Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie w porę: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie w porę: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 369 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LIST I.

ZYG­MUNT DO ANIE­LI.

Dnia 16 grud­nia.

Dro­ga sio­stro moja, dziś wła­śnie ode­bra­łem od Toli list, któ­rym mnie wzy­wa że­bym bez zwło­ki przy­jeż­dżał do Pod­zam­cza, bo Je­rzy cią­gle jest cier­pią­cy, a róż­ne do­mo­we i go­spo­dar­skie in­te­re­sa wy­ma­ga­ją obec­no­ści męż­czy­zny, któ­ry­by się nie­mi za­jął, wy­rę­cza­jąc w tem Tolę i tak już znę­ka­ną cią­głą tro­ską o zdro­wie męża. Spie­szę więc na we­zwa­nie bra­to­wej, z po­sta­no­wie­niem za­ba­wie­nia u nich tak dłu­go, do­pó­ki im będę po­trzeb­nym i uży­tecz­nym. Brak mi już na­wet cza­su do po­że­gna­nia cie­bie, chcę wy­je­chać po­ju­trze, a jesz­cze nie jed­no u sie­bie za­ła­twić mu­szę. Te po­zio­me, po­wsze­dnie obo­wiąz­ki ży­cia, to ist­ny łań­cuch nie­wol­ni­czy:… czło­wiek sku­ty jego ogni­wa­mi nie­raz musi się wy­rzec tego, co mu jest naj­mil­szą po­trze­bą umy­słu i ser­ca. Taką jest dla mnie obec­ność two­ja, Anie­lo, źle mi jest za­wsze i smut­no, ile­kroć na czas dłu­gi zbrak­nie mi twe­go sło­wa, co prze­ko­ny­wa­ją­ce jest i ro­zum­ne, bo ogrza­ne tem cie­płem ser­decz­nem, bez któ­re­go mar­twie­je wszyst­ko i ob­umie­ra. Bóg wie kie­dy się zo­ba­czy­my, cze­kam więc nie­cier­pli­wie li­stu twe­go w Pod­zam­czu, a o sta­nie zdro­wia Je­rze­go za­wia­do­mię cię na­tych­miast po przy­jeź­dzie moim do nich.

Twój ca­łem ser­cem brat

Zyg­munt.LIST II.

ZYG­MUNT DO ANIE­LI.

Dnia 2 stycz­nia.

Dzię­ki Bogu, oba­wy z któ­re­mi tu je­cha­łem, oka­za­ły się płon­ne. Je­rzy cho­ciaż bar­dzo jest zmie­nio­ny, cho­ciaż wy­cień­czo­ny dłu­giem cier­pie­niem, jed­nak po­wo­li za­czy­na już po­wra­cać do sił, i nie­bez­pie­czeń­stwo któ­re przez czas tak dłu­gi gro­zi­ło, dziś już mi­nę­ło bez­pow­rot­nie. Zo­sta­ło mu tyl­ko do wy­so­kie­go stop­nia po­su­nię­te roz­draż­nie­nie ner­wo­we, któ­re tego czło­wie­ka tak do­tąd ła­twe­go w po­ży­ciu, czy­ni naj­wię­cej wy­ma­ga­ją­cym i naj­mniej za­do­wo­lo­nym z lu­dzi, bo ka­pry­śnym. Wy­ma­ga­niom cho­re­go nikt nie jest w sta­nie do­go­dzić, na­wet Tola, tak męża ko­cha­ją­ca, tak przy­tem nie­wy­czer­pa­ną, uzbro­jo­na sło­dy­czą; znać też na niej wiel­kie zmę­cze­nie, cią­głe czu­wa­nie przy mężu wy­czer­pu­je jej siły fi­zycz­ne, a prze­by­te oba­wy i nie­po­ko­je zła­ma­ły w niej hart mo­ral­ny i wstrzą­snę­ły do głę­bi całą jej isto­tą. Po­cie­chą i po­mo­cą dla oboj­ga jest jed­na z tu­tej­szych jej są­sia­dek, pani Mi­cha­li­na, któ­ra jak sły­szę, ma szcze­gól­niej­szy dar wpra­wie­nia Je­rze­go w do­bry hu­mor, uspa­ka­ja­nia jego ner­wów i co ty­dzień przy­jeż­dża tu na dni parę speł­niać mi­ło­sier­ne d' une gar­de ma­la­de po­słan­nic­two. Pani Mi­cha­li­na jest to mło­da, bez­dziet­na wdo­wa, a ze wszyst­kie­go, co do­tąd o niej sły­sza­łem, wno­szę, że to być musi dziw­nie zaj­mu­ją­ca ko­bie­ta. Dzi­siaj wła­śnie spo­dzie­wa­ją się tu jej przy­by­cia, w pierw­szym więc moim li­ście prze­ślę ci spra­woz­da­nie z wra­że­nia, ja­kie mi przy­nie­sie ta zna­jo­mość. Dla mnie, cie­ka­we­go ba­da­cza serc ludz­kich, nie­zna­jo­ma oso­ba, to jak­by za­mknię­ta księ­ga, na któ­rą pa­trzę z cie­ka­wym nie­po­ko­jem tak dłu­go aż do­bro­wol­nie lub mi­mo­wol­nie, księ­ga otwo­rzy mi swe kar­ty.

A nie ma ta­kiej, na któ­rej kar­tach nie moż­na­by zna­leźć po­ucza­ją­cej tre­ści: każ­da naj­uboż­sza du­szycz­ka ma dzie­je swo­je, szczyt­ne lub pła­skie, nie­po­wsze­dnie lub po­spo­li­te; każ­da ma swo­jo uko­cha­nia i wia­ry, pra­gnie­nia i na­dzie­je, jed­nem sło­wem treść swo­ją, któ­rej wy­ja­wie­niem przy­cho­dzi w po­moc temu, co się sili od­gad­nąć ostat­nie sło­wo ta­jem­nic ludz­kie­go du­cha. Dla cie­bie, Anie­lo, któ­rej­by w po­dob­nych stu­dy­ach tak po­moc­ną była in­tu­icya ko­bie­ca, nie mają one tyle po­wa­bu. Ty ser­cem zwią­za­na z ro­dzi­ną, je­że­li kie­dy wy­bie­gniesz my­ślą poza uko­cha­ne domu gra­ni­ce, to po to tyl­ko, żeby chci­wy wie­dzy umysł no­wem zbo­ga­cić świa­tłem i ze zdo­by­tym skar­bem w do­mo­we po­wró­cić za­ci­sze. Tyś już po­sia­dła swo­ją część szczę­ścia, ty wzię­łaś swo­je dzie­dzic­two ko­bie­ce, i pa­cierz twój nie jest trwoż­na proś­bą, ale mo­dli­twą dzięk­czyn­ną: po co to­bie zgłę­biać taj­ni­ki ludz­kie­go du­cha i za­przą­tać pro­ble­ma­ta­mi ży­cia myśl, co jesz­cze nie stra­ci­ła dzie­cin­nej po­go­dy, a zy­ska­ła już męz­ką by­strość i siłę? Ale ja… ze mną, in­a­czej się dzie­je. W du­mie mło­do­ści mo­jej nie po­my­śla­łem nig­dy o tem, żeby so­bie stwo­rzyć swój wła­sny świat mi­ło­ści i szczę­ścia, nie ko­cha­łem do­tąd nig­dy, a ser­ce moje nic nie wie o tych prze­lot­nych mi­łost­kach, któ­re wy­wo­łu­je krwi mło­dej go­rącz­ka; mło­dość moja prze­szła w na­uce i pra­cy nie­zmor­do­wa­nej, chci­wie pi­łem ze stud­ni mą­dro­ści, my­śląc że mi ta mą­drość wszyst­ko inne na świe­cie za­stą­pi, że w niej ży­cia Alfa i Ome­ga. Dziś, sto­jąc na pro­gu doj­rza­łe­go wie­ku, ob­ra­cho­wu­ję com na­był, a suma mo­ich zdo­by­czy da się okre­ślić cy­frą nie­sły­cha­nie skrom­ną. Pod­czas kie­dy ty, Anie­lo, wi­dzisz ja­sno przed sobą cel ży­cia i idziesz doń z po­ko­rą wspa­nia­łą, kie­dy ty wiesz z pew­no­ścią co jest praw­dą a co fał­szem, co trze­ba czcić i mi­ło­wać a co omi­jać z po­gar­dą; ja tyle tyl­ko zy­ska­łem, że myśl moja, roz­draż­nio­na okru­cha­mi zdo­by­tej wie­dzy, peł­na jest za­py­tań i nie­pew­no­ści, nie­zu­żyt­ko­wa­ne do­tąd po­tę­gi ko­cha­nia jak sen­ny ol­brzym rzu­ca­ją się w pier­si mo­jej. Nie po­wiem że­bym cier­piał, ale czu­ję brak szczę­ścia i na­mięt­ną za niem tę­sk­no­tę.

My­śla­łem dziś o tem wszyst­kiem, słu­cha­jąc Toli, któ­ra na żą­da­nie Je­rze­go usia­dła do for­te­pia­nu i śpie­wa­ła pół­gło­sem to­skań­ską pio­sen­kę lu­do­wą, któ­rej nuta pła­cze i mo­dli się go­rącz­ko­wą tę­sk­no­tą, nie­spo­koj­nem ser­ca pra­gnie­niem:

"Se io po­tes­si aver nel mio eore

Oh! che do­lcez­za! un lun­go sgu­ar­do d'amo­re!

Se io po­tes­si aver nel mio pet­to

Oh! che do­lcez­za! un lun­go sgu­ar­do di­let­to!"

(O gdy­bym mógł mieć w mem ser­cu,

O ja­każ sło­dycz! dłu­gie mi­ło­ści spoj­rze­nie,

Gdy­bym mógł mieć w mem ser­cu,

O ja­każ sło­dycz! dłu­gie mi­ło­ści spoj­rze­nie!)

– Kto cię na­uczył tej pio­sen­ki? – spy­ta­łem, wi­dząc że gra z pa­mię­ci – nie sły­sza­łem nig­dy tej me­lo­dyi tak pro­stej i rzew­nej a tak na­mięt­nej ra­zem.

– To ulu­bio­ny śpiew Mi­cha­li­ny – od­par­ła spy­ta­na – przy­wio­zła go z Włoch, schwy­taw­szy na ustach to­skań­skie­go con­ta­di­no: od niej i ja się na­uczy­łam.

– Czy ład­nie śpie­wa pani Mi­cha­li­na? – py­ta­łem jesz­cze.

– Głoś ma prze­ślicz­ny, ale nie lubi śpie­wać przy ob­cych, a je­że­li cza­sem znu­dzo­na proś­ba­mi za­śpie­wa, to tak ja­koś oschle i bez wy­ra­zu, że tyl­ko moż­na oce­nić wy­ro­bie­nie i roz­le­głą, ska­lę jej gło­su.

"Se io po­tes­si aver nel mio core

Ob! che do­lcez­za! un lun­go sgu­ar­do d'amo­re"

(O gdy­bym mógł mieć w mem ser­cu

O ja­każ sło­dycz! dłu­gie mi­ło­sne spoj­rze­nie)

ma­chi­nal­nie pra­wie po­wtó­rzy­łem sło­wa pio­sen­ki i tknię­ty cie­ka­wo­ścią, do­rzu­ci­łem: – Więc dla wy­bra­nych tyl­ko a ra­czej dla wy­bra­ne­go, pani Mi­cha­li­na praw­dzi­wie do­brze śpie­wa? bo musi już mieć w ser­cu un lun­go sgu­ar­do d'amo­re?

