- W empik go
Nie wracają na obiad - ebook
Nie wracają na obiad - ebook
Porywająca historia o ludziach, dla których morze jest całym życiem. Autorka opisuje życie marynarzy oraz ich rodzin pozostających na lądzie. Głównym bohaterem powieści jest żegnający się z pracą kapitan żeglugi wielkiej. Mężczyzna w sile wieku zmuszony jest zakończyć karierę z powodu chorego serca. Planuje dopłynąć do Gdyni i zacząć nowe życie na lądzie. Jednak jego ostatni rejs może zakończyć się tragicznie. W trakcie podróży dowiaduje się, że na pokładzie znajduje się bomba. Do wybuchu zostały zaledwie dwie godziny. Rozpoczyna się ewakuacja ludzi, jednak kapitan postanawia nie schodzić z posterunku. Czy mężczyźnie uda się szczęśliwie wrócić do czekającej w napięciu żony? O jego losie przesądzą kolejne minuty...
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8840-7 |
Rozmiar pliku: | 250 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pokoju, jaskrawie rozświetlonym zachodzącym słońcem, cztery kobiety grają w brydża.
Trzy nie są już młode. Od wielu lat przynajmniej dwa razy w tygodniu zbierają się tutaj przy pokrytym zielonym suknem stoliku, żeby udawać, że nie żałują – naprawdę nie żałują – tego wszystkiego, czego brakowało w ich życiu, ale uważają je za całkiem zwykłe i normalne, takie, jak życie innych kobiet. Julia, która jest gospodynią tego domu, i jej przyjaciółki, Maria i Joanna, już to dobrze umieją, ale czwarta spośród nich, ta najmłodsza, ta, tak bardzo nieodpowiednio i niewłaściwie młoda przy tym stoliku – ona jeszcze tego nie umie. Nie nauczyła się myśleć o tym, o czym myśleć nie powinna, przywoływać na twarz skore uśmiechy, nucić podczas zamyśleń przy brydżowych licytacjach, nawet w karty dobrze grać się nie nauczyła, nie obchodzi ją to, co ma w ręku, spogląda co pewien czas na uchylone drzwi do drugiego pokoju, co w końcu denerwuje Julię.
– Elżbieto! – upomina. – Gramy piki!
Młoda kobieta zwraca ku niej oczy, przez chwilę nic nie rozumie.
– Przepraszam – szepcze ze skruchą.
– Staraj się skupić.
– Ależ staram się.
– Nie widać tego. I nie nasłuchuj wciąż telefonu. Zapewniam cię, że jeśli zadzwoni, wszystkie to usłyszymy. Poza tym jeszcze za wcześnie. Powinnaś już wiedzieć, że my rozmawiamy ze swoimi mężami nocą.
– Przepraszam – powtarza Elżbieta.
– To ja przepraszam – Julia, niezadowolona z siebie zaczyna tasować karty. Ale jednak powie jeszcze i to, czego powiedzieć nie powinna i przed czym powstrzymuje się jedynie króciutkim wahaniem: – Mówiłam ci, żebyś wyszła za lekarza, inżyniera, albo – szewca. Brałaś to za moją niechęć do ciebie, myślałaś, że nie lubię cię, bo zabierasz mi syna, a to była życzliwość. Życzliwość, moja droga!
Elżbieta podnosi wysoko karty, stara się za nimi ukryć.
– Wiem – mówi cicho.
– Ach, wiesz! Może dopiero teraz dochodzisz do tego wniosku. Ale przyznasz, że dwie kobiety pod jednym dachem, czekające wciąż na telefon...
Teraz Elżbieta ma okazję do ataku i wykorzystuje ją:
– Przecież mama nie czeka! Mama już się przyzwyczaiła. W końcu... tyle lat...
Julia milczy przez chwilę. Przymyka oczy.
– Przyzwyczaiłam się. Oczywiście. Zresztą... ojciec dopiero co wczoraj dzwonił. I wkrótce... zawsze już będzie w domu.
Joanna i Maria uważają za słuszne włączyć się do rozmowy. Joanna, tęga i dobroduszna, czyni gest, jakby chciała pogładzić Elżbietę po głowie, uśmiecha się do niej pokrzepiająco.
– To jest trudne tylko na początku. Przekona się pani.
– Tylko na początku – potwierdza Maria. Na chwilę składa karty i również stara się uśmiechnąć do Elżbiety, ale nie może przy tym pokonać gorzkiego skrzywienia ust. – A brydża warto pokochać – dodaje szybko. – Przydaje się na długie wieczory, kiedy dzieci odchowane, okna pomyte, podłogi wyfroterowane, pralka wyprała ostatni kawałek brudnej bielizny, nie ma się interesującej książki, a w telewizji wciąż kopią piłkę.
Julia rzuca karty.
– Gramy czy rozmawiamy? Maria stara się zachować spokój.
– To przecież ty zaczęłaś. Ty, moja droga.2
Noc jest jeszcze gorsza, ta piękna, letnia, księżycowa noc. Z ciągnącego się w dole bulwaru dochodzą głosy spacerujących. Hałaśliwe śmiechy mężczyzn, chichoty kobiet. Z czego one się tak wciąż śmieją? – myśli Elżbieta. Leży nieruchomo na tapczanie i nie może sobie nawet wyobrazić tej skorej chęci do śmiechu, ale chyba i ona się tak kiedyś śmiała. I będzie się śmiała, tak samo często i łatwo i z byle powodu, gdy ciężkie pudło tankowca, opłynąwszy pół świata, przybije znów do kei swego portu. Więc tak to jest z kobietami. Wszystkie zmieniają się w chichotliwe idiotki, gdy tylko... Gdy co? Elżbieta obraca się, wtula ucho w poduszkę, drugie przykrywa kołdrą. Ale gwar, dochodzący z bulwaru, przycichł tylko, nadal go słyszy, czasem wydaje się jednostajny i szmerliwy, jak szum morza, a czasem rozdziera jego monotonię jakiś głos, wybijający się ponad inne, i od razu wyobraźnia przypisuje mu jakąś twarz, jakieś ciało, żywe i prawdziwe, wyraźniejsze od najbardziej wyrazistego wizerunku, wyrytego w pamięci. A gdyby tak wstała, ubrała się i skradając się na palcach, żeby nie zbudzić teściowej, wymknęła się na bulwar, który wydawał jej się taką atrakcją, gdy zamieszkała w tym domu, a teraz pomnażał tylko jej udręki. Więc gdyby tak wstała, włożyła swoją najpiękniejszą suknię i wmieszała się w ten tłum na dole. Nie, to nie było możliwe. Samotność jest jak kalectwo, należy ukrywać je przed ludźmi, gdy z góry wiadomo, że postawiwszy natychmiast diagnozę, nie będą potrafili z niego uleczyć.
Elżbieta siada na tapczanie, przyciska dłonie do piersi. Tak, musi się nauczyć tego swego nowego życia, ale tak prawdę mówiąc i w tym poprzednim nie była prymusem; wciąż stawała przed zadaniami, które przekraczały jej siły, wciąż czegoś nie umiała, cierpiała, gdy inni zachowywali kojącą obojętność, buntowała się, gdy tylko uległość mogła zapewnić spokój. Dlaczego zdjąwszy swój lekarski kitel nie zamykała za sobą drzwi szpitala z absolutną pewnością, że nie ma sobie nic do zarzucenia, dlaczego zawsze szedł za nią czyjś ból albo strach – do diabła, trzeba było wreszcie zrozumieć, że to jest cudzy ból i cudzy strach, nie można przyjmować ich za własne, to nawet przytępia jasność myślenia, lekarz nie może przejmować się każdym chorym, powinien zachować siły i przytomność umysłu dla wszystkich. Tak, ale ona nie miała tych życiowych zdolności, które innych kierowały ku gładkim ścieżkom, z daleka każąc im wymijać wszystkie wyboje. Ta kobieta, która umarła podczas jej pierwszego dyżuru... Czy musiała być przy niej, skoro nie mogła, skoro niemożna było już jej nic pomóc...?
Z bulwaru napływają głośniejsze słowa, strzęp piosenki, śmiech, jakieś głosy zbliżają się, wyodrębniają ze szmerliwego gwaru – głos kobiety i mężczyzny. Słychać je coraz wyraźniej i Elżbieta wstaje, podchodzi do otwartego okna, wychyla się przez parapet. Tamtych dwoje zatrzymuje się przy murku ogrodzenia, całują się, mężczyzna zsuwa bluzkę z ramienia kobiety, zaczyna rozpinać swoją koszulę, żeby pierś mieć nagą, gdy przytuli ją do siebie.
