- promocja
Nie wracaj do domu, Michelle - ebook
Nie wracaj do domu, Michelle - ebook
Nowy thriller autorki międzynarodowych bestsellerów.
Najpierw przychodzi czas na miłość.
Potem na morderstwo.
Lucas Forester nie nienawidził swojej żony. Michelle była błyskotliwa, mądra i piękna. Co prawda, lubiła ekstrawaganckie wydatki i pogardzała każdym, kto miał niższy status społeczny od niej, ale miała również wiele do zaoferowania. Przede wszystkim bogactwo, z którego Lucas mógł podjąć ledwie jeden procent.
Latami knuł, jak odziedziczyć fortunę Michelle.
Ze smutkiem skonstatował, że wymaga to usunięcia żony.
Lecz był na to poświęcenie gotowy.
Tymczasem ktoś go przejrzał. Chce go dopaść. I jest coraz bliżej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-061-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Miarowe tykanie zabytkowego zegara karetowego stojącego na gzymsie kominka stało się jakby głośniejsze – rytmiczne cyk-cyk-cyk, na które zwykle nie zwraca się uwagi. Prawie godzinę siedziałem nieruchomo i trzymałem za rękę chorą teściową. Tykanie wnikało mi do mózgu i szarpało nerwy, wywołując wyobrażenia młotków, miedzianych sprężyn, rozbitego szkła.
Nora wyglądała znacznie gorzej, niż gdy ją odwiedziłem na początku tygodnia. Siedziała w łóżku, otoczona mnóstwem poduszek. Jeszcze bardziej schudła, choć już przed chorobą była szczupła. Widziałem sterczące kości, a pocałunek w policzek okazał się sportem ekstremalnym – można było stracić oko. Blada cera kojarzyła się z makijażem dzieci, które zapukały do domu w Halloween kilka dni temu. Podkreślała ciemne kręgi pod oczami przypominającymi studnie bez dna. Nie wiedziałem, ile czasu jej zostało. Nie byłem medykiem, ale wszyscy czuliśmy, że to nie potrwa długo. Kiedy zaledwie trzy tygodnie temu poinformowała mnie o diagnozie, lekarze prognozowali, że przeżyje dwa miesiące, lecz jej stan pogarszał się tak szybko, że nie zdziwiłbym się, gdyby umarła za kilka dni.
Rak jajnika. Byłem Anglikiem, miałem trzydzieści dwa lata i nie osiągnąłem nawet połowy wieku Nory. Wcześniej nie wiedziałem, dlaczego rak jajnika jest nazywany „cichym zabójcą”, ale teraz już to rozumiałem. Moja teściowa była bardzo bogata i mieszkała w ekskluzywnym, malowniczym osiedlu Chelmswood na przedmieściach Bostonu, jednak kiedy wreszcie poszła do lekarza z powodu bólu w plecach i ustalono, co się dzieje, jej organy wewnętrzne były już zaatakowane. Choroba okazała się podstępna, działała w ukryciu, niszczyła organizm, nim ktoś się zorientował, że dzieje się coś złego.
Wielka szkoda, bo w całej rodzinie Wardów tylko ją naprawdę lubiłem. Przy łóżku teścia na pewno nie siedziałbym tak długo z odrętwiałym tyłkiem. Miałbym ochotę udusić go poduszką w chwili, gdy pielęgniarka się odwróci. Ale Nora nie budziła we mnie negatywnych emocji. Była dobra, łagodna. W sekrecie poświęcała mnóstwo czasu na pracę w organizacjach charytatywnych i przekazywała im pieniądze, nie licząc na wdzięczność. Czasami wyobrażałem sobie, że gdyby moja matka żyła, byłaby podobna do Nory. Przez moment się zastanawiałem, co by się ze mną stało, gdyby nie umarła tak młodo. Czy wyrósłbym na porządnego człowieka?
Stopniowo uwolniłem rękę z dłoni Nory i sięgnąłem po komórkę. Postanowiłem rozegrać w telefonie kilka partyjek tryktraka, nim się obudzi. Ostatnim razem program trzy razy mnie pokonał i musiałem się zrewanżować, ale palce Nory poruszyły się, nim wykonałem pierwszy ruch. Popatrzyłem na jej czoło, które wydawało się zmarszczone z bólu nawet we śnie. Nie pierwszy raz miałem nadzieję, że śmierć zabierze ją wcześniej, a nie później. Gdybym był śmiercią, działałbym szybko, skutecznie i miłosiernie, nie przekształcałbym odejścia z tego świata w długi, bolesny proces rozpadu ciała i umysłu. Ludzie nie powinni cierpieć przed śmiercią. Przynajmniej nie wszyscy.
– Lucas?
Podskoczyłem. Była to Diane, pielęgniarka Nory i moja sąsiadka; położyła mi rękę na ramieniu. Wyszła z pokoju zaledwie na dwie minuty, ale podczas pracy zawsze nosiła buty na miękkich podeszwach, co sprawiało, że nigdy nie słyszałem, że się zbliża. Jakby się skradała, pomyślałem i postanowiłem więcej nie siadać odwrócony plecami do drzwi.
Kiedy przechodziła obok mnie, poczułem wyraźny zapach środków bakteriobójczych i płynu odkażającego do rąk. Nienawidziłem tego odoru. Budził zbyt wiele złych wspomnień, których nie potrafiłem odpędzić. Diane postawiła szklankę wody na stoliku przy łóżku, sprawdziła stan Nory i odwróciła się. Stała wsparta pod boki, patrząc na mnie z góry. Miała metr osiemdziesiąt wzrostu i ciemne kędzierzawe włosy przypominające maleńkie świderki.
– Możesz wracać do domu. Zostanę tu dziś wieczorem. – Mówiła przyjaznym tonem, lecz nie ulegało wątpliwości, że to rozkaz. – Odpocznij – dodała. – Wyglądasz koszmarnie.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem z udawanym oburzeniem. – Naprawdę umiesz mówić komplementy mężczyznom.
Diane przechyliła głowę na bok, splotła ramiona na piersi i obrzuciła mnie długim spojrzeniem, które każdy uznałby za groźne.
– Kiedy ostatnio normalnie spałeś?
Machnąłem ręką.
– Jest dopiero siódma.
– Domyślam się, że w tych okolicznościach ja też nie chciałabym być sama w domu.
Odwróciłem wzrok.
– Nie o to chodzi. Zaczekam, aż Nora się obudzi. Chcę się z nią pożegnać. Wiesz, na wypadek, gdyby… – po ostatnim słowie głos lekko mi się załamał i udałem, że kaszlę. Przycisnąłem do oczu nasady dłoni.
– Nie umrze… – szepnęła Diane. – Nie dziś w nocy. Możesz mi zaufać. Nie jest gotowa do odejścia.
Diane od dwudziestu lat pracowała w hospicjum i widziała wielu ludzi wydających ostatnie tchnienie. Skoro powiedziała, że Nora nie umrze w nocy, rano będzie nadal żyła.
– Niech się obudzi. Potem pojadę do siebie.
Diane westchnęła z rezygnacją i usiadła w fotelu po drugiej stronie łóżka. Milczeliśmy. Czuliśmy się dobrze w swojej obecności, choć spotykaliśmy się rzadko. Poznałem Diane i jej żonę Karinę niespełna trzy lata temu, gdy wprowadziliśmy się do domu w Chelmswood. Mieszkały po przeciwnej stronie ulicy; pewnego dnia nawiązały rozmowę ze mną i Michelle. Zdaje się, że chodziło o terminy wywozu śmieci i recykling odpadów. Przyziemna dyskusja mogłaby się przerodzić w przyjaźń: jedlibyśmy razem kolacje, spotykali się na drinka, zwierzali z wstydliwych sekretów dzieciństwa. Jednak Michelle uważała, że nie mamy na to czasu: jej zdaniem byliśmy „zajętymi przedstawicielami wolnych zawodów z napiętym harmonogramem utrudniającym nawiązywanie nowych znajomości”. Mój automatyczny translator tłumaczył ten komentarz następująco: „Nie chcemy, by zawracano nam głowę”, więc nigdy nie staliśmy się przyjaciółmi i pozostaliśmy tylko sąsiadami.
Czasem zapraszaliśmy się na świąteczne przyjęcia albo opiekowaliśmy się swoimi domami podczas wyjazdów – wyjmowanie listów ze skrzynki, podlewanie kwiatów i tak dalej – lecz poza tym spotykaliśmy się tylko na ulicy. Mimo to Karina regularnie zostawiała w naszej kuchni pozdrowienia wraz z kwiatami ze swojego ogrodu i butelką wina. Nie chcąc być gorsza, Michelle odwzajemniała gest, lecz zawsze wybierała bardziej wysmakowane bukiety i lepsze wino. Bardzo irytowały mnie podstępne, złośliwe gierki żony, choć udawałem zbyt głupiego, by je zauważyć. Jednak kiedy Nora zachorowała i Diane została jedną z jej pielęgniarek, czułem ulgę, że teściową opiekuje się osoba, której mogę ufać.
– Przykro mi, że masz tyle kłopotów. – Diane przerwała moje myśli o małżeństwie. – To niesprawiedliwe. Oczywiście choroby nigdy nie są sprawiedliwe, lecz jest jeszcze sprawa Michelle. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, co przeżywasz. To koszmarne…
Skinąłem głową, potwierdzając niewypowiedziane słowa wiszące w powietrzu. Temat Michelle był wyczerpany: wszystko przedyskutowaliśmy, rozłożyliśmy na czynniki pierwsze i z powrotem złożyliśmy w całość. Nie rozwiązaliśmy zagadki jej zniknięcia ani nie znaleźliśmy żadnych tropów. Nie było niczego nowego, pomocnego, budzącego nadzieję. Nigdy niczego się nie dowiemy.
Znowu zapadła cisza. Tykanie ozdobnego zegara karetowego przypominało mi chwilę, gdy stałem z młotkiem w ręku. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
– Ja otworzę – mruknęła Diane i zanim zdążyłem się podnieść, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi. Mimo woli się zastanawiałem, czy nie opuściła pomieszczenia tak szybko, bo chciała się ode mnie uwolnić: w ciągu ostatniego miesiąca niemal codziennie udzielała mi wsparcia. Postanowiłem nieco stonować swoje zachowanie. Nikt nie lubi być postrzegany jak histeryczna płaksa, niezależnie od okoliczności.
Pochyliłem się w stronę drzwi i wyciągnąłem szyję, lecz nie słyszałem żadnych głosów. Nie chciałem wstawać, bo Nora mogłaby się obudzić. Jej ciało było chore, lecz umysł pozostał sprawny jak szwajcarski zegarek. Gdyby zobaczyła mnie przykładającego ucho do mahoniowych drzwi, zastanawiałaby się, co knuję. To był solidny mahoń. Najlepszy, jaki można kupić za pieniądze zarobione przez trzy pokolenia Wardów, właścicieli imperium budowlanego. W domu nie użyto tanich materiałów, jak zauważył teść, kiedy po raz pierwszy oprowadził mnie po sześciu sypialniach, czterech salonach, wewnętrznych i zewnętrznych kuchniach (koszmarnie zimnych w czasie lodowatych zim w Bostonie). Do tego dochodziły tereny zielone, znacznie większe niż zwykłe podwórko, na którym można przystrzygać trawę kosiarką.
– Moja rodzina musi mieć wszystko, co najlepsze – powiedział Gideon swoim charakterystycznym, pompatycznym basem, wypiwszy kolejną szklaneczkę szkockiej. Po każdym łyku w jego głosie coraz wyraźniej było słychać rozwlekły akcent ze Wschodniego Wybrzeża, który zwykle starannie ukrywał. – Żadnych płyt pilśniowych, winylu, laminatu ani innych śmieci. W ogóle mnie to nie interesuje, ani trochę.
Płyty pilśniowe, winyl i laminat są w domach, które budujesz dla innych – pomyślałem, ale tylko mruknąłem coś w odpowiedzi. Niewątpliwie uznał to za oznakę zgody, ponieważ ludzie rzadko się z nim nie zgadzali. Uniosłem szklaneczkę szkockiej i nie wspomniałem o mieszkaniach komunalnych, w których się wychowałem i które Gideon uważał za „nędzne nory dla biedaków”. Nie opowiedziałem, jak mnie i ojca wiele razy eksmitowano z obskurnych klitek, ponieważ nie mogliśmy zapłacić czynszu, po czym lądowaliśmy na bruku. Miałem zupełnie inne dzieciństwo niż moja żona i wyobrażałem sobie, że Gideon wybałuszyłby oczy ze zdumienia, gdybym opisał koszmarne warunki, w jakich się wychowałem. Zrozumiałby, że pochodzę ze środowiska, które nie ma nic wspólnego z eleganckim wizerunkiem mojej osoby – choć zdołałem wmówić całemu światu, że jest prawdziwy. Byłby wstrząśnięty, gdyby zrozumiał, że jego idealna córka wyszła za mąż za kogoś ze znacznie niższej sfery. Wyciągnęła mnie z ziemi jak marchewkę, i to wcale nie drogi, ekologiczny gatunek. Śmiałem się w duchu, gdy przychodziły mi do głowy te porównania.
Oczywiście niczego mu nie powiedziałem. Wypiłem kolejny łyk szkockiej, której nienawidziłem, i milczałem. Nie miałem zamiaru zdradzać teściowi prawdy o swoim pochodzeniu, choć dałoby mi to trochę satysfakcji. Tak czy inaczej, mimo wysiłków Gideona, wszystko układało się zgodnie z planem. A nawet jeszcze lepiej. Zadowolony z siebie sukinsyn nie żyje.