– Ja­kiś ty cie­ka­wy, Zyg­mun­cie! – za­śmia­ła się Tola i po chwi­li do­da­ła po­waż­niej: – Nie!…. chy­ba nie ma ta­kie­go spoj­rze­nia w jej ser­cu, a zresz­tą… któż wie, co ma w ser­cu taka jak Mi­cha­li­na ko­bie­ta? O so­bie nig­dy nie mówi, z każ­de­go żyw­sze­go ob­ja­wu uczu­cia, któ­ry w dru­gich do­strze­że, śmie­je się i żar­tu­je nie­mi­ło­sier­nie, a iro­nią swo­ją i chło­dem trzy­ma na wo­dzy ludz­ką cie­ka­wość, nie da­jąc się ni­ko­mu ująć i wy­ba­dać. Znam ją, ko­cham, ce­nię nie­po­spo­li­te jej za­le­ty, je­ste­śmy z sobą w bar­dzo przy­ja­znym stó­sun­ku, ale nie wiem o jej ży­ciu we­wnętrz­nem i praw­dzi­wej tre­ści jej ser­ca. Nig­dy ją o nic nie py­tam, bo wiem że zby­ła­by mnie żar­ci­ka­mi.

– A męża, czy bar­dzo ko­cha­ła pani Mi­cha­li­na? – py­ta­łem da­lej, za­ję­ty sło­wa­mi Toli, któ­re przed­sta­wia­ły mo­jej wy­obraź­ni ja­kąś ory­gi­nal­ną, oso­bi­stość.

– I tego nie wiem – wiem tyl­ko, że on ją ko­chał sza­le­nie. Jed­nak wy­da­wa­li się z sobą bar­dzo szczę­śli­wi i Mi­cha­li­na cięż­ko prze­bo­la­ła śmierć męża.

Mil­cza­łem za­my­ślo­ny, pusz­cza­jąc won­ny dym z cy­ga­ra. Tola za­spo­ko­iw­szy moją cie­ka­wość, wi­dząc że ją o nic wię­cej nie py­tam, zwró­ci­ła roz­mo­wę na inny przed­miot. Je­rzy na cale lato wy­jeż­dża do wód i mor­skich ką­pie­li. Tola za­wcza­su się kło­po­cze, że nie po­tra­fi po­ra­dzić so­bie z go­spo­dar­stwem i wi­dzia­łem że bar­dzo pra­gnie, abym w cza­sie dłu­giej nie­byt­no­ści Je­rze­go, za­stą­pił go tu­taj, a nie śmie wręcz mnie o to po­pro­sić. Uprze­dza­jąc więc ży­cze­nie bra­to­wej, przy­rze­kłem jej, że na całe lato przy­ja­dę do Pod­zam­cza i ode­bra­łem za to bar­dzo ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie. Za­ba­wię tu jesz­cze parę ty­go­dni, a po­tem po­ja­dę do sie­bie, gdzie będę mógł za­ba­wić aż do maja, bo w maju za­le­d­wie wy­jeż­dża Je­rzy za gra­ni­cę. Dzię­ki więc temu ukła­do­wi, zo­ba­czy­my się prę­dzej niż my­śla­łem, tym­cza­sem nie za­nie­dbam ci do­nieść wszyst­kie­go, coby cię tu ob­cho­dzić mo­gło.

Zyg­munt.LIST III.

ZYG­MUNT DO ANIE­LI.

D. 5 stycz­nia.

Je­rzy ma się co­raz le­piej, sil­niej­szy, mniej roz­draż­nio­ny, a w ślad za­tem po­lep­sze­niem, po­wra­ca w na­sze kół­ko do­mo­we spo­kój i swo­bo­da, tak dłu­go obce bied­nej Toli. Po czę­ści też ko­rzyst­nie wpły­wa na jego zdro­wie po­więk­sze­nie zwy­kłe­go na­sze­go to­wa­rzy­stwa; od trzech dni bo­wiem bawi tu pani Mi­cha­li­na, a na­za­jutrz po niej przy­by­ła ciot­ka Toli, pani ba­ro­no­wa N. z cór­ką, ślicz­ną pan­ną Ju­lią. Zło­to­wło­sa, czar­no­oka, peł­na za­chwy­ca­ją­ce­go wdzię­ku, ist­nie do ru­sał­ki po­dob­na, pan­na Ju­lia jest jed­ną, z naj­sym­pa­tycz­niej­szych istot, ja­kie w ży­ciu mo­jem za­zna­łem. Na­tu­ra to

par excel­len­ce ko­bie­ca, ser­decz­na i mięk­ka, a grun­tow­ne wy­kształ­ce­nie, na­da­jąc jej my­śli trzeź­wy i zdro­wy kie­ru­nek, bro­ni ją od cho­ro­bli­we­go ma­rzy­ciel­stwa i śmiesz­nej eg­zal­ta­cyi, któ­ra tyl­ko nie­do­wa­rzo­ne gło­wy na­pa­da. Wpły­wy ży­cia i wy­cho­wa­nia nie wy­pa­czy­ły jej mo­ral­nej isto­ty, nie prze­mie­ni­ły klej­no­tu da­rów bo­żych na mar­ny szych świa­to­wych po­jęć, z ko­bie­ty-czło­wie­ka nie sta­ra­ły się zro­bić la­lecz­ki. Wy­ro­sła prze­ślicz­nie i buj­nie, roz­wi­nę­ła się bo­ga­to i sil­nie, jak kwiat umie­jęt­ną pie­lę­gno­wa­ny ręką i ma wspa­nia­ły wdzięk li­lii, któ­rej pro­stej ło­dy­gi sztucz­ne wpły­wy zwich­nąć nie mogą. Po­wta­rzam ci, nie spo­tka­łem wię­cej sym­pa­tycz­nej isto­ty, isto­ty któ­ra­by spoj­rze­niem tyle praw­dzi­we­go przy­rze­ka­ła szczę­ścia.

A pani Mi­cha­li­na? – za­py­tasz. Pani Mi­cha­li­na, kto­rą tak cie­ka­wie pra­gną­łem po­znać, jest za­iste oso­bą wzbu­dza­ją­cą cie­ka­wość. Za­nim jed­nak opi­szę ci jej po­wierz­chow­ność, mu­szę ci pier­wej po­wtó­rzyć naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły na­sze­go spo­tka­nia, bo na wra­że­niu pierw­szej chwi­li wszyst­ko czę­sto za­le­ży.

