież: nocą wszystkie koty są czarne, ale od razu można było zobaczyć, że do Silver Moon nie przychodzą dzieciaki urzędników. Chłopcy mieli na sobie sportowe ubrania albo garnitury żywcem zdjęte z grzbietów akwizytorów. Dziewczyny, dziewczęta – żadna nie preferowała czerni. To były tanie księżniczki ubrane jak lalki w pastele. Róż, błękit, dużo bieli. Biel świeciła we fluorescencyjnym świetle dyskotekowego wnętrza. Świeciły twarze pokryte brokatem. Dziewczyny bawiły się, dziewczyny się kochały. Anna bała się o nie, choć gardziła ich małomiasteczkowym gustem. Dla nich była za pięć dwunasta. Przez rok, dwa. A kiedy kurant wybił północ, wszystko się kończyło. Księżniczki starzały się, rodząc hałaśliwe dzieci, gotując obiad dla męża mechanika, biegając ze święconką do kościoła i czytając „Życie na gorąco”. Discopolowe _Jesteś szalona_ było hitem tej dyskoteki.
– Idziesz? – zapytał Wojtek. Rozpięła pas bezpieczeństwa.
Schodzili na dół, do Wisły. Krzaki cięły ich po kolanach. Tu i ówdzie Anna widziała zaskakująco świeżą trawę. Już pogodziła się z tym, że nie będzie śniegu tej zimy. Śniegu, który potrafi wszystko zakryć i rozgrzeszyć swoją bielą. Gdzieś w oddali rozległo się szczekanie psa. Do Anny docierał dziwny dualizm tego miejsca. Uwielbiała dziki brzeg Wisły. Rozchodzące się tu zapachy. Czyste, jakby jasne powietrze, które oczyszczało jej mózg. Jednocześnie spodziewała się, że zrobi krok dalej i zamiast wygaszonego ogniska znajdzie odrąbaną głowę. Dziki brzeg rzeki był idealnym miejscem na popełnienie zbrodni.
Wyszli na plażę. Woda zażółcona po roztopach, a na horyzoncie wspinające się ku niebu miasto. Widok nie do pogardzenia. Jedyny w swoim rodzaju. Jej widok.
Na piasku odbite były jeszcze ślady po policyjnych reflektorach. Oraz ślady psich łap. Pozostawiona żółta taśma szeleściła. Anna pochyliła się, poprawiła ją. Wojtka nie było za nią. A więc to tu woda wyrzuciła ciało starca. Pogrzebała palcem w mule. Pod jej kolanem zazgrzytał plastikowy, żółty numer, jakim oznacza się położenie zwłok i dowodów fotografowanych na miejscu przestępstw. Zupełnie jakby zwłoki nie były ostatecznym dowodem na istnienie zła. Tak, technik się wkurzy, jak spostrzeże, że pogubił swoje numerki. Bingo! W policji coraz gwałtowniej brakowało pieniędzy.
Anna powinna myśleć o topielcu, ale krnąbrna pamięć przywoływała obraz jej pierwszego nieboszczyka. To było na zwykłym osiedlu, w zwykłym M4. Krew zakrzepła na linoleum. W czymś, co było utajnioną meliną, doszło do bójki. Śmierdziało poharatanymi wnętrznościami i przetrawionym alkoholem. Pan Zenon dziabnął pana Józefa kosą. A pan Józef oddał mu niefortunnie. O tak, na swój pierwszy raz Anna nie miała jednego, ale od razu dwa trupy. I dochodzenie, które mogło trwać co najwyżej tydzień. I pierwszy raport do napisania. Kiedy wówczas rozglądała się po miejscu zbrodni, czuła irytację – i nie dlatego, że marzyła o wielkiej sprawie (a marzyła; marzyła, choć oznaczało to cudzą śmierć). Czuła oddech, męski oddech na szyi. Jakiś mundurowy chodził za nią krok w krok. Odwal się, chciała wrzasnąć. Łaził za nią, żeby podtrzymać, gdyby Annie zdarzyło się zemdleć na widok pierwszego denata. Nie mogła się ułożyć obok nich i spaprać roboty technikom. A jeśli miałaby wymiotować, to należało ją odciągnąć na bok. Chwycić za głowę i… Zapytała wtedy głośno, czy ktoś z kolegów policjantów ma odstąpić kanapkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki