- W empik go
Nie tylko w lewo - ebook
Nie tylko w lewo - ebook
Takiej książki o żużlu jeszcze nie było! Po jej lekturze serce czytelnika zatęskni za zapachem metanolu.
Adam Jaźwiecki od 1973 roku zajmuje się Sportem przez duże S. Spędził tysiące godzin na podróżach po świecie jako dziennikarz oraz opiekun reprezentacji Polski na żużlu. Był na londyńskim Wembley, Ullevi w Goeteborgu, w Vojens, Monachium i na wszystkich torach w Polsce. Przez dekady obserwował, jak zmienia się czarny sport.
Książka Nie tylko w lewo to ukoronowanie jego żużlowego życia. Redaktor Jaźwiecki opowiada w niej o największych sukcesach polskich żużlowców: wspomina Jerzego Szczakiela, który jako pierwszy Polak został indywidualnym mistrzem świata na żużlu, wielkie triumfy Tomasza Golloba, ale i wyścigi, w których zwyciężali wybitni zagraniczni zawodnicy.
Takiej dawki wiedzy, historii, barwnych opisów, ciętych komentarzy i zabawnych anegdot z pięciu ostatnich dekad żużla nie znajdziecie nigdzie indziej. Jest tu wszystko, co powinniście wiedzieć o tym sporcie.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-197-6 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tata. Mało kto widział w tym sporcie tyle co on. Kiedy przeczytałem pierwsze rozdziały tej książki, wróciły do mnie wszystkie wspomnienia. Czułem zapach metanolu na stadionie w Norden czy Rybniku, upalny wieczór w garażu u konstruktora silników GM Giuseppe Marzotto czy unoszący się od wrzawy stary Wembley w Londynie, kiedy Bruce Penhall zdobywał pierwszy mistrzowski tytuł.
Miałem kilka lat, gdy zacząłem asystować Tacie w żużlowej przygodzie. Opole, Rybnik, Toruń, Gorzów, Gdańsk, Tarnów, Rzeszów, Wrocław. Później Lonigo, Pocking, Miszkolc, Wembley, Ullevi, Bradford, Vetlanda, Praga, Vojens, Amsterdam, Wiener Neustadt, Monachium. Wszędzie tam byłem z Tatą.
Wielokrotnie czułem się zawstydzony, kiedy spikerzy witali go przez megafon słowami: „Dym z cygara na trybunie głównej oznacza, że jest z nami redaktor Adam Jaźwiecki”. Chowałem głowę, ale było mi miło. Tata niezwykle szybko przesyłał relacje, zależało mu na tym, aby to w redakcji katowickiego „Sportu” wyniki pojawiły się jako pierwsze. Wówczas, przy kiepskich środkach technicznych, prezentował niezwykły rodzaj dziennikarstwa. Błyskotliwie wydobywał to, co każdy fan powinien wiedzieć o żużlu, który kocha jak mało kto. Kiedy jako wiceszef Głównej Komisji Sportu Żużlowego poczuł się zawiedziony porażką polskiej reprezentacji par na mistrzostwach świata w Lesznie, dobitnie powiedział, że władze tego sportu powinny wziąć odpowiedzialność za ten wynik na swoje barki. Miał odwagę, kiedy inni chowali głowy w piasek. Bo taki właśnie jest. Można go lubić albo nie, ale zna ten sport, barwnie o nim pisze i ma niepowtarzalny styl. A także zasady i honor, którymi kieruje się w życiu – te wartości przekazywał młodym zawodnikom reprezentacji Polski na wielu światowych imprezach. Nazbierało się tego trochę, mam w tym morzu własne krople wzruszeń.
To, co teraz napiszę, nie jest wyrazem mitomanii. Podczas mojej przygody żużlowej z Tatą miałem niezwykłą sposobność poznać niemal cały ten świat. Philipa Risinga, Richarda Clarka i resztę zespołu londyńskiej redakcji „Speedway Star”, gdzie nauczyłem się składać i projektować magazyny na komputerze, kiedy u nas popularny był jeszcze ołów. Zaprzyjaźniłem się z największymi gwiazdami tego sportu. Lista jest długa, są na niej Gary Havelock, Greg Hancock, Billy Hamill, Shawn i Kelly Moranowie, Zenek Plech, Boguś Nowak, Jerzy Rembas, Jacek Gollob, Kelvin Tatum, Jimmy Nilsen, Andy Smith, Jan O. Pedersen, Armando Castagna czy Egon Müller. Poznałem wielkich działaczy i znakomite osobowości, wśród których byli przypominający mojego dziadka Władysław Pietrzak, Tore Kittilsen, Renzo Giannini, Colin Pratt, John Cook, Aage Sondergaard i Bo Wirebrand. Patrzyłem, jak Gianni Tomba i Mike Patrick robią wspaniałe zdjęcia. W naszym mieszkaniu w Katowicach gościli Ivan Mauger, Ole Olsen i Barry Briggs. Nie trafił do nas Bruce Penhall, ale był i jest serdecznym przyjacielem rodziny. Siedziałem z Tatą na trybunach starego Wembley, Ullevi, stadionów w Vojens, Lonigo, Monachium, Lesznie, zwiedziliśmy niemal wszystkie tory angielskie, duńskie i szwedzkie. Kochaliśmy stary, legendarny Stadion Śląski. To wszystko – wywiady, rozmowy i nauka tego sportu od kuchni – ukształtowało mnie na lata, ale też pokazywało, jak bardzo blisko tego świata był i jest. Bo Tata go współtworzył. Nie wszyscy o tym pamiętają, a szkoda – mogliby się wiele dowiedzieć.
Maciej JaźwieckiSkradziona lornetka
Pierwszy pobyt na meczu żużlowym zapamiętałem aż nadto dobrze: byłem brzdącem i uparłem się, aby zabrać wojskową lornetkę, którą wujek z Anglii podarował rodzicom. Była pieczołowicie przechowywana w szafie i od święta pokazywana dzieciom. Lubiłem oglądać przez nią pobliskie domy z drugiej strony lornetki, która pomniejszała i wydłużała obraz.
Na mecz jechaliśmy z ojcem kilkanaście kilometrów sokołem, małym motocyklem, który w latach dzieciństwa woził mnie często ku spełnieniu chłopięcych marzeń. Zapamiętałem ten mecz nie tylko ze względu na tłum kibiców, ludzi siedzących na drzewach, piekielny hałas motocykli, ogłuszający doping, a także woń metanolu, tak charakterystyczny dla żużlowych wyścigów, ale głównie z tego powodu, że otrzymałem potężne lanie, gdyż w tym tłoku ukradziono mi jedną soczewkę pamiątkowej lornetki. W domu jeszcze długo wypominano mi dziecięce roztargnienie, wysłuchałem sporo cierpkich uwag, ale nie robiłem sobie nic z tych gorzkich żalów. Dla mnie najważniejszy był pobyt na meczu żużlowym. Tak mi się spodobał, że w przyszłości za każdym razem męczyłem rodziców o kolejny taki wyjazd.
I tak zaczęła się moja długoletnia przygoda ze speedwayem. Zapamiętałem na zawsze spikera tych zawodów, łagodnie i zajmująco mówiącego do mikrofonu. Podziwiałem go potem jeszcze wielokrotnie i ani przez myśl mi nie przeszło, że po kilkudziesięciu latach będę razem z nim oglądać wielkie światowe finały żużlowe, że będziemy dyskutować o wyścigach i w tym porywającym romansie z żużlem zostaniemy kolegami na dobre i na złe. Nazywał się Jan Ciszewski – legenda, wielka osobowość, która charyzmatycznym głosem potrafiła porwać kibiców najróżniejszych wydarzeń sportowych. Później słuchałem i patrzyłem na niego zawsze przez pryzmat mojego pierwszego pobytu na meczu, na którym sprawozdawcą był właśnie szalenie popularny „Cis”.