W kil­ka go­dzin, po wy­pra­wie­niu do cie­bie ostat­nie­go mo­je­go li­stu, sie­dzia­łem w po­ko­ju Je­rze­go za­ję­ty czy­ta­niem, gdy wtem tur­kot kół, tęt­nią­cych po zmar­z­łej zie­mi, prze­rwał czy­ta­nie moje. Zwa­bio­na tym od­gło­sem co jej za­po­wia­dał spo­dzie­wa­ne przy­by­cie Mi­cha­li­ny, wy­bie­gła Tola do sie­ni; wy­sze­dłem i ja za nią zwol­na, tro­chę nie­rad, że przy­by­cie go­ści prze­rwa­ło mi czy­ta­nie zaj­mu­ją­cej książ­ki. W sie­ni za­sta­łem już obie ko­bie­ty, wi­ta­ją­ce się ser­decz­nym uści­skiem.

– Jak­że się ma mąż twój? – py­ta­ła no­wo­przy­by­łą, któ­rej twa­rzy nie mo­głem jesz­cze wi­dzieć, bo ple­ca­mi ob­ró­co­ną była do drzwi, w któ­rych ja sta­łem – czy zdrow­szy? py­ta­ła jesz­cze, a głos jej mięk­ki i ci­chy, dziw­nie sym­pa­tycz­ny, za­dzwo­nił mi w uchu jak mu­zy­ka.

– Dzię­ku­ję ci, znacz­nie jest le­piej – od­par­ła Tola, zdej­mu­jąc z jej gło­wy ak­sa­mit­ny kap­tu­rek – ucie­szył się przy­by­ciem Zyg­mun­ta; wie­dząc że ma wy­rę­cze­nie, nie tyle się trosz­czy o in­te­re­sa i to się znacz­nie przy­czy­ni­ło do uspo­ko­je­nia jego ner­wów. Wy­le­czysz mi go do resz­ty, ślicz­na moja ba­ła­mut­ko.

– Zyg­munt, brat nie­go męża – do­da­ła wi­dząc że się zbli­żam, by po­módz pani Mi­cha­li­nie do zrzu­ce­nia otu­la­ją­ce­go ją, fu­tra.

W od­po­wie­dzi na to przed­sta­wie­nie, sztyw­nie skło­ni­ła mi gło­wą i nie pa­trząc pra­wie na mnie, wy­su­nę­ła się z fu­tra, któ­re zo­sta­ło w mo­ich rę­kach. W tej chwi­li bliz­ko niej sto­jąc, ob­ją­łem ją wzro­kiem cie­ka­wie, ona tak­że oczy pod­nio­sła; wej­rze­nie moję po­dzi­wu i za­chwy­tu peł­ne, spo­tka­ło w dal pa­trzą­ce jej oczy, któ­rych wzrok mi­mo­cho­dem tyl­ko spo­cząw­szy na mo­jej twa­rzy, za­trzy­mał się po­tem na niej, jak­by z wy­ra­zem za­py­ta­nia.

Sta­li­śmy tak przez chwi­lę, krót­ką jak mgnie­nie oka, obo­je na sie­bie za­pa­trze­ni. Ko­bie­ta otrzą­snę­ła się pierw­sza z tego mi­mo­wol­ne­go roz­tar­gnie­nia.

– Zna­my się nie zna­jąc – rze­kła do mnie – Tola tyle razy mó­wi­ła mi o panu, tak się tu nie­po­ko­jo­no dłu­gą nie­byt­no­ścią pana, że mi­mo­wo­li, nie­raz myśl moja zaj­mo­wa­ła się pa­nem.

I wy­mó­wiw­szy te sło­wa gło­sem dziw­nie obo­jęt­nym, nie cze­ka­jąc na­wet na moją od­po­wiedź, do­da­ła zwra­ca­jąc się do Toli:

– Chodź­my do twe­go męża; czy spo­dzie­wa­li­ście się mnie dzi­siaj?