Nie tylko on.Rozdział 2
2
Ręka teściowej znowu zadrżała i skupiłem na niej uwagę, zapominając o jej nieżyjącym mężu. Kiedy Nora otworzyła oczy, odczekałem chwilę, by całkiem oprzytomniała. Zastanawiałem się, jak się czuła przez ułamek sekundy po przebudzeniu, nim przypomniała sobie, że umiera, a Michelle zaginęła. Może poczuła ulgę, że cierpienie wkrótce się skończy? Może była zadowolona, że jej walka zbliża się do kresu?
– Znowu zasnęłam – powiedziała, napotkawszy mój wzrok. Mówiła ochryple, a jej akcent z południowo-zachodniej Anglii był zauważalny nawet po kilkudziesięciu latach życia w Stanach. – Nie jestem najlepszą towarzyszką, prawda? Powinieneś iść do domu.
Przygładziła krótkie, siwe włosy. Cienka, pomarszczona skóra na wierzchu drżącej dłoni przypomniała krepinę, której używaliśmy w szkole na zajęciach artystycznych, gdy byłem chłopcem. Przypomniał mi się stworzony przeze mnie pająk. Mozolnie wycięte złote trójkąciki przyklejone do kolorowych drucików do czyszczenia fajek. Kiedy dumnie niosłem swoje dzieło do domu, by pokazać je ojcu, barczysty chłopak o imieniu Tony odebrał mi je, wrzucił do kałuży i podeptał wielkimi buciorami. Podbiłem mu oko i wyrwałem kępę włosów, czym zyskałem podziw kolegów; dyrektorka szkoły na trzy dni zawiesiła mnie w prawach ucznia. Warto było to zrobić, ale był to jeden z ostatnich przypadków, gdy publicznie podniosłem na kogoś rękę.
– Jeszcze nie chcę iść do domu – powiedziałem. – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.
– Na to wygląda. – Nora usiłowała się uśmiechnąć, lecz na jej twarzy pojawił się grymas. Rozejrzała się po pokoju przekrwionymi, załzawionymi oczami. – Gdzie jest Diane? – spytała z lekką paniką w głosie. – Nie wyszła, prawda?
– Nie, ktoś zadzwonił do…
Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Diane. Podążała za nią inspektor Anjali Dubal. Wyprostowałem plecy, a Nora otworzyła szeroko oczy. Próbowała się podnieść i wyciągnąłem rękę, by jej pomóc, ale pokręciła głową.
– Ma pani jakieś wiadomości, pani inspektor? – spytałem z westchnieniem.
Anjali, która od początku nalegała, byśmy zwracali się do niej po imieniu, podeszła do łóżka. Długie ciemne włosy spływały jej na ramiona. Miała przeszło trzydzieści pięć lat i była ode mnie o głowę niższa, ale niski wzrost nie odbierał jej pewności siebie. Wydawała się ambitna i zdeterminowana. Czujna.
– Postanowiłam wpaść – powiedziała. – Miło mi, że panią widzę. Jak się pani czuje?
Nora chwyciła mnie za rękę, wbijając mi w dłoń kościste palce.
– Jakoś się trzymam, prawda?
– Ale z trudem. – Wstałem, odwróciłem się w stronę Anjali i powtórzyłem pytanie Nory nieco bardziej szorstkim tonem. – Ma pani jakieś wiadomości?
Inspektor włożyła ręce głęboko do kieszeni czarnego płaszcza sięgającego do kolan. Stała w lekkim rozkroku. W czasie naszych rozmów dowiedziałem się, że jest singielką, nie ma dzieci i w ciągu ostatnich dwóch lat spędziła na urlopie zaledwie tydzień. Nie skarżyła się. Uwielbiała swoją pracę i była w niej dobra. Stała w sypialni Nory z pistoletem na biodrze i wydawało się, że jest w swoim żywiole. Emanowała z niej pewność siebie. Miała imponujące umiejętności i intuicję. Jednak tym razem w niczym jej to nie pomoże.
– Otrzymaliśmy wyniki badań laboratoryjnych skradzionej furgonetki. – Na twarzy Anjali pojawił się przepraszający wyraz. Już dawno spostrzegłem, że nie potrafi ukrywać uczuć, i miałem nadzieję, że nigdy nie gra w pokera. Mimo to jej słowa wzbudziły moją ciekawość. I, szczerze mówiąc, zaniepokoiły mnie.
– Coś znaleźliście? – spytałem, usiłując nie wstrzymywać oddechu w oczekiwaniu na odpowiedź.
Pokręciła głową
– Niestety, nic pomocnego.
– Nic? – odezwałem się. Mocniej zabiło mi serce. – W całej furgonetce? Jak to możliwe?
– Została spalona, więc wiedzieliśmy, że badania okażą się trudne – odparła. – Niestety ogień zniszczył wszystkie ślady DNA. Nie znaleźliśmy odcisków palców ani stóp dających się zidentyfikować. Żadnego włosa ani włókna. – Tak głęboko wbijała ręce w kieszenie, że zastanawiałem się, czy straciła pewność siebie, czy szuka magicznej drogi ucieczki. – Przykro mi to mówić, ale badania laboratoryjne zakończyły się fiaskiem. Przejrzeliśmy też wszystkie nagrania z monitoringu.
– Ciągle nie ma żadnych świadków? – szepnęła Nora.
– Nie – odparła Anjali. – Ludzie, którzy porwali Michelle, znali się na rzeczy.
– Byli zawodowcami – wtrąciła Diane. Inspektor przytaknęła.
– Ma pani nadzieję, że Michelle wyjdzie z tego żywa? – spytała drżącym głosem Nora.
Anjali zrobiła krok do przodu. Milczała przez chwilę.
– Na początku obiecałam, że nie będę państwa okłamywać – rzekła w końcu. – To, że porywacz nie odebrał okupu, może oznaczać wiele rzeczy. Mógł się przestraszyć…
– Zgodziła się pani, że to zawodowcy – zauważyłem.
– Tak, ale mogły się pojawić problemy logistyczne…
– Logistyczne?! – rzuciłem. – Michelle to nie jakaś cholerna paczka z Amazona. Wiedzieli, że tam jesteście, to jasne. Wiedzieli, że policja obserwuje to miejsce. – Anjali otworzyła usta, lecz nie dałem jej dojść do słowa. – List z żądaniem okupu wyraźnie zabraniał zawiadamiać policję, ale pani nalegała. Powiedziała pani, że nad wszystkim panujecie, wiecie, co robicie.
– Lucas, proszę! – przerwała Diane. – Wszyscy stoimy po tej samej stronie.
– Może. – Zacisnąłem usta, odzyskując panowanie nad sobą. – Ale jeśli… A jeśli ją skrzywdzili, bo nie spełniłem ich żądań? Gdybym to zrobił, mogłaby już tu być.
Anjali uniosła dłoń.
– Nie możemy…
– Minęło trzydzieści jeden dni od porwania Michelle. Trzydzieści jeden. – Wszyscy słyszeli narastające napięcie w moim głosie. Przypominało wzbierającą falę tsunami. – I dwadzieścia osiem dni od nieudanego przekazania okupu, czego nikt nie potrafi wytłumaczyć.
– Rozumiem, co pan czuje – rzekła Anjali.
– Naprawdę? Czy porwano miłość pani życia?
– Nie, Lucas, ale przyrzekam, że…
– Że zrobicie wszystko, co w waszej mocy? – Zaśmiałem się gorzko. – Powtarzała to pani tyle razy, że straciłem już rachubę. A tymczasem jest coraz mniej czasu. Dla Michelle i dla… – Uszczypnąłem się w grzbiet nosa, ale było już za późno. Wszyscy wiedzieli, kogo mam na myśli. Westchnąłem i pokręciłem głową. – Nie odpowiedziała pani na pytanie Nory. Jaką ma pani nadzieję, że moja żona wróci do domu żywa? I proszę tym razem nie opowiadać nonsensów o logistyce.
Anjali spuściła wzrok i przechyliła głowę na bok. Przygotowywałem się na odpowiedź, która musiała paść.
– Biorąc pod uwagę to, że porywacze nie komunikują się z nami od czterech tygodni i nie wysuwają żadnych żądań, cóż… w tej sytuacji trudno być optymistą.
Nora wydała lekki okrzyk i opadła na poduszki, a Diane mocno wykręciła ręce, aż myślałem, że je sobie połamie. Mrugnąłem trzy razy i zacisnąłem zęby, rozważając słowa inspektor.
– Nie możemy tracić nadziei. – Anjali po kolei popatrzyła każdemu z nas w oczy. – Tak, wiem, że mówiłam to już wcześniej, ale odnalezienie Michelle to dla mnie priorytet. Poprosiłam, by przydzielono mi tę sprawę. Walczyłam o nią. I mają państwo moje słowo, że będę walczyć dalej.
– Dziękuję, Anjali, jesteśmy pani bardzo wdzięczni. – W głosie Nory brzmiało ogromne rozczarowanie. – Czy może nam pani powiedzieć coś jeszcze?
– Nie. – Inspektor lekko pokręciła głową. – Żałuję, że nie mam lepszych wiadomości.
Nora uniosła podbródek, z pozoru niewzruszona. Teściowa była serdeczną kobietą, ale nie lubiła publicznie okazywać emocji. Jedyny wyjątek stanowił dzień, gdy poślubiłem Michelle. Wszyscy się wtedy popłakali, również ja, choć urządziłem to przedstawienie z innych powodów.
– Diane, mogłabyś odprowadzić inspektor Dubal? – rzekła cicho Nora. – Chciałabym porozmawiać z Lucasem w cztery oczy.
Diane się zawahała, ale kiedy Anjali się pożegnała i usłyszeliśmy ich kroki na schodach, Nora spojrzała na mnie z determinacją. Wskazała fotel obok łóżka i odczekała, aż usiądę.
– Zawsze byłeś idealnym zięciem – powiedziała w końcu.
Zrobiłem sceptyczną minę i poruszyłem w fotelu.
– Och, nie sądzę…
– Tak, byłeś. Nie wiesz o tym, bo nie jesteś rodzicem, ale kiedy ma się dzieci, człowiek zawsze się martwi, że nie podejmował właściwych decyzji. Że był za łagodny albo za surowy, że dawał dzieciom za dużo albo za mało swobody.
– A one się skarżą niezależnie od naszego postępowania?
– Właśnie. Staramy się kierować nimi najlepiej, jak potrafimy, a potem przeżywamy ich niepowodzenia jak własne – umilkła, łapiąc oddech. – Ale kiedy wzięliście ślub, wiedziałam, że osiągnęłam coś dobrego. Michelle wybrała dobrego mężczyznę. Nie mogła dokonać lepszego wyboru.
– Jak możesz to mówić? – Wbiłem wzrok w podłogę. – Gdybym nie wyjechał do Anglii w tygodniu, kiedy ją porwano, gdybym został w Stanach albo nie dał policji listu z żądaniem okupu, może…
– Nie obwiniaj się – przerwała zaskakująco surowym tonem. – Nie marnuj czasu i energii na wyrzuty sumienia, kiedy cię potrzebuję, żebyś dopingował policję. – Wzięła mnie za rękę. – Lucas, musisz zrobić wszystko, by Michelle wróciła do domu.
– Oczywiście, że tak.
– Wszystko, co będzie konieczne. Jeśli potrzebujesz pieniędzy…
– Nie, jakoś sobie radzę – Zgarbiłem się i wymamrotałem: – Przynajmniej pod względem finansowym.
Pochyliła się lekko w moją stronę.
– Muszę cię prosić o coś jeszcze.
– Tak?
– Miej oko na Travisa, kiedy was opuszczę. Będzie cię potrzebował bardziej niż kiedykolwiek.
– Może korzystać z pokoju gościnnego, jak długo chce albo potrzebuje.
– Jestem ci głęboko wdzięczna. Wierz mi, wiem, jak uciążliwy może być mój syn. Znowu zaczął brać narkotyki, co mnie martwi, i chcę, żebyś się nim zajął. Wyślij go z powrotem na terapię. Pomóż mu wyzdrowieć. Już raz mu się udało, a teraz liczę na ciebie. Będziesz miał dostęp do niezbędnych funduszy…
– Noro, nie potrzebuję pieniędzy…
– Ty nie, ale Travis będzie potrzebował – umilkła. – Mogę mu powiedzieć, że jeśli nie podejmie terapii, przekażę większą część przypadającego na niego spadku organizacjom charytatywnym walczącym z uzależnieniami.
Wybałuszyłem oczy.
– Naprawdę?
– Nie wszystko, ale dużą część. Jakiś czas temu rozmawiałam o tym w sekrecie z Michelle, zanim… – Zacisnęła usta i zamrugała. Ja też zamrugałem. Żona o niczym mi nie wspomniała. – Tak czy inaczej, nie sądzę, że przekażę mu w spadku gotówkę. Jego ostatnie zachowania wskazują, że może błyskawicznie roztrwonić ją na narkotyki. – Zamknęła oczy. Nagły przypływ energii zaczął się kończyć. Czekałem, aż poczuje się na tyle lepiej, by kontynuować. – Zastanawiałam się, czy nie wyznaczyć ciebie i Michelle na administratorów funduszu powierniczego zarządzającego pieniędzmi należącymi do Travisa. Nie chcę, żeby decyzje podejmowała anonimowa osoba, jeśli nie będzie potrafił sam o nie zadbać; tego rodzaju rzeczy powinny pozostać w rodzinie. Kiedy Michelle wróci do domu, musicie mu pomóc. Czy mogę liczyć, że to dla mnie zrobisz?
– Przyrzekam – odpowiedziałem. Wirowało mi w głowie. – Zrobię to, co będzie najlepsze, masz moje słowo.
Oparła się na poduszkach i westchnęła.
– Dziękuję ci, dziękuję. Wiedziałam, że mogę ci zaufać.
– Zawsze. Travis cię dzisiaj odwiedził?
– Nie.
