- W empik go
Nie w porę: powieść - ebook
Nie w porę: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 369 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZYGMUNT DO ANIELI.
Dnia 16 grudnia.
Droga siostro moja, dziś właśnie odebrałem od Toli list, którym mnie wzywa żebym bez zwłoki przyjeżdżał do Podzamcza, bo Jerzy ciągle jest cierpiący, a różne domowe i gospodarskie interesa wymagają obecności mężczyzny, któryby się niemi zajął, wyręczając w tem Tolę i tak już znękaną ciągłą troską o zdrowie męża. Spieszę więc na wezwanie bratowej, z postanowieniem zabawienia u nich tak długo, dopóki im będę potrzebnym i użytecznym. Brak mi już nawet czasu do pożegnania ciebie, chcę wyjechać pojutrze, a jeszcze nie jedno u siebie załatwić muszę. Te poziome, powszednie obowiązki życia, to istny łańcuch niewolniczy:… człowiek skuty jego ogniwami nieraz musi się wyrzec tego, co mu jest najmilszą potrzebą umysłu i serca. Taką jest dla mnie obecność twoja, Anielo, źle mi jest zawsze i smutno, ilekroć na czas długi zbraknie mi twego słowa, co przekonywające jest i rozumne, bo ogrzane tem ciepłem serdecznem, bez którego martwieje wszystko i obumiera. Bóg wie kiedy się zobaczymy, czekam więc niecierpliwie listu twego w Podzamczu, a o stanie zdrowia Jerzego zawiadomię cię natychmiast po przyjeździe moim do nich.
Twój całem sercem brat
Zygmunt.LIST II.
ZYGMUNT DO ANIELI.
Dnia 2 stycznia.
Dzięki Bogu, obawy z któremi tu jechałem, okazały się płonne. Jerzy chociaż bardzo jest zmieniony, chociaż wycieńczony długiem cierpieniem, jednak powoli zaczyna już powracać do sił, i niebezpieczeństwo które przez czas tak długi groziło, dziś już minęło bezpowrotnie. Zostało mu tylko do wysokiego stopnia posunięte rozdrażnienie nerwowe, które tego człowieka tak dotąd łatwego w pożyciu, czyni najwięcej wymagającym i najmniej zadowolonym z ludzi, bo kapryśnym. Wymaganiom chorego nikt nie jest w stanie dogodzić, nawet Tola, tak męża kochająca, tak przytem niewyczerpaną, uzbrojona słodyczą; znać też na niej wielkie zmęczenie, ciągłe czuwanie przy mężu wyczerpuje jej siły fizyczne, a przebyte obawy i niepokoje złamały w niej hart moralny i wstrząsnęły do głębi całą jej istotą. Pociechą i pomocą dla obojga jest jedna z tutejszych jej sąsiadek, pani Michalina, która jak słyszę, ma szczególniejszy dar wprawienia Jerzego w dobry humor, uspakajania jego nerwów i co tydzień przyjeżdża tu na dni parę spełniać miłosierne d' une garde malade posłannictwo. Pani Michalina jest to młoda, bezdzietna wdowa, a ze wszystkiego, co dotąd o niej słyszałem, wnoszę, że to być musi dziwnie zajmująca kobieta. Dzisiaj właśnie spodziewają się tu jej przybycia, w pierwszym więc moim liście prześlę ci sprawozdanie z wrażenia, jakie mi przyniesie ta znajomość. Dla mnie, ciekawego badacza serc ludzkich, nieznajoma osoba, to jakby zamknięta księga, na którą patrzę z ciekawym niepokojem tak długo aż dobrowolnie lub mimowolnie, księga otworzy mi swe karty.
