- W empik go
Nie pytajcie dlaczego - ebook
Nie pytajcie dlaczego - ebook
Poruszająca historia głodu, tęsknoty i konfliktów sumienia
Maria Mierzyńska (z domu Heller) zdawała właśnie maturę, gdy we wrześniu 1939r. wybuchła wojna. Wtedy rozpoczęła się wojenna tułaczka rodziny Hellerów: najpierw na zatłoczonych uciekinierami drogach wschodniej Rzeczypospolitej, potem był Lwów i wywózka na Sybir do Jakucji. Wszystkie te wydarzenia głęboko zapadły w pamięć dziewczyny, która następnie została przymusowo wcielona do armii generała Berlinga; chcąc walczyć z Niemcami mogła to zrobić tylko u boku Armii Czerwonej, współodpowiedzialnej za zagładę jej przedwojennego świata.
Książka została napisana na podstawie notatek robionych na bieżąco, które przetrwały wojnę i okres Polski Ludowej. Opowieść o osobistych przeżyciach Marii Hellerówny splata się z opowieścią o wydarzeniach historycznych. Warunkiem przeżycia – zdaniem Autorki – było nie pytać „dlaczego”.
W tym ustroju kłamią wszyscy. Kłamią, czy potrzeba, czy nie. Przecież od samego początku naszego pobytu stawiamy im pytania, dlaczego tę i tamtą rzecz robi się w taki pokrętny sposób, jeśli można ją wykonać po prostu, zupełnie zwyczajnie – można powiedzieć: po ludzku. A odpowiedź jest zawsze taka sama: A wy nie pytajcie dlaczego. Tak jest, tak ma być i tak jest dobrze. /fragment książki/
Gdy chcę zajrzeć do swojego dzieciństwa, otwieram tę książkę i czytam. Spotykam tam Pawła. Dobrze, może być Paweł. Zawsze lubiłem to imię. Trafnie je dla mnie Marysia wybrała. Pozmieniała imiona swoim bohaterom, bo żaden z nich nie jest zmyślony i wszystkie opisane sytuacje są prawdziwe. Nie było wówczas taśm i instrumentów do nagrywania, ale młoda dziewczyna (była wtedy świeżo po maturze) robiła notatki, które ocalały. Na ich podstawie powstała ta książka. Afery taśmowej nie będzie - zawsze można nie rozpoznać siebie pod innym imieniem. Ks. Prof. Michał Heller
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7886-115-7 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ewo, chodź tutaj, proszę cię!
Ewa niechętnie odłożyła książkę i – nie spiesząc się – weszła do pokoju rodziców, gdzie zastała Stachnę przy oknie z nożyczkami w ręku nad stosem gazet.
– Masz – odezwała się Stachna podając Ewie nożyczki – tutaj są gazety i klej: wycinaj długie i szerokie paski, takie jak te, i naklejaj je na krzyż na szybach.
Ewa zabrała się do pracy, ruszając ramionami: „Ciekawam, po co to wszystko? Jaki sens ma takie zaklejanie szyb?” – myślała w duchu. A gdy jeszcze uświadomiła sobie, ile okien jest w domu, jej niechęć wzrosła. W tej właśnie chwili ukazała się w drzwiach ciemna głowa Jadzi.
– Jadźka! – skorzystała ze sposobności Ewa – chodź no tu prędko i powiedz, po co to idiotyczne naklejanie papierowych pasków na oknach – może wiesz?
– Pewno, że wiem – odpowiedziała spokojnym tonem Jadzia. – To ma zapobiec wypadaniu lub popękaniu szyb w razie bombardowania.
Ewa spojrzała na siostrę z niedowierzaniem:
– Naprawdę myślisz, że będą nas bombardować? Że w ogóle będzie wojna? Co prawda wszyscy o tym mówią, ale o czym to ludzie nie gadają! Jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć... – Ewa sceptycznie pokręciła głową.
– Może będzie, może nie będzie, ale zaklejanie szyb ma być podobno skuteczne – mówiąc to Jadzia wyszła z pokoju.