Księżyc – ten odwieczny prowokator – wisi w najwyższym punkcie nieba, oświetla całą zatokę; światła statków na redzie wydają się blade i nikłe w jego blasku. Ten widok powinien olśnić Elżbietę, ale ona patrzy na tych dwoje przy płocie, oczu od nich nie może oderwać, ogarnia ją gorąco, jakby z okna bił upał, a nie wieczorny chłód.
– Nie – mówi kobieta.
– Tak. Tak! – powtarza mężczyzna.
– Nieee – głos kobiety słabnie, jej przeczenie jest bardziej zachętą niż uporem.
Elżbieta odwraca się od okna, przykłada pięść do ust. Chce wrócić na tapczan, ale nie może ruszyć się z miejsca. Zza okna dochodzi podniecony śmieszek kobiety, zduszone pomrukiwanie mężczyzny. Elżbieta powoli odwraca głowę. Wie dobrze, co robi tamtych dwoje i nie musi patrzeć, a jednak patrzy. Nie powinna patrzeć, a patrzy. Nie powinna, nie wolno jej, ale nie może się ruszyć z miejsca, nie może odwrócić głowy, to nie tamta kobieta, to ona stoi tam na dole, przyparta do ogrodzenia, to ona ledwie tłumi jęk i nie może opanować tego, co zaczyna dziać się z jej ciałem. Przerażona i upokorzona, że nie zdołała się opanować, przymyka oczy, ale powoli spływa z niej napięcie, ogarnia ją spokój, nagłe pragnienie snu.
W sąsiednim pokoju dźwięczy telefon. Elżbieta nie od razu go słyszy, a gdy wreszcie ten dźwięk dociera do jej świadomości – za szybą oszklonych drzwi zapala się światło, Julia jest szybsza od niej i jej podniecony głos woła, jakby naprawdę miał przebić się przez odległość mórz i oceanów:
– Halo! Radio-Gdynia? Tak. Jestem! Jestem!
Elżbieta znowu przymyka oczy, opiera głowę o ścianę.
– Halo! – woła Julia. – Czy coś się stało? Dzwoniłeś przedwczoraj.
Na statku, który za dwa dni wchodzi do Bangkoku, młody radiotelegrafista ustępuje miejsca kapitanowi, żeby mógł spokojnie i wygodnie przeprowadzić rozmowę.
– Czy coś się stało? – powtarza Julia.
– Nie – mówi kapitan – nic się nie stało. Po prostu... chciałem usłyszeć twój głos...
– Mój głos...? – Julia opiera się o biurko. Zamiast radości w jej twarzy jest niepokój i napięcie.
Kapitan przesuwa dłonią po siwych, ale wciąż jeszcze gęstych włosach, zerka speszony ku radiotelegrafiście.
– Przestań się tak dziwić. Myślałem, że się ucieszysz.
– Ależ cieszę się! – Julia usiłuje się opanować. – Bardzo! Tylko... nigdy tego przedtem nie mówiłeś.
– No i raz mówię! – kapitan podnosi glos, ale zaraz go ścisza, znów zerkając na radiotelegrafistę. – Raz mówię. I powiedz wreszcie, że to miłe z mojej strony.
– Bardzo miłe – potwierdza Julia, wciąż zdumiona.
– Właściwie... niewiele narozmawialiśmy się w życiu.
– Co takiego? – woła Julia. Słyszy, ale nie rozumie. Boi się zrozumieć.
– Mówię, że niewiele narozmawialiśmy się w życiu. Ty i ja.
– I dlatego zadzwoniłeś?
– Może dlatego.
– Jeszcze to nadrobimy – Julia usiłuje nadać rozmowie lekki ton. – Jeszcze będziemy mieć na to czas.
Kapitan znów spogląda ku radiotelegrafiście, który z pilną uwagą wpatruje się w bulaj.
– Też tak myślę.
– Kiedy wchodzicie do Bangkoku?
– Pojutrze.
– Potem Hongkong, Kobe – i z powrotem.
– Tak. I z powrotem – powtarza kapitan. Rozpina kołnierzyk koszuli. Radiotelegrafista Ciszewski otwiera bulaj. – To szybko minie.
– Jak zwykle – mówi niepotrzebnie Julia.
– Myślę, że... szybciej – prostuje kapitan i Julii wydaje się, że jego głos nie brzmi tak, jak powinien, bo woła natychmiast z nadmiernym ożywieniem:
– Zobaczysz, ile do zrobienia jest w domu. Ile tu na ciebie czeka...
– Co mianowicie? – pyta kapitan niespodziewanie ostro.
Ciszewski nie odrywa wzroku od bulaju.