Jej odpowiedź nie była dla mnie zaskoczeniem. Travis kompletnie olewał matkę: gdy się dowiedział, że ma raka, pojawiał się punktualnie tylko w jednym wypadku – kiedy potrzebował gotówki. Ucieszyłem się, że bez mojej pomocy nie będzie w stanie dobrać się do jej majątku, nie przekonałby mnie słodkimi słówkami. Rola administratora funduszu powierniczego bardzo mi odpowiadała; przed kilkoma miesiącami podsunąłem ten pomysł Norze, sugerując, co mogłaby zrobić, gdyby Travis znowu zaczął ćpać. Nie wspomniałem jednak o darowiźnie na cele charytatywne i ten pomysł bardzo mi się nie podobał.
Przez jakiś czas rozmawiałem z Norą i Diane na banalne tematy, po czym wyszedłem z domu. Zamknąłem trzymetrowe drzwi wykonane na specjalne zamówienie, nie po raz pierwszy zastanawiając się, czy ich rozmiar nie ma coś wspólnego z kompleksami Gideona.
Chłodne, rześkie listopadowe powietrze zapowiadało kolejną długą zimę. Miejmy nadzieję, że moją ostatnią na Wschodnim Wybrzeżu. Jeśli za rok zapragnę zobaczyć śnieg albo lód, sam wybiorę odpowiednie miejsce, znacznie ciekawsze. Aspen, Chamonix, Verbier, Whistler. Do licha, odwiedzę najlepsze ośrodki narciarskie na każdą literę alfabetu!
Myślałem z euforią o niezbyt dalekiej przyszłości, uśmiechałem się coraz szerzej, aż wreszcie głośno się zaśmiałem. Wakacje w wybranych kurortach nie były fantazją, spekulacją ani pobożnymi życzeniami, tylko pewnością. Wkrótce będę mógł wydawać pieniądze żony, na co tylko zechcę. Zrobiłem, co zrobiłem, i wiedziałem, że Michelle nigdy nie wróci do domu.Rozdział 3
3
Z pewnym wysiłkiem usiłowałem nie iść energicznym krokiem do samochodu, nowiutkiego mercedesa klasy C coupé, który Michelle podarowała mi na ostatnie urodziny. Nie była to okrągła rocznica i zaprotestowałem – oświadczyłem, że jestem zadowolony z używanego audi kupionego przed kilku laty po przyjeździe do Stanów. Powiedziałem, że nowe auto jest zbyt ekstrawaganckie, a cena skandaliczna, ale Michelle odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
– Fundusze powiernicze służą właśnie do zaspokajania ekstrawaganckich, skandalicznych zachcianek, kochanie! – Zdecydowanym ruchem wcisnęła mi do ręki kluczyki. Z wysiłkiem usiłowałem nie myśleć o kolejnej ogromnej sumie znikającej z jej rachunku bankowego, choć wiedziałem, że to jeden z jej najtańszych zakupów. W tym momencie narodził się mój wielki plan. Rozpoczęło się odliczanie.
– Muszę ci przypomnieć – ciągnęła przekonującym tonem, który rzucał większość jej oponentów na kolana – że nigdy nie należy zaglądać darowanemu koniowi w zęby, a zwłaszcza strzelać mu w głowę. Cóż, nie byłam ostatnio najłatwiejsza we współżyciu. Mam nadzieję, że w ten sposób się zrehabilituję, a poza tym mam jeszcze inne plany…
Objęła mnie za szyję i na jej ustach w kształcie serca pojawił się chytry uśmieszek. Wiedziałem, że ten rodzaj uścisku zaprowadzi nas do sypialni, na kanapę albo podłogę w kuchni. Pocałowałem ją mocniej, nie tylko z powodu obietnicy seksu, który zawsze był fantastyczny. Nie chciałem mimo woli powiedzieć, że ostatnio jest jak wrzód na dupie, ponieważ była nim od dnia, gdy się poznaliśmy.
Ale mercedes… Do licha, cóż za wspaniała maszyna! Kiedy drzwi się zamknęły z ciężkim metalicznym szczęknięciem i moje wspomnienia z dnia urodzin pozostały na zewnątrz, gdzie rozwiał je wiatr, rozkoszowałem się samotnością w cichym, mechanicznym kokonie. Przez chwilę siedziałem na podjeździe domu Nory, po czym zapaliłem silnik i sięgnąłem do schowka na rękawiczki po paczkę marlboro, którą tam schowałem.
Michelle nienawidziła palenia, dym przyprawiał ją o mdłości i nigdy się nie dowiedziała, że papierosy to jedna z moich sekretnych przyjemności. Paliłem rzadko i dobrze potrafiłem ukryć różne rzeczy – dzieje swojego życia, prawdziwe myśli, emocje, nawyki. Żona nie wiedziała o mnie mnóstwa rzeczy.
Kiedy przejechałem przez bramę posiadłości Wardów, wykonaną z kutego żelaza, znowu z zadowoleniem zaciągnąłem się dymem. Uśmiechnąłem się na myśl, że nigdy więcej nie będę musiał nosić rękawiczek, by ukryć zapach papierosów, ani słuchać prychania Michelle, gdy mijaliśmy na ulicy kogoś, kto wyszedł zapalić. Obracała za takimi ludźmi głowę niemal o sto osiemdziesiąt stopni i twierdziła, że rzuca na nich zły urok; można było się dziwić, że nie zamieniają się w kamień.
Posłuchajcie. Nie czułem nienawiści do Michelle – powinienem to jasno powiedzieć już na początku. Jak mogłem jej nienawidzić, skoro dawała mi wszystko, czego pragnąłem? Kiedy byłem chłopcem, ojciec zawsze mawiał: „Nienawiść to mocne słowo, synu”. Spotkałem w życiu mnóstwo ludzi, którzy budzili we mnie znacznie bardziej negatywne uczucia niż Michelle, i to o wiele szybciej. Nie, nie nienawidziłem jej, lecz z pewnością nie darzyłem sympatią. Szczerze mówiąc, cholernie mnie irytowała.
Założę się, że wasi partnerzy też was irytują. Czy zamierzacie udawać, że w najmroczniejszych chwilach życia, w głębi duszy, po kolejnej piekielnej awanturze wywołanej bezpodstawną zazdrością, pretensjami na temat podziału obowiązków domowych, stanem finansów rodzinnych albo dwuznacznymi komplementami teściów, nigdy nie wyobrażaliście sobie, że wasza druga połowa znika?
Świetnie, może nie marzycie o pokrojeniu śpiącej żony japońskim nożem santoku, ale jeśli snujecie takie fantazje, kim jestem, by to oceniać? A może wyobrażacie sobie rzeczy, nad którymi nie macie kontroli? Nagły atak serca w supermarkecie, runięcie twarzą w mrożony groszek? Albo samochód wpadający w poślizg i roztrzaskujący się o stuletni dąb? Może macie bardziej komiksową wyobraźnię – fantazjujecie o pianinie albo kowadle spadającym z nieba? Wszystkie te scenariusze wydają się tragiczne, ale po stosownym okresie żałoby moglibyście robić to, co chcecie. Nie musielibyście znosić niczyich irytujących zachowań. Zaciskać zębów, obserwując dziwaczne przyzwyczajenia żony. Uniknęlibyście denerwującego postępowania sądowego, ogromnych wydatków na adwokatów i długich sporów, kto weźmie kota.