Ewa schyliła się po następny pasek z gazety, gdy głośne nawoływanie oderwało ją od tego zajęcia. Skwapliwie odłożyła nożyczki i zeskoczywszy ze stołka wybiegła na korytarz, gdzie panował niecodzienny ruch. Dzieci – Tolek i Ola – biegały tam i z powrotem, piszcząc i krzycząc po swojemu, wpadając pod nogi to tej, to innej dorosłej osobie, przy czym właśnie dorośli robili cały ten bałagan, wychodząc i wchodząc to tymi, to tamtymi drzwiami, z twarzami pełnymi napięcia, niosąc różne rzeczy, papiery do pakowania, sznurki itp. Ewa przyglądała się przez chwilę tej niezwykłej krzątaninie, wreszcie zwróciła pytające spojrzenie na Stachnę, która akurat wyszła z kuchni, trzymając ogromne tekturowe pudło w jednej ręce i stos wyprasowanej bielizny na drugiej. Stachna, zmierzając do pokoju Babci, powiedziała głośno:
– Ewa, idź, bierz zaraz swoje walizki i pakuj się możliwie szybko – tu Stachna zatrzymała się, zwracając zatroskaną twarz ku Ewie – tatuś otrzymał nakaz ewakuowania się i pewno niedługo przyjedzie po nas samochód.
Ewa chciała o coś pytać, dowiedzieć się czegoś więcej, ale Stachna znikła już za drzwiami. Podążywszy w ślad za nią, Ewa przeszła przez pokój Babci do następnego, który zajmowały obie z Jadzią. Jadzia zajęta była pakowaniem swych rzeczy do dwóch walizek jednakowego koloru, dużej i małej. Ewa ściągnęła ze szczytu swej szafy dwie podobne walizki, tylko w innym kolorze – i ze skupioną uwagą zabrała się do układania w nich wszystkiego, co uważała za najpotrzebniejsze, resztę pozostawiając na półkach. Zapełniwszy obie walizki prawie po brzegi, podeszła do swego biurka, z którego wzięła tylko wieczne pióro i kilka ołówków. Książek i zeszytów szkolnych nie tknęła, ponieważ były już bezużyteczne: w czerwcu tego 1939 roku obie dziewczyny zdały z powodzeniem maturę i od września miały się przenieść do Krakowa na wyższe studia. Oczywiście żadnej z nich nawet przez myśl nie przeszło, że pakując się teraz, rozstają się z pozostawionymi rzeczami jak i z samym mieszkaniem na zawsze.
Kiedy wszystko już było spakowane i walizki zamknięte, Ewa wyjęła jeszcze ze swego biurka plik pocztówkowych zdjęć Grety Garbo, ściągniętych czarną gumką – i szybkim ruchem wetknęła je na samo dno małej walizki, jakby wstydząc się tego gestu. Greta Garbo była jej ulubioną aktorką, podziwianą i za urodę, i za talent – ale zbieranie fotosów nie znajdowało uznania w rodzinie i Ewa starała się, o ile to możliwe, ukryć tę słabość przed domownikami, choć wszyscy o tym wiedzieli i nikt nie czynił żadnych uwag na ten temat.
Wreszcie z walizkami w rękach, siostry wyszły na korytarz, gdzie zebrana była cała rodzina. Wszyscy ubrani jak do drogi, każdy ściskając lub tuląc do siebie swój tobołek lub pakunek, walizeczkę czy koszyk. Obecnie czekano tylko na ojca, który miał dać znak do odjazdu. I oto ukazał się w drzwiach wyjściowych, wysoki, postawny, bez widocznego zdenerwowania czy troski na smagłej twarzy. Wziąwszy Stachnę pod rękę, wyprowadził całą swoją gromadkę przed dom, poza ogrodzenie z żelaznych sztachet, gdzie tuż przy chodniku stały dwa samochody: duża czarna limuzyna marki Chevrolet i pokaźna ciężarówka kryta brezentem. Oba samochody należały do fabryki, w której pracował ojciec. Ciężarówka była już kompletnie załadowana rodzinnym dobytkiem, jednakże to i owo należało jeszcze dołożyć czy przenieść na inne miejsce, skutkiem czego powstało zamieszanie, które powiększyło się znacznie, kiedy z domu wypadła służąca Wikcia i z ogromnym płaczem rzuciła się na szyję najpierw Stachnie, potem Babci, potem kolejno dziewczętom i dzieciom. Wikcia nie jechała z rodziną, ale miała powrócić na wieś do swoich. Poprzednio już się była pożegnała ze wszystkimi, ale nowa fala żalu i serdecznego zmartwienia kazała jej ponownie każdego uściskać i wycałować. Brali ją więc w ramiona i tulili do siebie wszyscy po kolei, ale wtem z góry, z balkonu pierwszego piętra, zerwały się okrzyki: „Do widzenia, dobrej drogi, do widzenia, oby nie na długo!” – to państwo Szeligowie wyszli jeszcze raz pożegnać przyjaciół.
Wreszcie wszystko już było gotowe do drogi: w ciężarówce każda rzecz znalazła swoje miejsce, a w chevrolecie – cała rodzina. Pan Bolesław usiadł obok kierowcy, za nim usadowiono się jak kto mógł: tuż za plecami ojca Ewa z Tolkiem na kolanach, potem Jadzia, Ania i Józia z małą Olą w ramionach; ostatnie miejsca zajęły Babcia, Lusia i Stachna.
Ruszono.
Tolek był w siódmym niebie. Uwielbiał pociągi i samochody i oto siedział sobie teraz wygodnie na kolanach Ewy i z całej duszy cieszył się jazdą, przy czym oczywiście „prowadził” samochód. Ewa z rozczuleniem patrzyła na jego złote loki, wymykające się spod białej czapeczki i łaskoczące ją po brodzie; na jego dziecięcy profil i drobne opalone rączki, trzymające „kierownicę”; z przyjemnością słuchała brzęczenia „motoru”, zgrzytania „hamulców” lub dźwięku „trąbki”. Drobne ciałko chłopca nie ciążyło jej wcale, a choć na dworze było wyjątkowo ciepło, nie czuła gorąca. Było jej wygodnie i dobrze, mogła też zająć się swoimi myślami, mimo całej uwagi, jaką prawie bezwiednie zwracała na dziecko. W samochodzie nikt nie odzywał się słowem. Wyjazd nastąpił tak nagle, tak całkiem nieoczekiwanie, że trudno było w pełni zdać sobie sprawę z tego, co się właściwie stało. Przyszłość przedstawiała się jak ciemna, nieprzenikniona ściana – nikt nie wiedział, co się za nią kryje, co przyniesie następny dzień, a groźba wojny wdzierała się do świadomości i nadawała ponure piętno i temu pospiesznemu opuszczeniu własnego gniazda, i tej jeździe przed siebie, i temu nieznanemu jutru. Po jakimś czasie ojciec włączył radio. Łagodne tony muzyki wypełniły wnętrze, ten i ów westchnął głębiej – nastrój nieznacznie się poprawił. Pierwsza odezwała się Stachna:
– Bolku, ciekawa jestem, jak nas przyjmie ciocia Rena – przecież narobimy jej tyle kłopotu...
– Nie martw się, kochanie – odpowiedział ojciec, zwracając głowę w jej stronę – dawno już uzgodniłem z ciocią, że w razie potrzeby będziemy się mogli zatrzymać u niej na jakiś czas. Nie sądzę zresztą, aby to trwało długo – może kilka dni, no, tydzień najdalej, potem wrócimy i zobaczymy co będzie.
– Więc jedziemy do cioci Reny! – ucieszyła się Ania. – Zobaczymy się z Elżunią, pójdę z nią do koni i do kur, i do kaczek...
– Siedź spokojnie – odezwała się Babcia – tobie tylko kury i kaczki w głowie.
– I konie! – wykrzyknęła Ania, klaszcząc w ręce.
– Jeśli wam pozwoli ciocia Rena, to pójdziecie obejrzeć konie, a jeśli nie, to nie!
Ale rozmowa, raz zaczęta, już się nie urywała. Wspominano dwór, obejście, dawniejsze wizyty w majątku cioci Reny, gości, jakich zawsze można było u niej spotkać, jej zmarłego przed kilku laty męża oraz pana S., który obecnie poważnie starał się o rękę energicznej i przystojnej wdowy.
– Tatuśku, wiesz, pan S. umie całego Pana Tadeusza na pamięć i kiedy podpowie mu się początek jakiegoś fragmentu, on recytuje gładko dalej...
– Jakby czytał!
– Tak, słyszałem o tym i to chyba prawda.
– Ależ tak, prawda, na pewno!
– A ty skąd wiesz? Jadźka zawsze taka mądra!
– A pamiętacie, jak Elżunia zjechała z dachu obory? Prosto na kupę gnoju!
– A to, że u cioci nie wolno dzieciom odzywać się przy stole i że Elżunia stroi wtedy takie głupie miny...
– Tak, dostałam wówczas strasznego ataku śmiechu, pamiętacie?
– O, tobie, Ewo, o to nietrudno, twoje ataki śmiechu są znane w całej szkole.
– Cicho, na samo wspomnienie znowu dostanę ataku!
– Uspokójcie się, nie pora na śmiechy! – poważny głos Babci niewielkie jednak uczynił wrażenie.
– Czego nie rozumiem – podjęła znowu Ewka, kiedy z trudem opanowała „atak” – jak można nie bać się wchodzić do wanny w łazience cioci. Jest wpuszczona w podłogę i prowadzą do niej dwa małe schodki. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby ktoś stanął niechcący na kawałku mydła?
– Jak to wpuszczona w podłogę?
– Babcia nie widziała? Po prostu...
„Uwaga, uwaga – nadchodzi!” – dobitny głos spikera uciął rozmowę jak nożem. Nastała cisza.
– Co to? – padło po chwili niepewne pytanie. – Co to znaczy? Tatuśku, dlaczego on to powiedział w taki dziwny sposób?
Ale ojciec milczał. Już od dłuższej chwili nie słyszał i nie widział niczego wokół siebie. Zatopiony w myślach, coś ważył i roztrząsał, nad czymś się zastanawiał... Od wielu lat obserwując z największą uwagą i zainteresowaniem wydarzenia polityczne, był obecnie głęboko przekonany, że wojna jest nieunikniona i że jej wybuch zbliża się z każdym dniem. I nie bał się o siebie. Przeszedł sam przez ciężkie lata pierwszej wojny światowej, brał udział w bitwie pod Verdun i widział wszystkie okropności frontu. Wspomnienia te przemknęły przez jego umysł i zapadły się z powrotem w te głębie pamięci, w których spoczywały zawsze. Ale teraz pan Bolesław, wobec bliskiej grozy nowej wojny, przeżywał najcięższe chyba chwile w swoim życiu. Oto odczuwa z całą siłą ogrom odpowiedzialności, jaka spoczywa na jego barkach: za ich i za jego życie, za ich i jego dalsze losy tak nierozerwalnie ze sobą związane. Wiedział, że co postanowi o sobie, będzie stanowić i o nich, co zdecyduje dla nich i za nich – będzie decydować i o nim. I to tym bardziej, im ciemniejsza i im mniej pewna jest przyszłość. Oto urywa się nagle i nieodwołalnie dotychczasowy spokój codziennej pracy, zwykłych trosk, szara, ale miła wygoda każdego dnia. Zabrał ich wszystkich z domu, spod wspólnego dachu, i wie, czuje z całkowitą pewnością, że nie powrócą tu więcej. Ile wysiłku, ile zmagania ze sobą samym wymagała ta decyzja, ile go kosztowała, jak bardzo była trudna... – ale ją podjął i jadą teraz razem – dokąd? Wszystkie poprzednie wahania, wszystkie argumenty „za” i „przeciw” zerwały się naraz