– Wszystko – woła Julia. – Wszystko! Wszystko tu zawsze na ciebie czekało.
– No tak... – mówi kapitan wolno. Radiotelegrafista odwraca głowę i spojrzawszy na jego twarz, szerzej otwiera bulaj. – Przez tyle lat...
– Nie, nie – mówi Julia w nagłym popłochu – to są sprawy całkiem świeże. Na przykład... zdaje się, że dach... że dach zaczął przeciekać...
– Dach? – ożywia się kapitan.
– Tak. Chyba kilka dachówek odpadło. Te nasze gdyńskie wichury...
– Zaczekaj z tym na mnie! – woła kapitan.
– Oczywiście.
– Sam się tym zajmę!
– Dlatego ci to mówię. Przecież nie dałabym rady – króciutki, gorzki uśmiech pojawia się w kącikach ust Julii.
– Sam się tym zajmę – powtarza kapitan. – Zaraz, jak wrócę. To nie dla kobiet taka sprawa. Jak się czuje Elżbieta? Stefan się nie odezwał?
– Nie. Widocznie nie wyobraża sobie, jak ona na to czeka. Na początku małżeństwa jeszcze się tego nie wie.
– Myślę, że nie masz racji. Ja... w tamtych latach... nie było dnia, żebym nie pragnął...
– Była wojna – przerywa Julia. – Teraz wszystko jest zupełnie zwykłe. Nawet to, że ktoś nie odzywa się z morza.
– Natrę mu uszu, jak wrócę.
– Jeśli spotkacie się na lądzie.
– Teraz... teraz już na pewno się spotkamy.
– Ach, tak... – nie wie, co powiedzieć, Julia.
– Pozdrów ode mnie Elżbietę.
– Zbudzę ją, jeśli chcesz z nią porozmawiać.
– Nie, nie. Ona wstaje tak rano, pozdrów ją tylko ode mnie. Za kilka dni... za kilka dni znów zadzwonię. Może nawet... wcześniej.
– Całuję cię! Uważaj na siebie!
– Ty także!
Julia, odłożywszy słuchawkę, siedzi chwilę bez ruchu z przymkniętymi oczyma. Otwiera je dopiero, gdy do pokoju wchodzi Elżbieta. Narzuciła szlafrok na nocną koszulę, zawiązuje jeszcze pasek stając w progu.
– Nie śpię.
– Szkoda, że nie weszłaś wcześniej. Ojciec chciał z tobą rozmawiać.
– Chyba się tego za bardzo nie domagał?
– Rozmowa i tak trwała bardzo długo. Serdecznie cię pozdrawia.
– Mamo – pyta Elżbieta z hamowanym rozbawieniem – co to za historia z tym dachem?
– Z... dachem? – Julia czuje się przyłapana.
– No tak – przecież nie przecieka?
Julia zapala papierosa, stara się również uśmiechnąć.
– Musiałam coś wymyślić.
– Ale on nie przecieka – upiera się Elżbieta.
– Nie wiem, jak to zrobimy, ale zanim ojciec wróci, dach będzie musiał przeciekać.
Śmieją się obydwie, ale trwa to krótko.
– Mój ojciec – Elżbieta również sięga po papierosa, siada na podkurczonych nogach w fotelu – kiedy musiał iść na emeryturę...
– Och, moja droga! – Julia przerywa jej gwałtownie. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że tu chodzi o coś więcej.
– Tak – przyznaje Elżbieta po długiej chwili, zgnębiona tym, że dała znów Julii powód, żeby mogła ją skarcić – to nie jest tylko rozstanie z pracą...
– Twój ojciec – Julia staje się napastliwa i nieprzyjemna – co dnia wracał na obiad. Chodził do biura i nagle przestał chodzić do biura. Jeśli ci się zdaje, że to to samo...
– Nie, nie wydaje mi się – szepcze Elżbieta ze skruchą – ale myślę, że w każdym wypadku nie jest to sprawa łatwa, jeśli człowiek nie wypracuje w sobie odpowiedniej postawy.
– Postawy odchodzenia? – pyta Julia cicho.
– Ach, nie to miałam na myśli – Elżbieta milknie na długo.
– Dlaczego mama od razu...?
– Przepraszam – Julia zapala drugiego papierosa, choć pierwszy tli się jeszcze na brzegu popielniczki – znów usiłuje uśmiechnąć się do Elżbiety. – Jestem czasem niesprawiedliwa, wiem. Ale jest tó nie tylko dla ojca, także i dla mnie, trudny okres. Staraj się go przetrzymać. Potem wszystko się zmieni, obiecuję ci.
Elżbieta milczy; coraz częściej jej się zdarza w rozmowach z teściową, że nie wie, co odpowiedzieć.
– Ojciec schodziz morza – mówi Julia cicho. – Czy ty to rozumiesz?
– Staram się.
– Po tylu latach schodziz morza!
– Chyba... liczył się z tym?
– Nie wiem... – Julia milknie, po czym mówi z hamowanym wyrzutem. – Młodzi ludzie nie są w stanie wyobrazić sobie, jak nagle zaskakuje człowieka starość.
– To jeszcze nie starość – delikatnie prostuje Elżbieta. – Cokolwiek by to było – nie wiem, czy się z tym liczył. Nie, tego właśnie nie wiem. Czy myślał o tym, że będzie teraz zawsze w domu. Od rana do wieczora. I w nocy. Bez wibracji maszyny pod pokładem, bez tych wszystkich odgłosów, które zawsze pomagały mu zasnąć. Nieraz mówił mi o tym, kiedy nie mógł zasnąć tu, na lądzie.
– Przepiszę mu pastylki na sen.
– Co takiego? – Julia patrzy długo w oczy Elżbiety, nie rozumie jej.
– Pastylki! Przepiszę mu jakieś pastylki na sen.
Julia kołysze głową ze smutnym podziwem.
– Miałam rację, kiedy radziłam ci, żebyś wyszła za mąż za lekarza. Przepisywalibyście sobie wzajemnie pastylki – na wszystko! Na obstrukcję i na strach, na tę wielką niewiadomą, którą człowiek ma przed sobą.
– To nie jest żadna wielka niewiadoma – Elżbieta podejmuję ostatnią próbę. Obejmuje niezręcznie Julię. – Trzeba myśleć przede wszystkim o tym, że ojciec wreszcie będzie w domu. – Całuje Julię w policzek. – To tak, jakby mama wychodziła po raz drugi za mąż.
– Niezupełnie tak samo – Julia wreszcie się rozjaśnia. – Bo teraz będziemy jednak razem. A wtedy...
– No widzi mama – Elżbieta uparcie usiłuje zachować pogodę. – To drugie małżeństwo będzie o wiele szczęśliwsze. Julia przymyka oczy.
– Kiedy czasem o tym myślę, wydaje mi się, że to niemożliwe, żebym mogła to wszystko przeżyć. Że to nie byłam ja, ale ktoś inny, kto mi to potem opowiedział. Jakaś zupełnie inna dziewczyna... i inny młody człowiek, którego kochała...
Tym razem Elżbieta zrywa tę nikłą nić, rodzącą się między nimi. Powinna stłumić westchnienie i nie powiedzieć, nie powiedzieć tego, co jednak powiedziała w najmniej odpowiednim momencie:
– Może byśmy jednak pospały?
Julia gasi natychmiast papierosa, wstaje z fotela.
– Tak, masz rację. Wstajesz rano. Dobranoc!
– Dobranoc. I niech mama tylko się cieszy! Nie myśli o niczym innym, tylko cieszy się, że ojciec nareszcie zawsze już będzie w domu.
– Ależ ja się cieszę. Może nawet... za bardzo, skoro nie jestem pewna, czy i on się cieszy.3
Julia ze zbyt porywczym pośpiechem wraca do sypialni, siada na brzegu swego łóżka; drugie jest nietknięte, zasłane pościelą. Nie ma odwagi położyć się, wie, że nie zaśnie. Dlaczego zdradziła się z ochoty do zwierzeń, z tej nieoczekiwanej słabości, której tak rzadko ulegała? Tylko przed sobą – czasem – bywała szczera; tylko sobie pozwalała na ocenę swego życia, na wnioski mniej oględne niż te, które wysnułby ktoś obcy.
Julia sięga po lekarstwo przepisane jej przez Elżbietę, ale cofa rękę, dopiero co nakrzyczała na synową za jej chęć załatwiania lekami wszelkich życiowych problemów. Zamiast buteleczki z kroplami bierze z nocnego stolika fotografię, na której młoda dziewczyna w ślubnym welonie na głowie tuli się do chłopaka w oficerskim mundurze. Czy naprawdę była kiedyś tą rozpromienioną smarkatą? I miała w oczach tyle wiary w nieustającą przychylność świata...? W jego uległość wobec ludzkich pragnień?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.