Nie pozwolę ci zniknąć - ebook
Nie pozwolę ci zniknąć - ebook
Żałoba jest zawsze przeżyciem indywidualnym. Stanowi tabu we współczesnym społeczeństwie, dążącym do piękna, wygody i przyjemności. Sprawy śmierci, choć dotyczą każdego z nas odsuwane są w niebyt. Grzegorz Zalewski po śmierci dorosłego syna napisał przejmujące świadectwo. To wyznanie ojca, który choć akceptuje śmierć syna, nie godzi się z jego zniknięciem.
Grzegorz Zalewski uchyla drzwi do świata męskiej żałoby i odkrywa przed nami kulisy straty, którą spowija społeczno-kulturowe tabu. Autor, inwestor giełdowy, zawodowo korzystający na krachach, doświadcza osobistego tąpnięcia, na które nie przygotowuje żaden podręcznik zarządzania ryzykiem. Pisze więc wiadomości na messengerze do umarłego syna. Układa rymowankę o rozpaczającej mamie i tacie. Zamiast na spotkanie biznesowe, jedzie podpatrywać ptaki. Faceci przecież sobie jakoś radzą. W tle rysuje się trudna relacja rodziców w żałobie – jedno czeka w snach na znaki, drugie śpi „trzeźwo”; są razem, a jednak na skrajnych biegunach przeżywania straty.
Książka przejmująco szczera. Konkretna do bólu. Szalenie potrzebna.
Justyna Wicenty, autorka „Kołysanki z huraganem”
Kiedy czytałam książkę Grzegorza Zalewskiego, ciągle przychodziły do mnie słowa z filmu Godziny nakręconego na podstawie książki Virginii Woolf Pani Dalloway: „Jest możliwe umrzeć”. Jak poradzić sobie ze stratą, kiedy ktoś nie może albo nie potrafi już żyć? Jak poradzić sobie ze stratą najbliższej osoby? Wydaje się to niemal niemożliwe. Nie ma jednej recepty i Grzegorz Zalewski nie szuka żadnej. Pokazuje jednak chyba wszystkie możliwe oblicza straty z ogromną czułością, nie stroniąc również od jej najciemniejszej strony. Książka bardzo osobista, mocna, pięknie napisana.
Iza Klementowska, reporterka
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66667-10-5 |
Rozmiar pliku: | 592 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Istnieje mnóstwo książek dotyczących straty, smutku, żałoby, żalu. Część z nich stała się klasykami, inne po prostu się pojawiają, po czym znikają i robią miejsce kolejnym. Wszystkie mają wspólną cechę – zostały napisane przez ludzi, którzy doświadczyli żalu po odejściu kogoś ukochanego. Każda z tych książek okazywała się niesłychanie osobista. Nawet jeśli pisane były wspólnie z psychologami, terapeutami czy też z wielu odmiennych perspektyw, wszystkie bazowały na jednostkowych przeżyciach. Te zaś w wielu przypadkach wyglądały podobnie, a jednak były odmienne, mimo że psychologia próbuje systematyzować i zbiorczo traktować zachowania i reakcje ludzi. W książkach często pojawia się stwierdzenie płynące z ust specjalistów – nie ma jednego sposobu na przeżywanie żałoby. W zasadzie masz prawo do wszystkiego. Do każdej reakcji, do każdego zachowania. Wydaje się to oczywiste, ale choć pozwala nam się na znacznie więcej, jesteśmy mimo wszystko ograniczeni warunkami kulturowymi, społecznymi czy zawodowymi. Zwłaszcza w pierwszym okresie żałoby. Problem polega jednak na tym, że dla osób z zewnątrz określenie „pierwszy okres” oznacza co najwyżej kilka miesięcy. Dla tych, którzy znaleźli się w kręgu śmierci, ten pierwszy okres może się nigdy nie skończyć.
Po lekturze każdej z tych książek, zwłaszcza jeśli były wyłącznie zapisem emocji i doświadczeń, a nie próbą wyjaśnienia mechanizmów żałoby, zastanawiałem się, czy można je w pełni zrozumieć, jeśli nie ma się za sobą takiego doświadczenia. Oczywiście one mogą być mniej lub bardziej przejmujące. Wzbudzać empatię w stosunku do autora lub autorki, ale w gruncie rzeczy stan, w którym znajduje się osoba po śmierci kogoś bliskiego, wydaje się trudny do wyobrażenia. Bliższy jest, gdy go doświadczymy i przeżyjemy. „Przeżyć śmierć” – w tym zwrocie można odczytać przewrotną esencję żałoby. Przeżywamy akt czyjejś śmierci.