i wzbudziły w jego umyśle ten sam okropny zamęt, ten sam instynktowny silny sprzeciw, tę żywiołową niemal niechęć do rozwiązania, które przecież uznał w końcu za jedynie słuszne, które uznał za swój obowiązek i dlatego przyjął je jako konieczne. Czy rzeczywiście? Czy na pewno? Czy nic innego nie można było przedsięwziąć? Czy pozostanie na miejscu nie byłoby lepsze? Ależ tak! Ależ nie! Jeszcze jest czas zawrócić. Zawracać? Nonsens! Zaraz, co go właściwie skłoniło, co go przekonało, co pomyślał, zanim z całą stanowczością powiedział Stachnie, że ma zwinąć dom i że muszą wyjechać? Polecenie, rozkaz ewakuacji. Wszyscy inżynierowie takie polecenie otrzymali. I co z tego? Gdybym nie był tak pewny, że wojna wybuchnie lada moment...Och, ty z twoją pewnością, wydaje ci się, zawsze tylko wydaje ci się... Natłok myśli i sprzecznych uczuć sprawił, że panu Bolesławowi zrobiło się tak ciasno i duszno w samochodzie, jakby zabrakło mu w ogóle powietrza do oddychania. Wówczas przypomniał sobie, że już raz kiedyś przeżywał coś podobnego, taki sam strach, taki sam brak powietrza. Poszli się wtedy kąpać w Dunajcu i nagle wir rzeczny wciągnął go w głąb wody. Pan Bolesław pływał doskonale, wiedział jednak, że jest słabszy niż wir i że jest tylko jeden sposób, aby uratować życie. Pozwolił więc wciągnąć się aż do samego dna, a potem pozwolił, aby ten sam prąd wody wyniósł go na powierzchnię i wówczas kilkoma silnymi ruchami oddalił się od zaklętego kręgu. Przyszedł moment, krótka chwila dla złapania tchu. Z tego momentu skorzystał wtedy – skorzystał z niego i teraz. Wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i spojrzał przytomniej. Wiedział z niezbitą pewnością, jak wtedy – że najgorsze ma już za sobą, że lęk nie powróci, że znajdzie potrzebne siły i drogę właściwą we wszystkim, co nadejdzie.
Usłyszał głos żony, ale nie zareagował jeszcze. Myśl, uciszona, przywołała mu przed oczy całe jego życie: dzieciństwo, dom rodzinny, lata szkolne i studia we Lwowie i w Szwajcarii; szczęśliwe i jakże krótkie lata z pierwszą żoną, Mają, która pozostawiła mu czteroletnią Ewunię i trzyletnią Jadzię, zabierając ze sobą do rodzinnego grobu to trzecie, nienarodzone. Później weszła w jego życie Stachna – nikt jej nigdy inaczej nie nazywał – wesoła, pełna życia, dzieląca z nim wszystkie radości i troski. Stworzyła mu dom, jakiego pragnął, umiała obchodzić się z jego dziewczynkami, obdarzyła go trójką własnych dzieci. Czwórką, nie trójką. Odczuł znów dojmujący ból w sercu, jak zawsze, gdy myślał o swym pierwszym, upragnionym synku, który miał osiem miesięcy gdy umarł.
Jaki okropny był to „Sylwester”!
Dopiero po długim czasie pan Bolesław otrząsnął się, przetarł ręką czoło i oczy – powrócił do rzeczywistości. Usłyszał głos spikera, powtarzający swoje ponure „Uwaga, uwaga, nadchodzi”, usłyszał głosy żony, dziewczynek, Tolka. Odwrócił się ku nim, uśmiechnął do małego:
– No i jak tam, synku?
Tymczasem zmierzch się zbliżał, złote blaski dnia, gasnąc, przechodziły w błękity i fiolety; zrobiło się chłodniej, świeży powiew wpadał przez uchylone okna samochodu.
– Już niedługo będziemy na miejscu – oznajmił pan Bolesław, spoglądając na zegarek.
Jakoż i dojechali. Ciemno było, kiedy chevrolet zatrzymał się przed gankiem domu, którego jasno oświetlone okna rzucały wielkie prostokąty światła na żwirowaną aleję i leżący głębiej wielki krąg trawnika. Na ganku było mnóstwo osób, nadjeżdżających przywitał gwar i okrzyki, zostali otoczeni ze wszystkich stron, zaledwie wysiedli z samochodu. Pomieszali się też jedni z drugimi, pytania i odpowiedzi krzyżowały się z sobą, a nad wszystkimi górował dźwięczny alt ciotki Reny. Na tle okien rysowała się wśród innych głowa pana Bolesława, który wzrostem dominował nad pozostałymi. Upłynęło nieco czasu, zanim twarze poszczególnych osób skonkretyzowały się na tyle, że można było każdą rozpoznać i z każdą na nowo się przywitać. Okazało się, że do Złocienia przyjechała ciotka Hala z Niedźwiedzia wraz z dorosłymi synami, Frankiem i Władkiem, z panną Anną (kuzynką ciotki) i z obojgiem Dustynowiczów; matka Elżuni Małgorzata (synowa ciotki Reny) oraz dwie zaprzyjaźnione rodziny z dalej na zachód położonych majątków, obie w pełnym składzie i z prawie całym swym dobytkiem.
Ponieważ zrobiło się już późno, ciotka Rena skierowała do małego salonu matki z drobnymi dziećmi, gdzie przygotowano dla nich posiłek, resztę zaś gości poprosiła do jadalni na kolację. Tematem rozmów była przede wszystkim obecna sytuacja, przy czym jedni przepowiadali bardzo bliski wybuch wojny z Niemcami, drudzy natomiast dowodzili, że na nic podobnego nawet się nie zanosi. Przytaczano i odpierano racje, szczękanie noży i widelców mieszało się z ożywionymi głosami, czasem ktoś się zaśmiał, ktoś rzucił głośniejszą uwagę, ktoś inny na nią energicznie odpowiadał, podczas gdy niektórzy siedzieli cicho, wpatrzeni w talerz przed sobą. Wtem rozległ się głęboki głos ciotki Reny:
– No a ty, Bolku, co myślisz o tym wszystkim? Będzie wojna, czy nie?
Rozmowy przycichły, wszystkie oczy skierowały się ku panu Bolesławowi, któremu przypadło miejsce w samym środku dłuższego boku stołu. On milczał przez chwilę, wreszcie uniósł głowę i zwracając się wprost do ciotki Reny, odpowiedział dobitnie:
– A ja myślę, ciociu, że wojna stoi u progu.
Zaległo milczenie. Ciotka chciała jeszcze o coś spytać, chcieli zapewne i inni – ale pytania zawisły w powietrzu i nastąpiła cisza taka, jaka spada czasem na ludzi dotkniętych nieszczęściem. Dokończono pospiesznie kolacji, powiedziano sobie „dobranoc” i wszyscy udali się do wyznaczonych na nocleg pokoi. W jadalni, która – pusta obecnie – wydawała się jeszcze większa, pozostały tylko dwie osoby: ciotka Rena i pan Bolesław. Siedzieli w milczeniu, wreszcie po dobrej chwili ciotka odezwała się mniej dźwięcznie niż zwykle:
– No cóż, Bolku, ja się stąd nie ruszę. Tu zeszło mi życie i mam nadzieję, że tutaj się skończy. A zresztą będzie, co Bóg da.
Nie mogła przewidzieć ciotka Rena, że będzie musiała opuścić ukochany Złocień i że razem z panem S. – który w dwa tygodnie po owej rozmowie został wreszcie jej mężem – zginie w oświęcimskim obozie.
Ewka wymknęła się z jadalni jeszcze przed podaniem herbaty, gnana nieodpartą chęcią zapalenia papierosa. Wyszła do ogrodu po drugiej stronie domu w ciepłą, bardzo ciemną noc. Idąc alejką natknęła się nagle na Władka, którego twarz ukazała się jej na moment w świetle jarzącego się papierosa. Władek udał się do ogrodu widocznie w tym samym celu.
– Dobry wieczór, Władku – odezwała się cicho. – Co tu robisz?
– Wyszedłem odsapnąć trochę – odpowiedział. – Duszno się zrobiło w tej jadalni, nie mogłem już dłużej wysiedzieć. A ty co, też szukasz powietrza?