A nie ma takiej, na której kartach nie możnaby znaleźć pouczającej treści: każda najuboższa duszyczka ma dzieje swoje, szczytne lub płaskie, niepowszednie lub pospolite; każda ma swojo ukochania i wiary, pragnienia i nadzieje, jednem słowem treść swoją, której wyjawieniem przychodzi w pomoc temu, co się sili odgadnąć ostatnie słowo tajemnic ludzkiego ducha. Dla ciebie, Anielo, którejby w podobnych studyach tak pomocną była intuicya kobieca, nie mają one tyle powabu. Ty sercem związana z rodziną, jeżeli kiedy wybiegniesz myślą poza ukochane domu granice, to po to tylko, żeby chciwy wiedzy umysł nowem zbogacić światłem i ze zdobytym skarbem w domowe powrócić zacisze. Tyś już posiadła swoją część szczęścia, ty wzięłaś swoje dziedzictwo kobiece, i pacierz twój nie jest trwożna prośbą, ale modlitwą dziękczynną: po co tobie zgłębiać tajniki ludzkiego ducha i zaprzątać problematami życia myśl, co jeszcze nie straciła dziecinnej pogody, a zyskała już męzką bystrość i siłę? Ale ja… ze mną, inaczej się dzieje. W dumie młodości mojej nie pomyślałem nigdy o tem, żeby sobie stworzyć swój własny świat miłości i szczęścia, nie kochałem dotąd nigdy, a serce moje nic nie wie o tych przelotnych miłostkach, które wywołuje krwi młodej gorączka; młodość moja przeszła w nauce i pracy niezmordowanej, chciwie piłem ze studni mądrości, myśląc że mi ta mądrość wszystko inne na świecie zastąpi, że w niej życia Alfa i Omega. Dziś, stojąc na progu dojrzałego wieku, obrachowuję com nabył, a suma moich zdobyczy da się określić cyfrą niesłychanie skromną. Podczas kiedy ty, Anielo, widzisz jasno przed sobą cel życia i idziesz doń z pokorą wspaniałą, kiedy ty wiesz z pewnością co jest prawdą a co fałszem, co trzeba czcić i miłować a co omijać z pogardą; ja tyle tylko zyskałem, że myśl moja, rozdrażniona okruchami zdobytej wiedzy, pełna jest zapytań i niepewności, niezużytkowane dotąd potęgi kochania jak senny olbrzym rzucają się w piersi mojej. Nie powiem żebym cierpiał, ale czuję brak szczęścia i namiętną za niem tęsknotę.
Myślałem dziś o tem wszystkiem, słuchając Toli, która na żądanie Jerzego usiadła do fortepianu i śpiewała półgłosem toskańską piosenkę ludową, której nuta płacze i modli się gorączkową tęsknotą, niespokojnem serca pragnieniem:
"Se io potessi aver nel mio eore
Oh! che dolcezza! un lungo sguardo d'amore!
Se io potessi aver nel mio petto
Oh! che dolcezza! un lungo sguardo diletto!"
(O gdybym mógł mieć w mem sercu,
O jakaż słodycz! długie miłości spojrzenie,
Gdybym mógł mieć w mem sercu,
O jakaż słodycz! długie miłości spojrzenie!)
– Kto cię nauczył tej piosenki? – spytałem, widząc że gra z pamięci – nie słyszałem nigdy tej melodyi tak prostej i rzewnej a tak namiętnej razem.
– To ulubiony śpiew Michaliny – odparła spytana – przywiozła go z Włoch, schwytawszy na ustach toskańskiego contadino: od niej i ja się nauczyłam.
– Czy ładnie śpiewa pani Michalina? – pytałem jeszcze.
– Głoś ma prześliczny, ale nie lubi śpiewać przy obcych, a jeżeli czasem znudzona prośbami zaśpiewa, to tak jakoś oschle i bez wyrazu, że tylko można ocenić wyrobienie i rozległą, skalę jej głosu.
"Se io potessi aver nel mio core
Ob! che dolcezza! un lungo sguardo d'amore"
(O gdybym mógł mieć w mem sercu
O jakaż słodycz! długie miłosne spojrzenie)
machinalnie prawie powtórzyłem słowa piosenki i tknięty ciekawością, dorzuciłem: – Więc dla wybranych tylko a raczej dla wybranego, pani Michalina prawdziwie dobrze śpiewa? bo musi już mieć w sercu un lungo sguardo d'amore?