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy osoby, które nie znalazły się w takiej sytuacji, są w stanie sobie wyobrazić, z czym wiąże się to wszystko. Nigdy wcześniej nie próbowałem stawiać się w roli kogoś, kto stracił bliskich, wiedząc, że wykracza to poza moje doświadczenie. Nie próbowałem mówić, że nie wiem, jak bym zareagował, właśnie dlatego, że nie wiedziałem.
Co więcej, często okazuje się, że nie ma znaczenia, kogo straciliśmy. To zupełnie nie podlega wartościowaniu. Być może to jeden z niewielu momentów w życiu, gdy rozumiemy, że nie ma znaczenia, czy ktoś może mieć lepiej, czy gorzej, być w mniejszym lub większym smutku. Każdy ból będzie odmienny i każdy może być bezgraniczny. Choć jedni będą rozpaczać, inni zamkną się w sobie, a jeszcze inni będą zachowywali się tak, jak gdyby nic się nie stało. Przynajmniej w obecności innych osób. Czy można wartościować, jaka i czyja śmierć jest ważniejsza i bardziej dojmująca? Syna, córki, brata, siostry, rodzica, dziadka, przyjaciela. Dziecka, które żyło 5 dni, 10 miesięcy czy 30 lat. Kogoś, kto odszedł powoli, w wyniku długotrwałej choroby, czy nagle, bez uprzedzenia. W wyniku nieszczęśliwego wypadku, czy dlatego że sam odebrał sobie życie. Nie ma to najmniejszego znaczenia. Nieadekwatne i nie na miejscu zdają się próby porównywania: „Wy chociaż przeżyliście z waszym synem 26 lat, a oni tylko 5”. Żadna miara nie ma w tej sytuacji najmniejszego sensu.
Kiedy zdecydowałem się na napisanie tej książki, moją pierwszą myślą było uchylenie drzwi do nowego świata. Świata osób w żałobie, z których wiele potrzebuje uwagi, wsparcia i zrozumienia. Będzie to bardzo trudne, bo trwanie w żałobie w pewnych aspektach wydaje mi się swoistą grą, w której nie ma jasnych reguł. Nie wiemy, jak zareagujemy na przejawy wsparcia, pocieszenia czy chęci odwrócenia uwagi od najczarniejszych myśli. Jednego dnia niewinny żart może być odebrany z ulgą, drugiego wywoła wściekłość. Ale też nie chciałem, by była to jedna z tych indywidualnych historii, która pełni rolę terapeutyczną dla autora, u czytelników zaś wywołuje wzruszenie lub wzruszenie ramion. Pamiątką z tego trudnego czasu są moje notatki i zapiski. Nie muszę się nimi dzielić. Ważniejsze było dla mnie znalezienie sposobu, by inni mogli skorzystać w przyszłości z mojego doświadczenia. Przy czym nie roszczę sobie żadnych praw do sugerowania jakichkolwiek rozwiązań. Nie jestem terapeutą, nie aspiruję do bycia guru, coachem czy influencerem. Jedyne prawo, jakie posiadam, to doświadczenie świata, do którego nikt dobrowolnie nie chce wejść. Skoro już się w nim znalazłem, chcę pokazać, jak jest po tej drugiej stronie. Bo ten świat jest niesłychanie rozległy. Wszechobecny kult młodości, afirmacji życia i zabawy sprawia, że na tę ogromną przestrzeń zamykamy oczy i uszy. Lepiej nie myśleć o przykrych rzeczach, nie pogrążać się w nostalgii i smutkach, tak jest wygodniej. Wygodnie, dopóki ów istniejący wciąż obok nas świat się o nas nie upomni. Staramy się chronić dzieci i siebie samych przed doświadczeniem śmierci. Doświadczeniem powszechnym i nieuchronnym. Caitlin Doughty, pisząc o swojej pracy w przemyśle pogrzebowym, precyzyjnie wyraziła to słowami: „Nasi pradziadowie słyszeli, że dzieci znajduje się w krzakach jagód albo w kapuście; nasze dzieci słyszą za to, że zmarli zmienili się w kwiatki albo odpoczywają we wspaniałych ogrodach”.
Zostałem wepchnięty w świat żałoby z zaskoczenia i niespodziewanie. Wiele tygodni po śmierci mojego syna uderzyło mnie, jak wielu ludzi ma przejmujące doświadczenia życiowe, które trzeba zaakceptować, by móc dalej funkcjonować. Tylko oni sami wiedzą, jak ogromne są koszty istnienia w tej rzeczywistości, kiedy jest się równocześnie w swoim własnym mentalnym podziemiu, prawdziwym świecie mroku.
W wielu przypadkach czujemy się samotni. Na początku, bo ludzie dookoła starają się omijać osoby w żałobie, by czymś nie urazić, bo nie wiedzą, jak się zachować. W późniejszych miesiącach samotność wynika z niezrozumienia przez innych faktu, że upływ czasu wcale nie goi ran. A my, wciąż zbyt wrażliwi, nie wiemy, jak powiedzieć: „Nie umiemy wrócić do rzeczywistości »sprzed«”.