– Nie powietrza mi teraz potrzeba, Władku, ale papierosa!
– Palisz? Proszę, oto one – i Władek podał jej papierośnicę, zanim zdołała wygrzebać z kieszeni spódnicy własną wymiętą paczkę. Ewa zaciągnęła się dymem chciwie i z lubością.
– Co zamierzasz dalej robić, Władku? Widzę, że przyjechaliście tutaj wszyscy razem. Czy na długo?
– Nie wiem – odparł Władek – nie wiem, co zrobi matka, czy zostanie tu z Frankiem i resztą czy nie. Ja natomiast wyrwę się stąd natychmiast, jak tylko nadarzy się okazja. Wyjadę za granicę. Do Włoch, Szwajcarii, Hiszpanii czy Francji – wszystko jedno. Będę malował.
Ewa uśmiechnęła się. Nie tylko bardzo lubiła Władka – jak zresztą obu swych ciotecznych braci – ale Władek podobał się jej, jak podobał się wszystkim. Niewysoki, ale silnie zbudowany, z twarzą, w której oprócz urody kryły się inteligencja, szlachetność i dobroć. Obdarzony talentem artystycznym, skończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, a ostatnio zabrał się do portretowania i zaczął nieźle zarabiać.
– Cieszę się – powiedziała – że masz takie plany. Życzę ci serdecznie, żeby się powiodły. A tymczasem „dobranoc”, muszę wracać, nim zaczną mnie szukać. Dziękuję za papierosa, dobrze mi zrobił.
– Dobranoc, Ewa, weź jeszcze kilka na zapas.
Ewa, uszczęśliwiona prezentem (papierosy Władka były o całe niebo lepsze), pobiegła do domu. Życzenia, jakie mu złożyła na pożegnanie, spełniły się wiele lat później: Władek, ułożywszy sobie życie za granicą, jako malarz i rzeźbiarz w drewnie zrobił zasłużoną karierę.
A w domu czekała Ewę przyjemna niespodzianka: dowiedziała się, że zajmą z Jadzią pokój na parterze w wieży, okrągłej i przysadzistej, zdobiącej lewą stronę „pałacu” (jak nazywano dwór wśród chłopów i służby). Pokój, nieduży i półokrągły, posiadał dwa bliźniacze łóżka, okolone zasłonami, co przypominało baldachim lub namiot. Dziewczęta, wyszorowane we wpuszczonej w podłogę wannie, położyły się w pachnącej pościeli, w której dosłownie zapadało się jak...
– Jadziu, ty też tak zapadłaś? – zapytała głośno. „Co za cudowne uczucie! Ale ona już śpi, nie do wiary. Hm, czas już i na mnie – dobranoc, dobranoc, dobranoc...”
Ranek przyniósł nową niespodziankę. Siostry obudziły się wcześnie i gawędziły ze sobą leniwie, zadowolone, że nie muszą jeszcze wstawać. W pewnym momencie ktoś delikatnie zapukał i do pokoju weszła pokojówka w białym fartuszku i białym czepeczku, który właściwie nie był czepeczkiem, lecz przybraniem. Podała ona każdej z sióstr osobną tacę, na której mieściły się: dzbanuszek z kawą z mlekiem, talerzyk z bułeczkami, talerzyk z kawałeczkami uformowanego masła, inny z płatkami szynki, inny z miodem i jeszcze inny z malinowym dżemem. Wszystkie te wspaniałości zostały pochłonięte z wilczym apetytem... I takim śniadaniem zakończył się pierwszy rozdział ich życia, na który składały się dom i szkoła. Żyły wtedy otoczone troskliwą i czujną opieką rodziców i wychowawców, gromadząc w swych sercach i umysłach zapas myśli, uczuć, z którego później niejeden raz mogły czerpać pełnymi garściami. Razem ze służącą, która przyszła po tace, zjawiła się Stachna i poleciła im ubrać się natychmiast, dodając:
– Za chwilę wyjeżdżamy i musicie być gotowe.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------