I we­szły obie do po­ko­ju Je­rze­go, gdzie po chwi­li i ja się uda­łem, a pod­czas kie­dy mię­dzy nie­mi troj­giem to­czy­ła się po­uf­na roz­mo­wa przy­ja­zna, ja w mil­cze­niu przy­glą­da­łem się z uwa­gą mło­dej ko­bie­cie.Śred­nie­go wzro­stu, bar­dzo wą­tłej bu­do­wy, z rącz­ką i nóż­ką jak u dziec­ka ma­leń­ką, pani Mi­cha­li­na ma twarz owal­ną, rysy de­li­kat­ne ale wy­raź­ne, wy­so­kie czo­ło i nos tro­chę z rzym­ska zgar­bio­ny; usta prze­ślicz­ne­go wy­kro­ju, wy­ra­zi­ste a uśmie­cha­ją­ce się bar­dzo rzad­ko; oczy po­dłuż­ne kształ­tem, osa­dzo­ne głę­bo­ko, a ciem­no­sza­fi­ro­we ak­sa­mit­ne ich źre­ni­ce dziw­ną i ład­ną od­bi­ja­ją sprzecz­no­ścią od czar­nych wło­sów, brwi i rzę­sy czar­nej. Nie po­wiem żeby była ślicz­na, albo na­wet ład­na, bo za mało na to ma wdzię­ku; prę­dzej pięk­ną na­zwać­by ją moż­na…. ale ja wolę inny ro­dzaj pięk­no­ści. Dla mnie, pięk­ną jest ko­bie­ta z poza któ­rej ry­sów, jak z za krysz­ta­ło­wej ta­fli prze­świe­ca treść jej du­cha, treść pro­sta i zro­zu­mia­ła, w któ­rej nic zga­dy­wać, ni­cze­go się do­my­ślać nic trze­ba; ko­bie­tą praw­dzi­wie w oczach mo­ich pięk­ną, jest ta, któ­ra mi się wy­da­je pro­mie­niem we­se­la i szcze­rym uśmie­chem, uję­tym w kształt pięk­ny a sil­ny, jak sta­ro­grec­kich po­są­gów kształ­ty. "Mem sana ia cor­po­re sano" – ma­wia­li sta­ro­żyt­ni, i ja to po­wta­rzam wraz z nie­mi… Prze­stra­sza­ją mnie te wą­tłe isto­ty, w któ­rych du­sza albo nie do­ro­śnie przy­na­leż­nej so­bie god­no­ści, albo też do­ró­sł­szy, zu­ży­wa sobą i nisz­czy osło­nę cia­ła, nie­za­opa­trzo­ne­go w od­po­wied­nie siły fi­zycz­ne. Pani Mi­cha­li­na nic tak­że nie­ma w so­bie ko­bie­cej mięk­ko­ści, nic tego, co jest wdzię­kiem i ła­god­nym uro­kiem ko­bie­ty, a jed­nak może za­chwy­cić ory­gi­nal­nym po­wa­bem swo­im. W spo­czyn­ku, twarz jej jak wszyst­kie twa­rze o bar­dzo re­gu­lar­nych ry­sach, ma wy­raz su­ro­wy, może na­wet ostry; z po za dłu­gich rzęs skrzy­żo­wa­nych, spoj­rze­nie jej pada na cie­bie nie­dba­le i wła­sne­mi snać my­śla­mi roz­tar­gnio­ne, mija cię obo­jęt­nie; ale gdy się w roz­mo­wie oży­wi, gdy się uśmiech­nąć ra­czy, to uśmiech jej po­cią­ga­ją­cym przy­mi­la ci się wdzię­kiem, a oczy jej roz­mn­nem, by­strem i prze­cu­dow­nie pięk­nem ob­rzu­cą cię spoj­rze­niem. Znasz ty Anie­lo, to lu­do­we po­da­nie, któ­re mówi że na tych miej­scach gdzie leżą skar­by za­klę­te mi­go­cze błęd­ny ognik, co wabi ku so­bie wę­drow­ców i chci­wych a nie­ostroż­nych z bi­tej dro­gi na to­pie­le spro­wa­dza? Otóż są chwi­le, w któ­rych taką ta­jem­ni­czą ja­sno­ścią ogni­ko­wą palą się ciem­ne źre­ni­ce i bły­ska­wi­ca­mi wo­ła­ją cię ku so­bie; może to tak­że błęd­ny ognik zwod­ni­czy, co ma nie­prze­par­tą i groź­ną siłę cza­ru? Ogól­ny wy­raz twa­rzy pani Mi­cha­li­ny nie da się okre­ślić z ła­two­ścią. Snać ży­cie nie po­szło jej ła­two, snać mu­sia­ła się ła­mać z my­ślą, czy może z ser­cem wła­snem, bo chwi­la­mi jej czo­ło, lek­ko mię­dzy brwia­mi ścią­gnię­te, chmu­rzy się za­my­śle­niem su­ro­wem; w oczach ma­lu­je się znu­że­nie, na ustach osia­da wy­raz gorz­kie­go znie­chę­ce­nia. Ale po tej chwi­li prze­lot­nej jak bły­ska­wi­ca zno­wu na czo­ło po­wra­ca spo­kój; ten dum­ny, bez­na­dziej­ny spo­kój, co jest tyl­ko cno­tą z ko­niecz­no­ści, zdo­by­tą że­la­znym wy­sił­kiem woli. W obej­ściu chłod­na jest aż do szorst­ko­ści i aż do apa­tyi obo­jęt­na; le­ni­wa jak ko­tek, i jak ko­tek na słoń­cu, tak ona się ukła­da w fo­te­lu, szu­ka­jąc dla sie­bie naj­wy­god­niej­szej po­zy­cyi; ale pod tą apa­tyą lo­do­wa­tą czuć nie­wy­ga­słe jesz­cze, przy­tłu­mio­ne tyl­ko mło­dych uczuć pło – mie­nie; pod tem mięk­kiem roz­le­ni­wie­niem czuć siłę ta­jo­ną, ukry­wa­ną za­zdro­śnie – dla­cze­go? ja nie wiem… Bu­rze ży­cia prze­cho­dzi­ły jej wi­dać nad gło­wą i ode­bra­ły wia­rę w szczę­ście, zo­sta­wu­jąc zdol­ność od­czu­cia go; kto wie? pra­gnie­nie jego może i ra­zem tę oba­wę przy­szło­ści, któ­rą daje smut­ne do­świad­cze­nie ży­cia. Roz­mo­wa jej peł­na jest tre­ści; znać że ta ko­bie­ta nie­tyl­ko dużo umie, ale też prze­my­śla­ła po­waż­nie i dużo; że nie­tyl­ko re­flek­sya ale i cier­pie­niem tak­że, ku­pi­ła so­bie świa­do­mość nie jed­nej praw­dy ży­cio­wej, a mimo to zwrot jej my­śli jest wła­śnie taki, jaki Fran­cu­zi un esprit mor­dant na­zy­wa­ją; nie­dba­le, od nie­chce­nia kąsa drwią­cem słów­kiem, dow­cip jej ko­lą­cy jest i ostry, a na tych mło­dych ustach taka cierp­ka iro­nia smut­ną razi sprzecz­no­ścią. Kto wić? może i tu się po­wta­rza ba­jecz­ka o wi­no­gro­nach zbyt wy­so­ko za­wie­szo­nych; może w głę­bi du­szy swo­jej, ta ko­bie­ta tak jesz­cze mło­da, wie­lu po­dob­nym wi­no­gro­nom dać już mu­sia­ła za wy­gra­ną i smut­na a bez­sil­na jak zbun­to­wa­ne dziec­ko, wła­snym smut­kom urą­ga dow­cip­ko­wa­niem?