– Jakiś ty ciekawy, Zygmuncie! – zaśmiała się Tola i po chwili dodała poważniej: – Nie!…. chyba nie ma takiego spojrzenia w jej sercu, a zresztą… któż wie, co ma w sercu taka jak Michalina kobieta? O sobie nigdy nie mówi, z każdego żywszego objawu uczucia, który w drugich dostrzeże, śmieje się i żartuje niemiłosiernie, a ironią swoją i chłodem trzyma na wodzy ludzką ciekawość, nie dając się nikomu ująć i wybadać. Znam ją, kocham, cenię niepospolite jej zalety, jesteśmy z sobą w bardzo przyjaznym stósunku, ale nie wiem o jej życiu wewnętrznem i prawdziwej treści jej serca. Nigdy ją o nic nie pytam, bo wiem że zbyłaby mnie żarcikami.
– A męża, czy bardzo kochała pani Michalina? – pytałem dalej, zajęty słowami Toli, które przedstawiały mojej wyobraźni jakąś oryginalną, osobistość.
– I tego nie wiem – wiem tylko, że on ją kochał szalenie. Jednak wydawali się z sobą bardzo szczęśliwi i Michalina ciężko przebolała śmierć męża.
Milczałem zamyślony, puszczając wonny dym z cygara. Tola zaspokoiwszy moją ciekawość, widząc że ją o nic więcej nie pytam, zwróciła rozmowę na inny przedmiot. Jerzy na cale lato wyjeżdża do wód i morskich kąpieli. Tola zawczasu się kłopocze, że nie potrafi poradzić sobie z gospodarstwem i widziałem że bardzo pragnie, abym w czasie długiej niebytności Jerzego, zastąpił go tutaj, a nie śmie wręcz mnie o to poprosić. Uprzedzając więc życzenie bratowej, przyrzekłem jej, że na całe lato przyjadę do Podzamcza i odebrałem za to bardzo serdeczne podziękowanie. Zabawię tu jeszcze parę tygodni, a potem pojadę do siebie, gdzie będę mógł zabawić aż do maja, bo w maju zaledwie wyjeżdża Jerzy za granicę. Dzięki więc temu układowi, zobaczymy się prędzej niż myślałem, tymczasem nie zaniedbam ci donieść wszystkiego, coby cię tu obchodzić mogło.
Zygmunt.LIST III.
ZYGMUNT DO ANIELI.
D. 5 stycznia.
Jerzy ma się coraz lepiej, silniejszy, mniej rozdrażniony, a w ślad zatem polepszeniem, powraca w nasze kółko domowe spokój i swoboda, tak długo obce biednej Toli. Po części też korzystnie wpływa na jego zdrowie powiększenie zwykłego naszego towarzystwa; od trzech dni bowiem bawi tu pani Michalina, a nazajutrz po niej przybyła ciotka Toli, pani baronowa N. z córką, śliczną panną Julią. Złotowłosa, czarnooka, pełna zachwycającego wdzięku, istnie do rusałki podobna, panna Julia jest jedną, z najsympatyczniejszych istot, jakie w życiu mojem zaznałem. Natura to
par excellence kobieca, serdeczna i miękka, a gruntowne wykształcenie, nadając jej myśli trzeźwy i zdrowy kierunek, broni ją od chorobliwego marzycielstwa i śmiesznej egzaltacyi, która tylko niedowarzone głowy napada. Wpływy życia i wychowania nie wypaczyły jej moralnej istoty, nie przemieniły klejnotu darów bożych na marny szych światowych pojęć, z kobiety-człowieka nie starały się zrobić laleczki. Wyrosła prześlicznie i bujnie, rozwinęła się bogato i silnie, jak kwiat umiejętną pielęgnowany ręką i ma wspaniały wdzięk lilii, której prostej łodygi sztuczne wpływy zwichnąć nie mogą. Powtarzam ci, nie spotkałem więcej sympatycznej istoty, istoty któraby spojrzeniem tyle prawdziwego przyrzekała szczęścia.
A pani Michalina? – zapytasz. Pani Michalina, ktorą tak ciekawie pragnąłem poznać, jest zaiste osobą wzbudzającą ciekawość. Zanim jednak opiszę ci jej powierzchowność, muszę ci pierwej powtórzyć najdrobniejsze szczegóły naszego spotkania, bo na wrażeniu pierwszej chwili wszystko często zależy.
W kilka godzin, po wyprawieniu do ciebie ostatniego mojego listu, siedziałem w pokoju Jerzego zajęty czytaniem, gdy wtem turkot kół, tętniących po zmarzłej ziemi, przerwał czytanie moje. Zwabiona tym odgłosem co jej zapowiadał spodziewane przybycie Michaliny, wybiegła Tola do sieni; wyszedłem i ja za nią zwolna, trochę nierad, że przybycie gości przerwało mi czytanie zajmującej książki. W sieni zastałem już obie kobiety, witające się serdecznym uściskiem.
– Jakże się ma mąż twój? – pytała nowoprzybyłą, której twarzy nie mogłem jeszcze widzieć, bo plecami obróconą była do drzwi, w których ja stałem – czy zdrowszy? pytała jeszcze, a głos jej miękki i cichy, dziwnie sympatyczny, zadzwonił mi w uchu jak muzyka.
– Dziękuję ci, znacznie jest lepiej – odparła Tola, zdejmując z jej głowy aksamitny kapturek – ucieszył się przybyciem Zygmunta; wiedząc że ma wyręczenie, nie tyle się troszczy o interesa i to się znacznie przyczyniło do uspokojenia jego nerwów. Wyleczysz mi go do reszty, śliczna moja bałamutko.
– Zygmunt, brat niego męża – dodała widząc że się zbliżam, by pomódz pani Michalinie do zrzucenia otulającego ją, futra.
W odpowiedzi na to przedstawienie, sztywnie skłoniła mi głową i nie patrząc prawie na mnie, wysunęła się z futra, które zostało w moich rękach. W tej chwili blizko niej stojąc, objąłem ją wzrokiem ciekawie, ona także oczy podniosła; wejrzenie moję podziwu i zachwytu pełne, spotkało w dal patrzące jej oczy, których wzrok mimochodem tylko spocząwszy na mojej twarzy, zatrzymał się potem na niej, jakby z wyrazem zapytania.
Staliśmy tak przez chwilę, krótką jak mgnienie oka, oboje na siebie zapatrzeni. Kobieta otrząsnęła się pierwsza z tego mimowolnego roztargnienia.
– Znamy się nie znając – rzekła do mnie – Tola tyle razy mówiła mi o panu, tak się tu niepokojono długą niebytnością pana, że mimowoli, nieraz myśl moja zajmowała się panem.
I wymówiwszy te słowa głosem dziwnie obojętnym, nie czekając nawet na moją odpowiedź, dodała zwracając się do Toli:
– Chodźmy do twego męża; czy spodziewaliście się mnie dzisiaj?
I weszły obie do pokoju Jerzego, gdzie po chwili i ja się udałem, a podczas kiedy między niemi trojgiem toczyła się poufna rozmowa przyjazna, ja w milczeniu przyglądałem się z uwagą młodej kobiecie.Średniego wzrostu, bardzo wątłej budowy, z rączką i nóżką jak u dziecka maleńką, pani Michalina ma twarz owalną, rysy delikatne ale wyraźne, wysokie czoło i nos trochę z rzymska zgarbiony; usta prześlicznego wykroju, wyraziste a uśmiechające się bardzo rzadko; oczy podłużne kształtem, osadzone głęboko, a ciemnoszafirowe aksamitne ich źrenice dziwną i ładną odbijają sprzecznością od czarnych włosów, brwi i rzęsy czarnej. Nie powiem żeby była śliczna, albo nawet ładna, bo za mało na to ma wdzięku; prędzej piękną nazwaćby ją można…. ale ja wolę inny rodzaj piękności. Dla mnie, piękną jest kobieta z poza której rysów, jak z za kryształowej tafli prześwieca treść jej ducha, treść prosta i zrozumiała, w której nic zgadywać, niczego się domyślać nic trzeba; kobietą prawdziwie w oczach moich piękną, jest ta, która mi się wydaje promieniem wesela i szczerym uśmiechem, ujętym w kształt piękny a silny, jak starogreckich posągów kształty. "Mem sana ia corpore sano" – mawiali starożytni, i ja to powtarzam wraz z niemi… Przestraszają mnie te wątłe istoty, w których dusza albo nie dorośnie przynależnej sobie godności, albo też dorósłszy, zużywa sobą i niszczy osłonę ciała, niezaopatrzonego w odpowiednie siły fizyczne. Pani Michalina nic także niema w sobie kobiecej miękkości, nic tego, co jest wdziękiem i łagodnym urokiem kobiety, a jednak może zachwycić oryginalnym powabem swoim. W spoczynku, twarz jej jak wszystkie twarze o bardzo regularnych rysach, ma wyraz surowy, może nawet ostry; z po za długich rzęs skrzyżowanych, spojrzenie jej pada na ciebie niedbale i własnemi snać myślami roztargnione, mija cię obojętnie; ale gdy się w rozmowie ożywi, gdy się uśmiechnąć raczy, to uśmiech jej pociągającym przymila ci się wdziękiem, a oczy jej rozmnnem, bystrem i przecudownie pięknem obrzucą cię spojrzeniem. Znasz ty Anielo, to ludowe podanie, które mówi że na tych miejscach gdzie leżą skarby zaklęte migocze błędny ognik, co wabi ku sobie wędrowców i chciwych a nieostrożnych z bitej drogi na topiele sprowadza? Otóż są chwile, w których taką tajemniczą jasnością ognikową palą się ciemne źrenice i błyskawicami wołają cię ku sobie; może to także błędny ognik zwodniczy, co ma nieprzepartą i groźną siłę czaru? Ogólny wyraz twarzy pani Michaliny nie da się określić z łatwością. Snać życie nie poszło jej łatwo, snać musiała się łamać z myślą, czy może z sercem własnem, bo chwilami jej czoło, lekko między brwiami ściągnięte, chmurzy się zamyśleniem surowem; w oczach maluje się znużenie, na ustach osiada wyraz gorzkiego zniechęcenia. Ale po tej chwili przelotnej jak błyskawica znowu na czoło powraca spokój; ten dumny, beznadziejny spokój, co jest tylko cnotą z konieczności, zdobytą żelaznym wysiłkiem woli. W obejściu chłodna jest aż do szorstkości i aż do apatyi obojętna; leniwa jak kotek, i jak kotek na słońcu, tak ona się układa w fotelu, szukając dla siebie najwygodniejszej pozycyi; ale pod tą apatyą lodowatą czuć niewygasłe jeszcze, przytłumione tylko młodych uczuć pło – mienie; pod tem miękkiem rozleniwieniem czuć siłę tajoną, ukrywaną zazdrośnie – dlaczego? ja nie wiem… Burze życia przechodziły jej widać nad głową i odebrały wiarę w szczęście, zostawując zdolność odczucia go; kto wie? pragnienie jego może i razem tę obawę przyszłości, którą daje smutne doświadczenie życia. Rozmowa jej pełna jest treści; znać że ta kobieta nietylko dużo umie, ale też przemyślała poważnie i dużo; że nietylko refleksya ale i cierpieniem także, kupiła sobie świadomość nie jednej prawdy życiowej, a mimo to zwrot jej myśli jest właśnie taki, jaki Francuzi un esprit mordant nazywają; niedbale, od niechcenia kąsa drwiącem słówkiem, dowcip jej kolący jest i ostry, a na tych młodych ustach taka cierpka ironia smutną razi sprzecznością. Kto wić? może i tu się powtarza bajeczka o winogronach zbyt wysoko zawieszonych; może w głębi duszy swojej, ta kobieta tak jeszcze młoda, wielu podobnym winogronom dać już musiała za wygraną i smutna a bezsilna jak zbuntowane dziecko, własnym smutkom urąga dowcipkowaniem?