Nigdy nie przyszło wam to do głowy? Ani razu? Cóż, tak właśnie myślałem.
Michelle była kuratorką w galerii sztuki w dzielnicy Black Bay w Bostonie. Wyjątkowo pretensjonalnego przybytku, gdzie organizowano eleganckie wernisaże. Goście cmokali się w policzki, wychodzili bardziej głodni niż w chwili przybycia, bo kanapki serwowano mikroskopijne, popijali drogiego szampana i zastanawiali się, co ostatnia gwiazda sztuki współczesnej chciała powiedzieć za pomocą swoich abstrakcyjnych dzieł. Zwykle uważałem, że przekaz brzmi: „Dajcie mi waszą forsę”, a egzaltowani goście ochoczo spełniali prośbę. Przechwalali się, ile wydali na sztukę nowoczesną i jak wzrosła wartość ich kolekcji w ciągu ostatniego roku. Współzawodniczyli ze sobą dla sportu.
Ja działałem w innej branży. Byłem zatrudniony w firmie zajmującej się rekrutacją informatyków. Mniej efektowna praca, lecz także intratna, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę krótki czas spędzany w biurze. Równie prestiżowa, choć konkurencja była dziesięć razy ostrzejsza, co znaczyło, że zawsze muszę być gotowy do walki na śmierć i życie.
Pracowałem w tej branży od lat. Personel często się zmieniał, bo wielu ludzi nie radziło sobie z rywalizacją, terminami, frustracją wywołaną współpracą z niesolidnymi kandydatami i niesłownymi szefami zespołów rekrutacyjnych. A ja? Czułem się w tym środowisku jak ryba w wodzie. Nieustannie się zmieniało, stawało się coraz bardziej wymagające. Nigdy nie było nudy. W odróżnieniu od kolegów, których pokonałem, nie interesowała mnie stabilizacja życiowa i drobne korzyści związane z pracą. Pragnąłem odnosić sukcesy, zatriumfować nad dawną tożsamością i byłem naprawdę świetny.
Michelle nigdy nie rozumiała, dlaczego uwielbiam tę pracę.
Kiedy poznałem swoją przyszłą żonę, planowałem, że będziemy małżeństwem trochę dłużej, przynajmniej kilka lat. Miała mnóstwo pieniędzy i lubiła je wydawać, co było jej zaletą, choć również wadą. Na początku nieustanne otrzymywanie kosztownych prezentów wydawało się zabawne, lecz denerwował mnie brak kontroli nad finansami i rozrzutność Michelle. Po wprowadzeniu się do nowego domu dwa razy zmienialiśmy kanapy, choć oba komplety były równie dobre. Ich kształty i szary odcień prawie się nie różniły, ale według żony pierwszy zestaw źle wyglądał. Były też nowe samochody, biżuteria, kosztowne wypady do restauracji i – wielki Boże! – buty. Ile par identycznych szpilek mogła potrzebować Michelle?! Była normalną kobietą, a nie stonogą, i nie nosiła ich jednocześnie.
Przyznaję, że ożeniłem się z nią dla pieniędzy. Początkowo planowałem dość szybki rozwód, ale nie wchodziło to w rachubę, ponieważ kilku gorliwych doradców namówiło ją do podpisania ze mną piekielnie szczegółowej intercyzy małżeńskiej, której nigdy nie mógłbym podważyć. Musiałem ponownie przemyśleć swoją strategię, starannie się zastanowić przed wykonaniem następnego ruchu. Gdybym tego nie zrobił, mogłoby zostać zbyt mało pieniędzy, by zawracać sobie nimi głowę.
Przez jakiś czas odwlekałem realizację planu, zastanawiając się, czy naprawdę będę w stanie tego dokonać. Przychodziło mi do głowy, że mógłbym ukraść część pieniędzy Michelle i zniknąć, ale nie chciałem do końca życia oglądać się z lękiem za siebie. Pragnąłem być wolny i bogaty, a nie ukrywać się w jakiejś dziurze, drżąc ze strachu, że dopadnie mnie policja. Moja decyzja nie była nagła. Bardzo długo rozważałem mnóstwo scenariuszy, jeden dziwniejszy od drugiego. Zamierzałem zminimalizować zagrożenia. Potem zaatakowała pandemia, co skłoniło mnie do przejścia do działania.
Michelle i ja pracowaliśmy w różnych dzielnicach miasta i nie widywaliśmy się całymi dniami, więc kiedy wprowadzono lockdown i przeszliśmy na pracę zdalną, wydawało się, że jesteśmy szczęściarzami. Nie groziło nam zwolnienie, mieliśmy gabinety w domu, nasz burzliwy romans stał się legendą w niewielkim kręgu naszych przyjaciół, prawie wyłącznie znajomych Michelle. Byliśmy idealną parą; wszyscy wiedzieli, że w domu rządzi żona, ale pozwala mi wierzyć, że jest odwrotnie. Tak przynajmniej im się wydawało.
Pandemia sprawiła, że moja cierpliwość zaczęła się błyskawicznie wyczerpywać. Szczerze mówiąc, jeśli ktoś spędza długie miesiące uwięziony w domu z osobą, której nie kocha, lecz udaje, że kocha, zaczyna wyobrażać sobie najdziwniejsze rzeczy, a nawet słyszeć marsze żałobne grane na jej pogrzebie.
Michelle nie miała jeszcze pogrzebu. Przede wszystkim nie było ciała, które można by pochować, i ciągle mieliśmy „nadzieję”, że wróci (celowo umieszczam to słowo w cudzysłowie). Nawiasem mówiąc, pogrzeb jest cholernie kosztowny. Kiedy zostanie oficjalnie uznana za zmarłą, będę musiał to zrobić. Prawdopodobnie zamówię drogą, pustą trumnę, by ceremonia wyglądała normalnie, i zorganizuję pretensjonalną stypę z udziałem pretensjonalnych kolegów z galerii. Wszystko na pokaz, ale niestety nie mógłbym użyć symbolicznego pojemnika z folii aluminiowej i tanich kwiatów ze stacji benzynowej. Zrobiłbym to, gdybym uważał, że mi się upiecze.
Skończyłem papierosa i wyrzuciłem niedopałek przez okno. Wjechałem w ślepą uliczkę i dotarłem do domu na jej końcu, prezentu ślubnego od Gideona i Nory. Nie był to prezent dla mnie, bo nie stałem się właścicielem nieruchomości. Michelle chciała być blisko rodziców, a poza tym zawsze pragnęła mieszkać w Chelmswood, na zielonym podmiejskim osiedlu.
Moja żona nigdy nie przepadała za eksperymentami, może z wyjątkiem sypialni. Zwykle spędzaliśmy jedno- lub dwutygodniowe wakacje w pięciogwiazdkowym hotelu na Karaibach, gdzie wylegiwała się na leżaku, opalała i pstrykała palcami na kelnerów. Ja uprawiałem sporty. Nie była osobą spontaniczną, poszukującą, więc prychnęła, gdy usłyszała moją propozycję wyprawy z plecakami do Azji i Australii. Myślała, że żartuję.
– Z plecakami?! – spytała z uniesionymi brwiami. – Po co, do licha?! Chcesz powiedzieć, że masz ochotę nocować w zapluskwionych hostelach?! Potworne. Dlaczego mnie od razu nie zabijesz?
Och, gdybym tylko mógł…
Fantazjując na temat wycieczek, które kiedyś odbędę, zaparkowałem na podjeździe zamiast w garażu na trzy samochody. Michelle byłaby niezadowolona. Urodziliśmy się w tym samym czasie, więc jeszcze niedawno była nastolatką, a jednak wydawała się wierzyć, że miejscowa młodzież, gdyby miała tylko okazję, w najlepszym wypadku porysowałaby samochód, a w najgorszym go ukradła i w ciągu nocy sprzedała na części. Pojazd miał ultranowoczesne zabezpieczenia przed kradzieżą i system lokalizacyjny, mieszkaliśmy na zamkniętym osiedlu, gdzie działała straż sąsiedzka – raz w miesiącu jej członkowie spotykali się na plotki przy koktajlach. Nie dyskutowaliśmy o przestępczości, ponieważ nie było o czym rozmawiać. Młodzi ludzie z Chelmswood nie potrzebowali zdobywać gotówki, kradnąc samochody. Większość już przed urodzeniem figurowała na listach oczekujących do szkół Ivy League, na litość boską!
Nigdy nie rozmawiałem o tym z Michelle, ale gdybym pojechał swoim mercedesem do dzielnicy w Manchesterze, gdzie kiedyś mieszkałem, ktoś odkręciłby mi koła, zanim zdążyłbym się zatrzymać. Aby udowodnić sobie, że mieszkam w lepszej okolicy, zostawiłem samochód niezamknięty i skierowałem do frontowych drzwi. W ostatnim czasie trochę za bardzo kusiłem los. Lepiej nie zachowywać się jak arogancki sukinsyn. Nie teraz, gdy mam na głowie mnóstwo problemów.Rozdział 4
4
Poszedłem ścieżką w stronę naszego domu, kolonialnej willi o dwóch kondygnacjach, z czterema sypialniami i czterema łazienkami. Od początku był bardziej niż zadowalający, ale Michelle odremontowała go i przebudowała za moją milczącą zgodą. Otoczenie również przeszło magiczną przemianę – żona oświadczyła: „Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, kochanie”. Malownicza ścieżka z fachowo przyciętymi klonami palmowymi po obu stronach była zaledwie wstępem do cudów znajdujących się w środku. Śliczna willa, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Bardzo mi się to podobało, zwłaszcza myśl, za ile wystawię dom na sprzedaż. Każdy dolar wydany na remont trafi z powrotem do mojej kieszeni, powiększony o dwadzieścia pięć procent. Zawsze potrafiłem wyczuć dobre inwestycje – dom… żona.
Miałem nadzieję, że nie zastanę Travisa. Od frontu nie paliło się światło, a przed domem nie stało jego bmw, lecz to nic nie znaczyło. Mógł sprzedać samochód, przegrać go, założywszy się z kimś, albo uderzyć w furgonetkę z taco. Każda z tych rzeczy już się zdarzyła.
Powiedziałem Norze, że jej syn może u mnie mieszkać, ile chce, ale nie była to prawda. Będzie musiał się wyprowadzić po śmierci matki. Mogę znosić Travisa tylko do chwili, gdy znajdę miejsce, by ukryć jego ciało. Żartuję, choć nie byłby to pierwszy raz, gdy się kogoś pozbyłem. Jednak obiecałem, że załatwię mu odwyk; gdyby coś mu się przytrafiło, zniszczyłoby to moją nieskazitelną reputację. Wróci do nałogu, sam o to zadbam, ale na razie powinienem go przekonać do podjęcia terapii; mówiłem prawdę, obiecując Norze, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Aby odnieść korzyść.
Dlaczego nie, do licha? Nie miałem wobec Travisa żadnych zobowiązań.
Był inteligentny, ale koszmarnie leniwy, a poza tym zupełnie nie można było na nim polegać. Skończył dwadzieścia dziewięć lat; podobnie jak Michelle wychował się w uprzywilejowanym środowisku, lecz nie zdołał tego sensownie wykorzystać. Nocował w pokoju gościnnym w moim domu; przychodził i odchodził, kiedy chciał. Grzecznie udawałem uczynnego szwagra, choć tak naprawdę miałem ochotę udusić go brudnymi skarpetkami, które wszędzie rozrzucał. Nie raczył po sobie sprzątać ani umyć kubka, bo zawsze robił to za niego służący. Nie zdziwiłbym się, gdyby podtrzymywał mu fiuta w czasie sikania.
Otworzyłem drzwi, lecz dzięki Bogu nie było śladu Travisa. Nie poczułem również kwaśnego odoru jego płynu po goleniu, którego szczególnie nie znosiłem, choć nie miał podobnie odstraszającego wpływu na kobiety. Rzucił się na mnie kudłaty pies wielkości cielaka. Szczekał i merdał ogonem.
– Co się dzieje, Roger? – spytałem. Pochyliłem się i pogłaskałem jego ogromny łeb.
Usiadł na podłodze i wyciągnął przednią łapę. Wydawało się, że się uśmiecha; wystawił język, a później przewrócił się na grzbiet, prosząc o pogłaskanie po brzuchu. Przykucnąłem i spełniłem jego prośbę, nazwałem go biednym palantem, a on polizał mnie po rękach.
Roger był kundlem. Zawsze powtarzałem, że niektórzy jego przodkowie to wilczarze, ponieważ miał długą, zmierzwioną sierść, ale jego genealogia musiała być dużo bardziej skomplikowana. Zauważyłem go kręcącego się wokół domu na tydzień przed zniknięciem Michelle; stał na końcu ogrodu, za którym zaczynał się wąwóz. Wyglądał, jakby potrzebował kąpieli, uczesania i solidnego posiłku. Kiedy Michelle zauważyła, że idę w stronę tylnych drzwi z talerzem wegańskiego bekonu w ręku, nie była zachwycona.
– Nie waż się tego robić. Jeśli go nakarmisz, będzie się tu kręcił. Zgłoszę, że przybłąkał się bezpański pies.
– Załatwią go, Michelle – mruknąłem.
– Słucham?
– Uśpią go, kochanie.
Wzruszyła ramionami i cmoknęła, po czym przygładziła jasne włosy opadające na ramiona. Co rano pielęgnowała swojego boba co najmniej pół godziny, prostując każde pasmo. Jej włosy były z natury falujące, co mi się podobało, lecz ona tego nie znosiła. Nie ulega wątpliwości, że zawsze odznaczała się olśniewającą urodą. Klasyczna piękność. Kiedy dorosła, zniknęły wszelkie ślady dziecięcej niezgrabności, fałdki tłuszczu. Widziałem fotografie.
– Eutanazja to najlepsza rzecz, jaka może go spotkać – powiedziała. Wzięła komórkę, podeszła i pocałowała mnie lekko w policzek. – Bądźmy poważni, kto chciałby wziąć takiego kundla?
Wyjrzałem przez okno. Pies siedział naprzeciwko mnie, przekrzywiając łeb. Wyraz jego pyska przypominał moją własną twarz, kiedy przypadkiem zerknąłem w lustro w okresie dojrzewania. Wyglądał jak nieudacznik, ktoś, kogo wszyscy uważają za przegranego, nie doceniają, kto zawsze czuje się gorszy, pogardzany, niepewny. Ja już tak nie wyglądałem.
– Nie odbierają telefonu – rzekła Michelle i wrzuciła komórkę do torebki. – Wychodzę, ale to zwierzę może mieć wściekliznę, więc zgłoś, że przybłąkał się pies, dobrze? Jeśli to zrobisz, pójdziemy dziś wieczorem wcześnie do łóżka…
Tym razem jej pocałunek był długi, sugestywny. Namiętny. Niedawno dała mi w prezencie nowy samochód i powiedziała, żebym nie zaglądał darowanemu koniowi w zęby. Nie, nie zgłosiłem pojawienia się bezpańskiego psa, a później ją okłamałem.
Nie widziałem Rogera do końca tygodnia, lecz kilka dni po zniknięciu Michelle i moim powrocie z Anglii znowu się pojawił. Było to niezwykłe, prawie jakby wyczuł, że Michelle już nie ma, że groźba uśpienia znikła. Sprytna bestia.
W ciągu paru tygodni doprowadziłem go do porządku. Wizyta u psiego fryzjera, u weterynarza, kilka szczepień i odrobaczenie. Był okazem zdrowia i lepszym towarzyszem niż większość znanych mi ludzi. Również bardziej lojalnym; kiedy ogarniało mnie lekkie poczucie winy z powodu tego, co zrobiłem, albo tęskniłem za żoną w wielkim, pustym domu, w którym spędzałem samotnie czas, przypominałem sobie, że Michelle chciała go uśmiercić.
– Masz ochotę na spacer? – spytałem, ciesząc się, że wygrał.
Podskoczył z głośnym szczeknięciem, nim zdążyłem chwycić smycz. Po chwili wyszliśmy z domu. Ulica była pusta; większość sąsiadów spędzała wieczór w gronie rodzinnym. Eleganckie samochody stały na podjazdach; nikt nie miał problemów z zaufaniem, jakie prześladowały Michelle. Na wypielęgnowane krzewy i trawniki padał złocisty blask świateł w pokojach.
Zobaczyłem kilka domów dalej naszą roznosicielkę gazet, dziewczynę o imieniu Katie, która zawsze nosiła żółtą odblaskową czapkę. Ciągnęła czerwono-zielony wózek. Zwolniłem, by się z nią nie spotkać, bo nie byłem w nastroju do rozmowy.
Wiedziałem, że Katie ma dwanaście lat i że od dwóch lat, niezależnie od pogody, rozwozi darmową lokalną gazetę wraz z plikami ulotek. Jej rodzice nie odziedziczyli fortuny jak wielu mieszkańców naszej ulicy, ale ją zdobyli dzięki przedsiębiorczości: założyli sieć barów ze świeżymi sokami, którą sprzedali za kilka milionów dolarów tuż przed wybuchem pandemii.
Na jednym ze świątecznych przyjęć podsłuchałem, jak mówią, że są tradycjonalistami, więc kazali Katie oszczędzać na studia w collegeʼu, by uzyskała dyplom, nie mając do spłacenia kredytów studenckich. Postanowiła wcześnie podjąć pracę. Michelle uważała, że jej rodzice stosują drakońskie metody wychowawcze, i żartowała, że należałoby zawiadomić służby zajmujące się ochroną dzieci, do czego z pewnością byłaby zdolna. Mimo to podejście rodziców Katie wydawało mi się sensowne. W wieku Katie ja również zarabiałem pieniądze, chyba znacznie większe – włamywałem się do komputerów nauczycieli, wykradałem testy i sprzedawałem po pięć funtów od sztuki. Świetny biznes i nigdy nie zostałbym złapany, ale okazałem się za sprytny i umieściłem testy na anonimowej stronie internetowej, którą stworzyłem w kilka godzin, zamiast sprzedawać je klientom z ręki do ręki. Był to mój pierwszy krok w stronę życia oszusta, zawodowego przestępcy. Nie poszedłem na studia, ale zawsze miałem w sobie ducha przedsiębiorczości, nieważne, jak go wykorzystywałem.
Szedłem ulicą, pozwalając Rogerowi się wysikać i obwąchiwać latarnie, gdy miał na to ochotę. Podejrzewałem, że ktoś może mnie obserwować zza firanki, więc kiedy dotarliśmy do maleńkiego placu zabaw na rogu, z żółtą zjeżdżalnią i modelem statku pirackiego, usiadłem na ławce, zwiesiłem głowę i zakryłem oczy dłońmi. Gdyby ktokolwiek na mnie patrzył, pomyślałby, że płaczę i usiłuję się opanować. W trakcie przesłuchania na policji niewątpliwie zeznałby, że wydawałem się wytrącony z równowagi, wymizerowany i zrozpaczony – jak zawsze od zaginięcia Michelle.
Bez wątpienia była to moja największa życiowa rola. Wszyscy uważali, że zakończyłem karierę aktorską, kiedy w wieku dziesięciu lat zagrałem osiołka w jasełkach w szkole podstawowej, a później zepchnąłem Steviego Pritcharda ze sceny, gdy ten gówniarz pięć razy uderzył mnie w plecy plastikowym mieczem. Bójka zakończyła się kolejnym zawieszeniem w prawach ucznia i stała się punktem zwrotnym w moim życiu. Nikt nie widział, co zrobił Stevie, a kiedy dwieście pięćdziesiąt razy pisałem zdanie: „Nie będę popychał kolegów”, co kazał mi zrobić ojciec, zrozumiałem, że potrzebuję sprytniejszych, dyskretniejszych sposobów radzenia sobie z przyszłymi problemami.
Siedząc na skwerku, wiedziałem, że moja obecna rola jest bardziej skomplikowana niż kiwanie głową, porykiwanie i popychanie Steviego. Musiałem pozostać wzorem zrozpaczonego męża, którego żonę uprowadzono i który ma do siebie pretensje, że nie był w stanie jej ochronić. Mąż zaginionej żony zawsze jest głównym podejrzanym – nie bez powodu, co potwierdzają statystyki. Mój przypadek pasował do statystyk, choć nikt oprócz mnie nie wiedział, co się stało z Michelle. Chciałem, żeby tak zostało.