Słu­cha­łem słów jej, piesz­cząc ucho prze­cud­ne­mi mo­du­la­cy­ami jej gło­su, pa­trząc w nią jak w ob­raz, któ­re­go bar­wy mie­ni­ły mi się w oczach co chwi­la. Strój jej po­waż­ny a wdzięcz­ny, do­sko­na­le har­mo­ni­zo­wał z całą jej po­sta­cią. Wło­sy po­ła­ma­ne w ka­pry­śne kar­by, w górę pod­nie­sio­ne, od­sła­nia­ły in­te­li­gent­ne czo­ło i ma­low­ni­czo fa­lo­wa­ły nad skro­nią nie­bie­skie­mi żył­ka­mi po­ry­so­wa­ną, z tyłu w wiel­ki wę­zeł zwią­za­ne, uwy­dat­nia­ły fo­rem­ny kształt gło­wy, bo­ga­te i lśnią­ce ich zwo­je prze­sła­nia­ła czar­na ko­ron­ka, któ­rej koń­ce lek­ko pod bro­dę za­wią­za­ne, prze­zro­czy­stym obej­mo­wa­ły szla­kiem de­li­kat­ny pro­fil twa­rzy. Czar­na suk­nia z cięż­kiej ma­te­ryi weł­nia­nej, dłu­ga, po­włó­czy­sta, z gład­kim, pod szy­ję za­pię­tym sta­ni­kiem, ry­so­wa­ła fi­gu­rę ma­ją­cą jesz­cze wy­smu­kłe kształ­ty pierw­szej mło­do­ści, a bia­ła ka­me­lia za pa­skiem we­tknię­ta, od­bi­ja­jąc od ża­łob­nej po­wa­gi ubra­nia, jesz­cze śwież­szą i pięk­niej­szą się wy­da­wa­ła.

Tola wy­szła, za­wo­ła­na na po­moc przez mat­kę, bo na pani Mor­skiej spo­czy­wa tu te­raz cały cię­żar za­jęć do­mo­wych; Je­rzy zmę­czo­ny dłu­gą roz­mo­wą, wpół drze­miąc le­żał na łóż­ku, zo­sta­li­śmy sami pra­wie, mil­cząc obo­je. Zmrok już za­pa­dał, reszt­ki ja­sno­ści dzien­nej to­nę­ły w bla­sku ko­min­ko­we­go ognia, któ­re­go ja­skra­we pło­mie­nie od­bi­ja­ły się w oczach ko­bie­ty i ła­ma­ły się cie­niem na jej twa­rzy. Mil­cza­ła cią­gle, nie zda­jąc się pra­wie zwra­cać na mnie uwa­gi; jam dłu­go wa­żył w my­śli od cze­go­by za­cząć roz­mo­wę i jak to zwy­kle się zda­rza, co­raz mi trud­niej było wy­na­leźć coś, coby war­tom było po­wie­dze­nia. Tym­cza­sem ogień ko­min­ka ni­czem nie­pod­sy­ca­ny, gasł i ko­nał z wol­na, czer­wo­nem tyl­ko pół­świa­tłem bro­niąc nas od ciem­no­ści zu­peł­nych.

– Do­łóż pan drze­wa na ko­mi­nek – rze­kła wresz­cie pani Mi­cha­li­na, nie zwra­ca­jąc ku mnie oczu, upar­cie wle­pio­nych w ża­rzą­ce ogni­sko – nie trze­ba że­by­śmy przez le­ni­stwo tra­ci­li ślicz­ne­go to­wa­rzy­sza.

– Pani tak lu­bisz ogień? – py­ta­łem, i po­słusz­ny jej żą­da­niu przy­klą­kłem na po­sadz­ce, żeby zgrab­nie i sys­te­ma­tycz­nie uło­żyć su­che drew­ka.

– Bar­dzo – od­par­ła – lu­bię go za to, że taki ład­ny, we­so­ły i pe­łen po­wa­bu… a pa­rzy tych, co się doń zbyt śmia­ło zbli­ża­ją.

– I po­krzy­wa po­tra­fi to samo.

– Ja też i ją bar­dzo lu­bię; wię­cej po­wiem, ca­łem ser­cem za­zdrosz­czę jej losu: to naj­szczę­śliw­sza pod słoń­cem isto­ta. Wszem w ogó­le i każ­de­mu po szcze­gó­le wia­do­mo że po­krzy­wa jest to nie­po­czci­we zie­le, któ­re pa­rzy, dzię­ki więc złej sła­wie jaką się cie­szy stoi so­bie spo­koj­nie i przez każ­de­go ostroż­nie jest omi­ja­na. Cie­ka­wi, pseu­do-ama­to­ro­wie bo­ta­ni­ki, zbie­ra­cze bu­kie­tów, sen­ty­men­tal­ne dziew­czyn­ki, co się lu­bią stro­ić w le­śne kwiat­ki, nikt ją nie za­cze­pia wca­le. Po­krzy­wa robi co chce, ro­śnie i ła­mie się, usy­cha albo też ob­fi­tym buja li­ściem: nikt jej nie do­ty­ka, nikt nie pro­bu­ję na­gi­nać ją po swo­jej woli… Nie­raz do­praw­dy ża­łu­ję że nie­je­stem po­krzy­wą.

Hm! – po­my­śla­łem w du­chu – są­dząc z tego co sły­szę, nie rę­czę czy i pani jak po­krzy­wa pa­rzyć nie umiesz. Prze­mil­cza­łem jed­nak to spo­strze­że­nie i pod­nie­ca­jąc ogień do­pó­ty, aż spię­trzo­ne drew­ka ży­wym buch­nę­ły pło­mie­niem, rze­kłem wte­dy z uśmie­chem:

– Otóż i na wdzięcz­ność pani za­słu­ży­łem już so­bie: ogień do­sko­na­le się pali.