Słuchałem słów jej, pieszcząc ucho przecudnemi modulacyami jej głosu, patrząc w nią jak w obraz, którego barwy mieniły mi się w oczach co chwila. Strój jej poważny a wdzięczny, doskonale harmonizował z całą jej postacią. Włosy połamane w kapryśne karby, w górę podniesione, odsłaniały inteligentne czoło i malowniczo falowały nad skronią niebieskiemi żyłkami porysowaną, z tyłu w wielki węzeł związane, uwydatniały foremny kształt głowy, bogate i lśniące ich zwoje przesłaniała czarna koronka, której końce lekko pod brodę zawiązane, przezroczystym obejmowały szlakiem delikatny profil twarzy. Czarna suknia z ciężkiej materyi wełnianej, długa, powłóczysta, z gładkim, pod szyję zapiętym stanikiem, rysowała figurę mającą jeszcze wysmukłe kształty pierwszej młodości, a biała kamelia za paskiem wetknięta, odbijając od żałobnej powagi ubrania, jeszcze świeższą i piękniejszą się wydawała.
Tola wyszła, zawołana na pomoc przez matkę, bo na pani Morskiej spoczywa tu teraz cały ciężar zajęć domowych; Jerzy zmęczony długą rozmową, wpół drzemiąc leżał na łóżku, zostaliśmy sami prawie, milcząc oboje. Zmrok już zapadał, resztki jasności dziennej tonęły w blasku kominkowego ognia, którego jaskrawe płomienie odbijały się w oczach kobiety i łamały się cieniem na jej twarzy. Milczała ciągle, nie zdając się prawie zwracać na mnie uwagi; jam długo ważył w myśli od czegoby zacząć rozmowę i jak to zwykle się zdarza, coraz mi trudniej było wynaleźć coś, coby wartom było powiedzenia. Tymczasem ogień kominka niczem niepodsycany, gasł i konał z wolna, czerwonem tylko półświatłem broniąc nas od ciemności zupełnych.
– Dołóż pan drzewa na kominek – rzekła wreszcie pani Michalina, nie zwracając ku mnie oczu, uparcie wlepionych w żarzące ognisko – nie trzeba żebyśmy przez lenistwo tracili ślicznego towarzysza.
– Pani tak lubisz ogień? – pytałem, i posłuszny jej żądaniu przykląkłem na posadzce, żeby zgrabnie i systematycznie ułożyć suche drewka.
– Bardzo – odparła – lubię go za to, że taki ładny, wesoły i pełen powabu… a parzy tych, co się doń zbyt śmiało zbliżają.
– I pokrzywa potrafi to samo.
– Ja też i ją bardzo lubię; więcej powiem, całem sercem zazdroszczę jej losu: to najszczęśliwsza pod słońcem istota. Wszem w ogóle i każdemu po szczególe wiadomo że pokrzywa jest to niepoczciwe ziele, które parzy, dzięki więc złej sławie jaką się cieszy stoi sobie spokojnie i przez każdego ostrożnie jest omijana. Ciekawi, pseudo-amatorowie botaniki, zbieracze bukietów, sentymentalne dziewczynki, co się lubią stroić w leśne kwiatki, nikt ją nie zaczepia wcale. Pokrzywa robi co chce, rośnie i łamie się, usycha albo też obfitym buja liściem: nikt jej nie dotyka, nikt nie probuję naginać ją po swojej woli… Nieraz doprawdy żałuję że niejestem pokrzywą.
Hm! – pomyślałem w duchu – sądząc z tego co słyszę, nie ręczę czy i pani jak pokrzywa parzyć nie umiesz. Przemilczałem jednak to spostrzeżenie i podniecając ogień dopóty, aż spiętrzone drewka żywym buchnęły płomieniem, rzekłem wtedy z uśmiechem:
– Otóż i na wdzięczność pani zasłużyłem już sobie: ogień doskonale się pali.
– Bynajmniej – żywo zaprotestowała kobieta – żadna wdzięczność nie należy się panu odemnie. Rozpalając ogień, nietylko mnie ale i sobie razem zrobiłeś pan wielką przyjemność, a że ta fatyga była niewielka, więc procent masz pan dostateczny i byłoby to lichwiarskiem zdzierstwem, gdybyś pan jeszcze co więcej żądał.