Pandemia pokrzyżowała mi plany. Umówione rozmowy z innymi osobami i próba szerszego ujęcia tematu nie powiodły się. Próbowałem jeszcze inicjować rozmowy on-line, ale ostatecznie zostało wyłącznie moje własne, osobiste doświadczenie.
Nie lubię pisać z przerwami. Gdy tak robię, mam przekonanie, że moje myśli nie są spójne. Przy okazji tej książki nie dało się inaczej. W pierwszych miesiącach żałoby robiłem mnóstwo notatek, zapisywałem myśli rozpaczy, pomysły. Zacząłem czytać książki i artykuły o żałobie, zarówno popularnonaukowe, jak i beletrystykę. Zastanawiałem się, jak połączyć wszystkie nitki. Na początku nie chciałem, by było to wyznanie zbyt osobiste, a tym samym nudne dla czytelnika, który nie musi chcieć poznawać moich emocji i myśli. Z czasem jednak coraz bardziej skłaniałem się do tego, by jednak zawrzeć jak najwięcej elementów prywatnych. Bo te są po prostu prawdziwe. Kilkukrotnie w trakcie pisania robiłem dłuższe przerwy. Najdłuższa była ta już po uporządkowaniu rozdziałów i ukończeniu pierwszej wersji. Odnosiłem wrażenie, że nie czuję już emocji, które towarzyszyły tym pierwszym impulsom. Zastanawiałem się, czy na pewno taka książka jest komukolwiek potrzebna. Z pomocą przyszły mi dwie kobiety – redaktorka Małgorzata Wiśniowska-Deluga oraz MJ, którą pozwolę sobie nazwać redaktorką empatyczną, bo taką zdawała się pełnić rolę, zwracając uwagę na ważne według niej elementy. Obie podkreśliły, że moje przeżycia mężczyzny i ojca różnią się od tego, w jaki sposób żałobę przeżywają i opowiadają o niej kobiety, matki. Obie podkreśliły, jak ważne będzie pokazanie ogromu emocji przeżywanych w zupełnie inny, niezrozumiały dla nich sposób, a wyrażanych tak, że wiele kobiet ma często żal do swoich partnerów o pozorny brak uczuć.Ostatni uścisk
Tamtego sobotniego wieczora, 2 listopada, gdy wychodził z naszego domu, przytuliłem go na pożegnanie. Dzień później wiedziałem już, że to był ostatni, pożegnalny uścisk. Ten gest miał, jak się z czasem zaczęło okazywać, dodatkowe znaczenie. Być może to tylko moja interpretacja, być może nastąpił jakiś przełom czy otwarcie. Nie ma znaczenia.
To był dla nas wszystkich trudny emocjonalnie dzień. Byliśmy przytłoczeni smutkiem naszego syna. Widzieliśmy, że dzieje się coś niedobrego. Podczas kolacji i późniejszej rozmowy siedział milcząco przy stole, z głową w rękach, od czasu do czasu nią kiwając. Nawet nie pamiętam, by odpowiadał. Namawialiśmy go, żeby został na noc, ale uparcie odmawiał. Uszanowaliśmy tę jego decyzję, choć było wyjątkowo trudno. Mieliśmy nawet wrażenie, że jesteśmy zbyt natarczywi. Zbyt przekraczający granice. Do głowy nam nie przyszło, że jest aż tak źle. Że już od jakiegoś czasu planował odejście, że być może zbierał wówczas siły. On wiedział, że to ostatnia nasza kolacja. My nie. Ale nawet gdybyśmy to wiedzieli, czy użylibyśmy siły, żeby go zatrzymać? Teraz to wyłącznie dywagacje wzbudzające mniejsze lub większe poczucie winy i żalu.
To pożegnanie było wyjątkowe, choć mam świadomość, że po czasie bardzo łatwo jest nadawać wydarzeniom szczególne znaczenie czy symbolikę. Cóż takiego się stało? Uścisk na pożegnanie czy przywitanie nie jest przecież niczym nadzwyczajnym. A jednak w moim wypadku był.
Próbuję wygrzebać z pamięci momenty, w których w ten sposób witaliśmy się lub żegnali. Mocnym, serdecznym uściskiem. W jego dorosłym życiu, gdy nie był już dzieckiem, ani nastolatkiem, w życiu całkowicie samodzielnym. Nieco wyższy ode mnie, postawny. Nie przypominam sobie takich sytuacji. Owszem, żółwik, uścisk dłoni, czasem poklepałem go po ramieniu. Nie przepadam aż tak bardzo za tego rodzaju wyrazami bliskości. Można nawet uznać, że bywam sztywniakiem. Dzieje się tak zwłaszcza w stosunku do obcych. Czuję często dystans i unikam uścisków czy przytulania, paraliżuje mnie, gdy ktoś nadmiernie przekracza tę granicę. Choć bliższym znajomym się poddaję, to raczej nie odwzajemniam serdeczności. Czy też może nie odwzajemniałem, bo o tej zmianie chcę napisać.
Ulisses w naszych rodzinnych relacjach uścisk miał zarezerwowany przede wszystkim dla mamy. Przy każdej wizycie serdecznie się z nią witał i żegnał. Zniknął zupełnie ten zbuntowany kiedyś, wciąż najeżony nastolatek. Jako młody mężczyzna stał się dla niej, i z pewnością dla wielu innych osób, wyjątkowo ciepły. Fakt, że wówczas tak mocno go objąłem, był nietypowy. Ale wcale nie zapowiadał tego, co wydarzyło się zaledwie kilka godzin później.
Nasz ostatni uścisk był z mojej perspektywy czymś zupełnie innym niż dotychczas. Nazwałbym go raczej objęciem. Mocnym, serdecznym, mającym przekazać wsparcie i siłę. Nie mogę sobie przypomnieć, czy go odwzajemnił, czy tylko biernie się poddał. Powiedziałem, że rano zadzwonię. Wcześniej nie zdarzało mi się zbyt często w ten sposób przytulać. Ani jego, ani innych ludzi. Na ogół poddawałem się uściskom jak kłoda drewna. Krępowały mnie mimo swej serdeczności, a nawet wtedy, gdy były jedynie konwenansem. Stałem jak sparaliżowany, nie potrafiąc odwzajemnić tego prostego i na ogół bardzo naturalnego gestu. Czasem było mi łatwiej, czasem trudniej. Intymny dotyk ze strony całkiem obcych osób wzbudzał moją niechęć. Wydaje mi się, że niektórzy to wyczuwali i w porę rezygnowali z takich gestów, ale zdarzało się, że ktoś nie wyczuwał mojego dyskomfortu. Chcąc okazać serdeczność, robili to nieumiejętnie i z naruszaniem granic. Być może w takich sytuacjach powinno się dać jakoś delikatnie do zrozumienia, że ma się dość, ale ja najczęściej stałem jak skamieniały i czekałem na zakończenie obcego mi rytuału.
Przypomniałem sobie to uczucie dyskomfortu, gdy podczas uroczystości pożegnalnej kolejne osoby podchodziły z kondolencjami i część z nich wyrażała je również tym prostym, choć bardzo trudnym gestem. Pamiętam bardzo mgliście całą sytuację i sam nie wiem już, czy to moja postawa i zachowanie wyzwalały w innych tę potrzebę, ale było tych uścisków wyjątkowo dużo. Tym razem jednak nastąpiła ważna zmiana. Przede wszystkim czułem potrzebę nie tylko przyjęcia tego symbolicznego gestu, ale również aktywnie go odwzajemniałem. Raz na jakiś czas trafiała się jednak osoba, która zachowywała się tak, jak ja sam dotychczas. Zazwyczaj był to mężczyzna, najczęściej ktoś, kogo w ogóle nie znałem. Być może jakiś znajomy Agi, a może kolega Ulissesa albo ktoś, kto w ogóle go nie znał, ale przyszedł z rodziną czy ze znajomymi i nie wiedząc, jak się zachować, stanął w kolejce wraz z innymi. Niestety nie udało mu się wymamrotać zdawkowo formułki współczucia, bo wpadał w moje ramiona. I wtedy to czułem. Ten dyskomfort, jakbym obejmował posąg, a nie żywego człowieka. Mam tylko nadzieję, że szybko to rozpoznawałem i rozluźniałem uścisk, żeby nie stawiać tych osób w sytuacji, którą doskonale rozumiałem. Rozumiałem w momentach świadomości, bo to, co działo się podczas pogrzebu, odbywało się poza wszelkim czasem i poza pełną świadomością.
To była zmiana. Nie wierząc w żadne znaki, sygnały, przeczucia i symbole, lubię myśleć, że tym naszym ostatnim pożegnaniem przekazał mi swą umiejętność. Sam mocno introwertyczny, czasami zbyt sztywny i niedopuszczający do siebie, umiał to robić, przynajmniej gdy obserwowałem jego powitania lub pożegnania z mamą. Było w tym tyle serdeczności i opiekuńczości. Cała jego sylwetka, ruch ramion, powolny, zagarniający. Wiele osób po prostu chciałoby się wtulić w takie ramiona. Schronić w nich. Miał sylwetkę pływaka. Szeroką klatkę piersiową, rozbudowane ramiona. We wczesnej młodości pływał, zdobywając nawet jakieś nagrody. W późniejszych latach pogłębiające się problemy z zatokami uniemożliwiły mu to.