Speedway bez granic i zawsze w lewo
Żużel, nazywany czarnym sportem, od samego powstania tej dyscypliny przyciąga na stadiony mnóstwo ludzi. Dlaczego budzi takie uwielbienie? W Australii ścigano się od 1923 roku. Stamtąd Johnnie Hoskins sprowadził speedway na Wyspy Brytyjskie. Pierwsze zawody na terenie Anglii, dokładnie w Manchesterze, odnotowano w kronikach w 1927 roku, ale pierwsze oficjalne wyścigi dirt-track w High Beach, na północ od stolicy Anglii, odbyły się dwa lata później. Oglądało je ponad 30 tysięcy widzów, panowała atmosfera pikniku i ogromnego zaciekawienia nowością. Potem zaczęto myśleć o ligowych rozgrywkach. Jeśli chodzi o Stary Kontynent, kroniki podają różne wersje, ale już w 1919 roku na terenie Danii ścigano się na motocyklach i ten rodzaj zawodów uważa się za pierwsze zawody żużlowe.
W Polsce speedway miał premierę 7 sierpnia 1932 roku w Mysłowicach; ścigano się na motocyklach o różnej pojemności silników. Brylował Rudolf Breslauer z Katowic, na motocyklach 350 i 500 ccm. Liga powstała w Polsce w 1948 roku, a pierwszymi mistrzami byli zawodnicy PKM Warszawa. Potem, aż do 1954 roku, najlepszą drużyną była Unia Leszno. W 1949 roku indywidualne mistrzostwo Polski zdobył Alfred Smoczyk, który rok później zginął w wypadku drogowym. Jego pomnik znajduje się przed stadionem w Lesznie, noszącym imię mistrza. Tradycyjnie odbywają się tam prestiżowe memoriały niezapomnianego króla szybkości. Inni wybitni zawodnicy tamtych czasów to Józef Olejniczak, Włodzimierz Szwendrowski, Emil Spyra, Florian Kapała i Mieczysław Połukard.
W roku 1936 na londyńskim Wembley pierwszym mistrzem świata został Australijczyk Lionel Van Praag. Na tym stadionie tradycyjnie rozgrywano finały światowe do wybuchu drugiej wojny światowej. Po jej zakończeniu pierwszy turniej odbył się w 1949 roku, a zwyciężył Anglik Tommy Price.
Liga angielska była bardzo silna, ścigano się też w Skandynawii, gdzie jednak, w odróżnieniu od Wysp Brytyjskich, do dziś tego typu imprezy traktuje się na większym luzie. Tamtejsi kibice, podobnie zresztą jak w Niemczech, uwielbiają towarzyszącą zawodom atmosferę pikniku. Fenomenem frekwencji jest natomiast Polska, gdzie ligowe mecze z najwyższej półki ogląda średnio osiem–dziesięć tysięcy widzów. Na stadiony przychodzą całe rodziny, tradycje uprawiania żużla są przekazywane z ojca na syna, z brata na brata, mimo niekiedy tragicznych splotów wydarzeń.
Imprezy żużlowe bywają wzorem do naśladowania pod względem urody sportowej i emocji. Na widowni młodzież i starsze dzieci. Jest bezpiecznie, nie ma pseudokibiców, ustawek czy bójek. Choć są mecze podwyższonego ryzyka: derby pomorskie pomiędzy Toruniem czy Bydgoszczą, derby ziemi lubuskiej, Gorzów kontra Zielona Góra, a na południu Polski spotkania pomiędzy Rzeszowem a Tarnowem. Animozje były, są i będą, ale nie jest źle i brutalnie, jak bywa na meczach piłkarskich.
Co zmieniło się w żużlu od dirt-track, australijskiego West Mailand, angielskiego parku High Beach czy mysłowickiego winkla? Co się zmieniło w jeździe, stylu, ubiorach, regulaminach? Epoka. Speedway ewoluował i wciąż ewoluuje. Od czarnych skór po zwiewne kevlary, osłony na kręgosłup, wytrzymałe kaski, które chronią głowy zawodników, od desek i blach po bandy pneumatyczne, które jak materace chronią życie i zdrowie. Zaplecza z siermiężnego warsztatu przeobraziły się w ostatnich latach w laboratoria, a tunerzy robią, co mogą, by wycisnąć z motocykli maksymalną moc. Styl jazdy stał się agresywny, tak jak i cały sport, który brutalizuje się do wielkości XXL. Czy to syndrom naszych czasów? Zapewne.