– Nie koniecznie – odparłem – gdyby naprzykład ten ogień taki wesoły i jasny był dla pani miłem wspomnieniem?
i dlatego tylko tak lubionym od pani?
– Ja żadnych nie mam wspomnień – zwolna i cicho odrzekła – żyję z dnia na dzień, chwili wczorajszej zapominając już dzisiaj rano.
– A dziś wieczorem, nie myśliszże pani o jutrze?
– Nie, niczego nie żałuję ani też nie pragnę niczego: wystarcza mi teraźniejszość.
– Daruj pani, ale nie mogę wierzyć temu dziwnemu wyznaniu wiary.
– Dlaczego? – żywo przerwała, wzrokiem i słowem rzucając mi pytanie.
– Dlatego – mówiłem – że bez pragnień i nadziei człowiek żyć nie może. To ciągłe przetrawianie pamięcią chwili minionej, ta wiecznie niezaspokojona ku nieznanemu aspiracya, to składowa część ducha ludzkiego. Ślady jej działalności wykaże pani historya wszelkich zdobyczy, jakie ludzkość odniosła na polu oświaty, wiedzy i moralnego postępu, jak również i najpospolitszego żywota historya.
– Więc pan w to wierzysz, że są tacy którzy nic zupełnie nie pragną, bo wiedzą że nic nie dostaną.
Spojrzałem uważnie na kobietę, która spowiadając się z tego czarnego zniechęcenia, co jest już szczytem nędzy ludzkiej, mówiła do mnie tak obojętnym głosem, jakby o zwykłym wypadku codziennego życia. Nie mogłem dostrzedz wyrazu jej oczu, taiła go długich rzęs zasłona, na ustach był ten sam, co zwykle wyraz: na poły ironiczny, na poły zniechęcony boleśnie.
– Wiem że są tacy – rzekłem, nie spuszczając oka z jej twarzy – ale ta beznadziejowa apatya, co już nawet nie ma siły być rozpaczą, to skarłowacenie i kalectwo moralne, to rdza co przejada i pleśń co brudzi wewnętrzną istotę człowieka. Taka apatya byłaby ostateczną zatratą ducha, gdyby człowiek co niczego spodziewać się już nie śmie, nie bronił się przeciw śmierci duchowej siłą wspomnień i gorącą ich miłością. Rozwój jednej z tych władz równoważy ubytek drugiej, istota myśląca żałuje albo się spodziewa, wspomina lub pragnie, nie żyje z dnia na dzień jak twór bezduszny… a jeżeli ją do tego zła ciągnie pokusa, to walczy z pokusą jak ze zbrodnią. Obmówiłaś się pani szkaradnie.
– Pan widzę lubisz wielkie słowa i szumne frazesa – rzekła mi na to pani Michalina ze swoją uszczypliwą ironią – a dla mnie są one po większej części pustym dźwiękiem bez znaczenia. Nie zrozumiałam i dziesiątej części z tego, coś pan powiedział przed chwilą, a co zapewne musiało być niezmiernie ładnem. Ja się panu przechwalam ślimaczym, bardzo prozaicznym ale bardzo wygodnym spokojem mego życia, tym prawdziwie gospodarskim ładem, jaki w nie wprowadziłam, zostawiając miejsce na kształcenie myśli, na ciągły jej rozwój, zabraniając go na wszystko, co jest sentymentalnością i z kobiety robi mazgaja, a pan te wszystkie moje bogactwa chcesz wyrzucić za okno w imię…
– W imię prawdy, która takie bogactwo potępia. Użyję słów poetki aby pani powiedzieć, że takiem było "bogactwo Izraelitów siedzących nad garnkiem czosnku w niewoli Egipskiej".
– Doskonałe porównanie! – zawołała – tem lepsze że nie górnolotne… ale nie dałeś mi pan skończyć. W imię teoryi bardzo może pięknych, idealnie pięknych, ale jak wszelki ideał niepraktycznych, zabierasz mi pan wszystko com sobie po drogach życia zebrała i wzięła na własność swoją. Zkąd pan wiesz ile mnie te nabytki kosztują? Mówisz mi pan o walce i pasowaniu się, każesz żyć całą pełnią władz duszy, każesz pamiętać, kiedy pamięć jest mi może ciężkim bólem serca; pragnąć, kiedy się może pragnienie moje nie spełni i tylko nowy ból mi przyniesie… czy pan nie wiesz że takie życie to cierpienie.
– Ale życie w całem znaczeniu tego słowa, życie walki, co jędrność ducha rozwija i hart mu nadaje stalowy, życie pełne, zupełne i wszechstronne…
– Ale i cierpienie także – z mocą i jakby rozżalona odparła mi na to kobieta – cierpienie… straszne słowo a rzecz straszniejsza jeszcze – a ja cierpieć nie chcę. Walka, powiadasz pan, hart nadaje stalowy? może… ale nie zawsze. Są duchy które ona łamie, lub też tak nieszczęśnie wypaczy, że życie ludzkie z myślą bożą rozbiegnie się na dwa krańce przeciwległe.
– Pani zapominasz, że wedle chrześciańskich pojęć, cierpienie pokornie przyjęte, stanowi zasługę…
– I to być może; ale na te wszystkie piękne i wzniosłe argumenta mam ochotę odpowiedzieć panu przysłowiem, bardzo dobrze rzecz określającem, chociaż niestety bardzo prostem…
– Jakiem? – pytałem, patrząc w jej oczy, blaskami w tej chwili płonące.
– "I kaszy ne choczu i powodu ne pidu" szepnęła z figlarnym uśmiechem dziecka. Przepraszam pana – dodała zaraz potem z ironiczną, powagą, że z eterów, po których jak widzę przywykłeś pan spacerować, ściągnęłam go na ziemię… Bardzo przepraszam, ale chciej pan to uwzględnić że mnie biednej, małodusznej istocie daleko tu jakoś wygodniej: czuję się na swoim gruncie.
– Wolno pani jako pani – rzekłem lekko głowę przed nią skłaniając – żal mi jednak pani, żal bardzo…
– Doprawdy? – spytała zamyślona – pan mnie tak bardzo żałujesz? a ja właśnie nie lubię tego. Zresztą, to żal zmarnowany, jam najszczęśliwsza istota pod słońcem.
I rzucając w ogień kamelią, którą się bawiła przez czas tej rozmowy, dodała jeszcze:
– Żałuj pan lepiej tego biednego kwiatka, który nie wiem po co zerwałam i pobawiwszy się nim chwilę, przestałam dbać o niego. A szkoda! szkoda prawdziwie! byłby kwiatek kwitł sobie spokojnie…
W tej chwili, ostrożnie, na paluszkach wbiegła mała Jadwisia, obejrzała się po pokoju, jakby kogoś szukając i zobaczywszy panią Michalinę, rzuciła się do niej z radością:
– Jak się masz Wisienko moja – mówiła biorąc ją, na kolana i pieszcząc pocałunkami śliczną dziecinę, która ją rączkami objęła za szyję – jak się masz? czy grzeczna tu była dziewczynka? czy tęskniła za ciocią Misią?
Podczas gdy Wisienka zajmując całą jej uwagę, odpowiadała jej w swojem dziecinnem narzeczu, coś czego ja zrozumieć nie mogłem, patrzyłem na kwiatek, którego delikatne listeczki, objęte żarzącym uściskiem płomienia, kurczyły się i więdły… Pani Michalina nie patrzyła na mnie w tej chwili, pochyliłem się więc nieznacznie i pochwyciwszy za niezwęgloną jeszcze łodygę, wyrwałem z płomieni ofiarę kobiecego kaprysu. Powiedz mi Anielo, czy ta dziwna kobieta, której uśmiech, wejrzenie i słowo, wzajemnie sobie zaprzeczając, splatają się w pasmo nierozwikłanych zagadek, czy ta kobieta i z cudzem sercem potrafiłaby zrobić to samo, co z kwiatkiem, który w ogień rzuciła?