– By­najm­niej – żywo za­pro­te­sto­wa­ła ko­bie­ta – żad­na wdzięcz­ność nie na­le­ży się panu ode­mnie. Roz­pa­la­jąc ogień, nie­tyl­ko mnie ale i so­bie ra­zem zro­bi­łeś pan wiel­ką przy­jem­ność, a że ta fa­ty­ga była nie­wiel­ka, więc pro­cent masz pan do­sta­tecz­ny i by­ło­by to li­chwiar­skiem zdzier­stwem, gdy­byś pan jesz­cze co wię­cej żą­dał.

– Nie ko­niecz­nie – od­par­łem – gdy­by na­przy­kład ten ogień taki we­so­ły i ja­sny był dla pani mi­łem wspo­mnie­niem?

i dla­te­go tyl­ko tak lu­bio­nym od pani?

– Ja żad­nych nie mam wspo­mnień – zwol­na i ci­cho od­rze­kła – żyję z dnia na dzień, chwi­li wczo­raj­szej za­po­mi­na­jąc już dzi­siaj rano.

– A dziś wie­czo­rem, nie my­śli­szże pani o ju­trze?

– Nie, ni­cze­go nie ża­łu­ję ani też nie pra­gnę ni­cze­go: wy­star­cza mi te­raź­niej­szość.

– Da­ruj pani, ale nie mogę wie­rzyć temu dziw­ne­mu wy­zna­niu wia­ry.

– Dla­cze­go? – żywo prze­rwa­ła, wzro­kiem i sło­wem rzu­ca­jąc mi py­ta­nie.

– Dla­te­go – mó­wi­łem – że bez pra­gnień i na­dziei czło­wiek żyć nie może. To cią­głe prze­tra­wia­nie pa­mię­cią chwi­li mi­nio­nej, ta wiecz­nie nie­za­spo­ko­jo­na ku nie­zna­ne­mu aspi­ra­cya, to skła­do­wa część du­cha ludz­kie­go. Śla­dy jej dzia­łal­no­ści wy­ka­że pani hi­sto­rya wszel­kich zdo­by­czy, ja­kie ludz­kość od­nio­sła na polu oświa­ty, wie­dzy i mo­ral­ne­go po­stę­pu, jak rów­nież i naj­po­spo­lit­sze­go ży­wo­ta hi­sto­rya.

– Więc pan w to wie­rzysz, że są tacy któ­rzy nic zu­peł­nie nie pra­gną, bo wie­dzą że nic nie do­sta­ną.

Spoj­rza­łem uważ­nie na ko­bie­tę, któ­ra spo­wia­da­jąc się z tego czar­ne­go znie­chę­ce­nia, co jest już szczy­tem nę­dzy ludz­kiej, mó­wi­ła do mnie tak obo­jęt­nym gło­sem, jak­by o zwy­kłym wy­pad­ku co­dzien­ne­go ży­cia. Nie mo­głem do­strzedz wy­ra­zu jej oczu, ta­iła go dłu­gich rzęs za­sło­na, na ustach był ten sam, co zwy­kle wy­raz: na poły iro­nicz­ny, na poły znie­chę­co­ny bo­le­śnie.

– Wiem że są tacy – rze­kłem, nie spusz­cza­jąc oka z jej twa­rzy – ale ta bez­na­dzie­jo­wa apa­tya, co już na­wet nie ma siły być roz­pa­czą, to skar­ło­wa­ce­nie i ka­lec­two mo­ral­ne, to rdza co prze­ja­da i pleśń co bru­dzi we­wnętrz­ną isto­tę czło­wie­ka. Taka apa­tya by­ła­by osta­tecz­ną za­tra­tą du­cha, gdy­by czło­wiek co ni­cze­go spo­dzie­wać się już nie śmie, nie bro­nił się prze­ciw śmier­ci du­cho­wej siłą wspo­mnień i go­rą­cą ich mi­ło­ścią. Roz­wój jed­nej z tych władz rów­no­wa­ży uby­tek dru­giej, isto­ta my­ślą­ca ża­łu­je albo się spo­dzie­wa, wspo­mi­na lub pra­gnie, nie żyje z dnia na dzień jak twór bez­dusz­ny… a je­że­li ją do tego zła cią­gnie po­ku­sa, to wal­czy z po­ku­są jak ze zbrod­nią. Ob­mó­wi­łaś się pani szka­rad­nie.

– Pan wi­dzę lu­bisz wiel­kie sło­wa i szum­ne fra­ze­sa – rze­kła mi na to pani Mi­cha­li­na ze swo­ją uszczy­pli­wą iro­nią – a dla mnie są one po więk­szej czę­ści pu­stym dźwię­kiem bez zna­cze­nia. Nie zro­zu­mia­łam i dzie­sią­tej czę­ści z tego, coś pan po­wie­dział przed chwi­lą, a co za­pew­ne mu­sia­ło być nie­zmier­nie ład­nem. Ja się panu prze­chwa­lam śli­ma­czym, bar­dzo pro­za­icz­nym ale bar­dzo wy­god­nym spo­ko­jem mego ży­cia, tym praw­dzi­wie go­spo­dar­skim ła­dem, jaki w nie wpro­wa­dzi­łam, zo­sta­wia­jąc miej­sce na kształ­ce­nie my­śli, na cią­gły jej roz­wój, za­bra­nia­jąc go na wszyst­ko, co jest sen­ty­men­tal­no­ścią i z ko­bie­ty robi ma­zga­ja, a pan te wszyst­kie moje bo­gac­twa chcesz wy­rzu­cić za okno w imię…

– W imię praw­dy, któ­ra ta­kie bo­gac­two po­tę­pia. Uży­ję słów po­et­ki aby pani po­wie­dzieć, że ta­kiem było "bo­gac­two Izra­eli­tów sie­dzą­cych nad garn­kiem czosn­ku w nie­wo­li Egip­skiej".