Przenosząc dirt-track do Europy, Johnnie Hoskins wierzył, że sport z jazdami tylko w lewo przyjmie się w tym rejonie świata. Miał nosa i chwała mu za ten godny pomników pomysł. Zwłaszcza my, Polacy, powinniśmy być mu wdzięczni. Polska fascynacja żużlem ciągle bowiem zadziwia elitę startującą w naszych ligach. Przyjemnie jest jeździć dla tak aktywnej, żywiołowej publiczności, ścigać się i zarabiać duże pieniądze. Żadna recesja nie kurczy kontraktów, nie zmniejsza olbrzymiego zainteresowania sportem, który powoli z byle jakich tras wytoczył się na stadiony i został ujarzmiony w konkretne, fascynujące widowiska.
Pieniądze kupują czas
Co liczy się w życiu młodzieńca, który chce zrobić karierę? Talent. Praca, praca i jeszcze raz praca. Rozważne decyzje. Jak mawiają przezorni – życie to umiejętność przewidywania. Nikt nie jest jednak jasnowidzem. Trzeba zatem iść prostą drogą. W sporcie jest bardzo dużo takich przypadków, kiedy młodym człowiekiem interesują się klubowi wychowawcy, a wtedy za plecami zawodnika pojawia się tata. Relacje ojciec–syn są nieodłącznym elementem speedwaya. Mało jest dyscyplin, w których istnieją tak silne rodzinne powiązania. Dobrze, kiedy ojciec dba o interesy niedoświadczonego adepta, źle, gdy zaczyna dyktować monstrualne żądania, które ewidentnie zmanierują sportowca. Wyrasta wtedy w atmosferze roszczeń, zaniedbuje pracę nad sobą, gubi gdzieś chęć, by być dobrym, najlepszym. Kasa przysłania świat. Ile talentów zostało zepsutych w ten sposób? Życiorysy mistrzów pokazują, że droga do majątku jest jednak inna: najpierw wyniki, a potem pieniądze. Trudno to czasem zrozumieć tym, którzy mamieni ofertami tracą motywację do zrobienia kariery nadprowincjonalnej.
Mamy także inne istotne problemy dotyczące żużla. Przede wszystkim dramaty, które wpływają na życie sportowca lub je okrutnie niweczą. Adrenalina powoduje niekontrolowane zachowania, toteż nie bardzo lubię, kiedy reporter po jakimś incydencie na torze na gorąco rozmawia z zawodnikiem – słowa latają wtedy żywiołowo jak liście na silnym wietrze. Trzeba mieć bardzo silne nerwy, by nie wypalić jak z armaty i nie rzucić czegoś niecenzuralnego.
A zdarza się to coraz częściej, bo obecny świat szuka na siłę sensacji. To, co kiedyś nie mieściło się w wymiarze pisma, gazety, programu, dziś – w pogoni za czytelnikiem, słuchaczem, widzem – jest wielokrotnie prezentowane. Tragedia i twarz wykrzywiona bólem są dla niektórych mediów pożywką potrzebną jak człowiekowi tlen. Dotyka nas dramat, który wciska się wszędzie. Krew, pot, łzy mamy w zasięgu oczu. Czy faktycznie tak musi być? Kiedyś, na początku mojej kariery dziennikarskiej, często słyszałem, że żużel jest popularny, bo kibice są żądni krwi na torze i uwielbiają wypadki. Wiele osób nadal tak myśli i nie mam na to wpływu, bo nagłaśnianie ludzkiego nieszczęścia jest teraz niemal wszechobecne. Filmy czy zdjęcia przedstawiające makabryczny wypadek publikowane są dla zwiększenia oglądalności, większej klikalności, w pośpiechu nie analizuje się faktów. Nie ma żartów – pot i łzy to maszynka do zarabiania.