– Do­sko­na­łe po­rów­na­nie! – za­wo­ła­ła – tem lep­sze że nie gór­no­lot­ne… ale nie da­łeś mi pan skoń­czyć. W imię teo­ryi bar­dzo może pięk­nych, ide­al­nie pięk­nych, ale jak wszel­ki ide­ał nie­prak­tycz­nych, za­bie­rasz mi pan wszyst­ko com so­bie po dro­gach ży­cia ze­bra­ła i wzię­ła na wła­sność swo­ją. Zkąd pan wiesz ile mnie te na­byt­ki kosz­tu­ją? Mó­wisz mi pan o wal­ce i pa­so­wa­niu się, ka­żesz żyć całą peł­nią władz du­szy, ka­żesz pa­mię­tać, kie­dy pa­mięć jest mi może cięż­kim bó­lem ser­ca; pra­gnąć, kie­dy się może pra­gnie­nie moje nie speł­ni i tyl­ko nowy ból mi przy­nie­sie… czy pan nie wiesz że ta­kie ży­cie to cier­pie­nie.

– Ale ży­cie w ca­łem zna­cze­niu tego sło­wa, ży­cie wal­ki, co jędr­ność du­cha roz­wi­ja i hart mu na­da­je sta­lo­wy, ży­cie peł­ne, zu­peł­ne i wszech­stron­ne…

– Ale i cier­pie­nie tak­że – z mocą i jak­by roz­ża­lo­na od­par­ła mi na to ko­bie­ta – cier­pie­nie… strasz­ne sło­wo a rzecz strasz­niej­sza jesz­cze – a ja cier­pieć nie chcę. Wal­ka, po­wia­dasz pan, hart na­da­je sta­lo­wy? może… ale nie za­wsze. Są du­chy któ­re ona ła­mie, lub też tak nie­szczę­śnie wy­pa­czy, że ży­cie ludz­kie z my­ślą bożą roz­bie­gnie się na dwa krań­ce prze­ciw­le­głe.

– Pani za­po­mi­nasz, że we­dle chrze­ściań­skich po­jęć, cier­pie­nie po­kor­nie przy­ję­te, sta­no­wi za­słu­gę…

– I to być może; ale na te wszyst­kie pięk­ne i wznio­słe ar­gu­men­ta mam ocho­tę od­po­wie­dzieć panu przy­sło­wiem, bar­dzo do­brze rzecz okre­śla­ją­cem, cho­ciaż nie­ste­ty bar­dzo pro­stem…

– Ja­kiem? – py­ta­łem, pa­trząc w jej oczy, bla­ska­mi w tej chwi­li pło­ną­ce.

– "I ka­szy ne cho­czu i po­wo­du ne pidu" szep­nę­ła z fi­glar­nym uśmie­chem dziec­ka. Prze­pra­szam pana – do­da­ła za­raz po­tem z iro­nicz­ną, po­wa­gą, że z ete­rów, po któ­rych jak wi­dzę przy­wy­kłeś pan spa­ce­ro­wać, ścią­gnę­łam go na zie­mię… Bar­dzo prze­pra­szam, ale chciej pan to uwzględ­nić że mnie bied­nej, ma­ło­dusz­nej isto­cie da­le­ko tu ja­koś wy­god­niej: czu­ję się na swo­im grun­cie.

– Wol­no pani jako pani – rze­kłem lek­ko gło­wę przed nią skła­nia­jąc – żal mi jed­nak pani, żal bar­dzo…

– Do­praw­dy? – spy­ta­ła za­my­ślo­na – pan mnie tak bar­dzo ża­łu­jesz? a ja wła­śnie nie lu­bię tego. Zresz­tą, to żal zmar­no­wa­ny, jam naj­szczę­śliw­sza isto­ta pod słoń­cem.

I rzu­ca­jąc w ogień ka­me­lią, któ­rą się ba­wi­ła przez czas tej roz­mo­wy, do­da­ła jesz­cze:

– Ża­łuj pan le­piej tego bied­ne­go kwiat­ka, któ­ry nie wiem po co ze­rwa­łam i po­ba­wiw­szy się nim chwi­lę, prze­sta­łam dbać o nie­go. A szko­da! szko­da praw­dzi­wie! był­by kwia­tek kwitł so­bie spo­koj­nie…

W tej chwi­li, ostroż­nie, na pa­lusz­kach wbie­gła mała Ja­dwi­sia, obej­rza­ła się po po­ko­ju, jak­by ko­goś szu­ka­jąc i zo­ba­czyw­szy pa­nią Mi­cha­li­nę, rzu­ci­ła się do niej z ra­do­ścią:

– Jak się masz Wi­sien­ko moja – mó­wi­ła bio­rąc ją, na ko­la­na i piesz­cząc po­ca­łun­ka­mi ślicz­ną dzie­ci­nę, któ­ra ją rącz­ka­mi ob­ję­ła za szy­ję – jak się masz? czy grzecz­na tu była dziew­czyn­ka? czy tę­sk­ni­ła za cio­cią Mi­sią?

Pod­czas gdy Wi­sien­ka zaj­mu­jąc całą jej uwa­gę, od­po­wia­da­ła jej w swo­jem dzie­cin­nem na­rze­czu, coś cze­go ja zro­zu­mieć nie mo­głem, pa­trzy­łem na kwia­tek, któ­re­go de­li­kat­ne li­stecz­ki, ob­ję­te ża­rzą­cym uści­skiem pło­mie­nia, kur­czy­ły się i wię­dły… Pani Mi­cha­li­na nie pa­trzy­ła na mnie w tej chwi­li, po­chy­li­łem się więc nie­znacz­nie i po­chwy­ciw­szy za nie­zwę­glo­ną jesz­cze ło­dy­gę, wy­rwa­łem z pło­mie­ni ofia­rę ko­bie­ce­go ka­pry­su. Po­wiedz mi Anie­lo, czy ta dziw­na ko­bie­ta, któ­rej uśmiech, wej­rze­nie i sło­wo, wza­jem­nie so­bie za­prze­cza­jąc, spla­ta­ją się w pa­smo nie­roz­wi­kła­nych za­ga­dek, czy ta ko­bie­ta i z cu­dzem ser­cem po­tra­fi­ła­by zro­bić to samo, co z kwiat­kiem, któ­ry w ogień rzu­ci­ła?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: