Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Nie z salonu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie z salonu - ebook

Nie wszystkie dzieci spełniają wymagania swoich rodziców; niezbyt mądre, średnio rozgarnięte, a nierzadko leniwe - Franek, Wicek i Miecio nieświadomie niszczyli marzenia rodziców o idealnym dziecku, z którego będą mogli być dumni. Oczywiście, że przed szerszą publicznością nikt chętnie tego nie przyzna, ale w zaciszu domowym sytuacja wygląda inaczej.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2679-3
Rozmiar pliku: 522 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TEPA.

SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA W KRAKOWIE POLECA NASTĘPUJĄCE NOWE WYDAWNICTWA:

_Antoniewicz Karol Ks_. Poezye religijne. Wydał Ks. Jan Badeni T. J. Wydanie wytworne na najpiękniejszym welinie z portretem autora złr. 1. 50 – Toż samo, lecz na tańszym papierze złr. –

– Poezye różne (treści świeckiej). Listki palmowe. – Sonety. – Piosenki. – Powieści i opowiadania. – Z nad _gór_). Z portretem (świeckim) autora. Wydał Ks. Jan Badeni. Wydanie wytworne z licznemi winietami, w 8-ce – str. 191, na przepysznym brystolu złr. 1. 50. Tożsamo na papierze tańszym złr. 1 – Oba tomy na brystolu opr. w płótno złr. 4 –, w półskórek francuski złr. 4. 50, w celuloid złr. 5. 50

Te same zalety myśli, treści i formy, jakie wyróżniaja utwory religijne Antoniewicza, znajdujemy i w tych wierszach. Ta dziwna pogoda ducha, ten wzlot zawsze ku niebu, ta nuta rzewna, serdeczna, na jaką lira jego zawsze była nastrojona – przebija i w tych pieśniach.

_Bąkowski K/emens_. Humoreski z życia prawniczego. Dziewiętnaście tryskających dowcipem nowelek cenionego autora. Cena 60 et.

_Bodzantowicz_ (Kajetan Suffczyńskii). "Zawsze oni. " Obrazy historyczne i obyczajowe z czasów Kościuszki i legionów, z portretami T Kościuszki, jen. II. Dąbrowskiego, księcia Józefa Poniatowskiego i J. Kilińskicgo.

2 tomy złr. 2.40, w bardzo ozdobnej oprawie płócien, z wyciskami złr. 3. 20 . _Fiszer Zygmunt,_ c… k Inspektor rybactwa kraj. Przewodnik rybacki dla właścicieli i dzierżawców rewirów rybackich, str. 56 z z tablicą złr. – 50 _Górski Konstanty_. Historya piechoty polskiej. Na podstawie nowo odnalezionych, a nie zużytkowanych jeszcze źródeł. Cena złr. 2. 60.

– Historya jazdy polskiej na podstawie niezużytkowanych dotąd źródeł, z; 3 tablicami litografowanemi Cena złr. 3. 50.

_Kalinka Waleryan Ks_. Dzieła. Tom I i 11. Ostatnie lata panowania Stanisława Augusta. 2 tomy złr. 3. 60, w ozdobnej oprawie złr. 4 60.

– Dzieła, tom III i IV. (Pisma pomniejsze) Zawierają na 678 stronach 30 prac znakomitego autora treści przeważnie historycznej. – Cena obu tomów złr. 3. 60, ozdobnie oprawnych złr. 4. 60.

– Sejm czteroletni. (Zbiorowego wydania tom V, VI. VII. VIII i IX). Wydanie czwarte Trzy tomy w? częściach złr 7 70, opiawne złr. 10 –.

_Karwicki Józef Dunin_. iak to in illo tempore bywało. Dokumenta z drugiej połowy XVIII wieku złr – 35.

Pierwszy dokument jest pięknem, wzniosłem błogosławieństwem, danem przez rodziców synowi, Krzyszt. Karwickieinii… późniejszemu posłowi na Sejm i jenerałowi wojsk polskich, wyjeżdżającemu za granicę "a wojaż" celem dalszego kształcenia się. – Drugi dokument jest to "Instrukcya synowi od ojca, jak się ma zachować na funkcyi poselskiej, dana w r. 1780. – Ponadto jest mowa marszałka trybunału koronnego przy oddaniu laski marszałkowskiej… tudzież patent Stanisława Augusta na szefostwo pułku.

_Koźmian St_. Rzecz o roku 1863. Tom 1 złr. 2. 50, oprawny złr. 3 –. Tom II. złr. 3, oprawny 3. 50, – Tom III. złr. 3. 50, oprawny złr 4. – Całe dzieło broszurowane złr. 9, oprawne złr. 10 50. – Na papierze holenderskim (tylko 15 egzemplarzy), brosz… złr. 24 – bogato oprawne a l'antique złr. 33.

Tom I. zawiera opis pamiętnego roku, udział Galicyi w powstaniu, a zwłaszcza stronnictwa konserwatywnego.

Tom II. przedstawia związek wypadków z dawniejszą i bezpośrednią przeszłością, oraz krytyczny pogląd zdarzeń aż do wybuchu powstania, ze szczególnym opisem wpływów i stosunków zewnętrznych

Tom III. zawiera dokończenie części drugiej. Dwa pierwsze rozdziały poświęcone są zakrytej podczas powstania przed Polakami grze mocarstw miedzy sobą, oraz określeniu stanowiska, zajętego przez Napoleona. III, zwłaszcza zaś przez Austryę, do czego dołączone są cenne dokumenta.FRANEK Z LASU.

NOWELA.

I.

W cichej, zapadłej, lesistej okolicy kraju naszego leży wieś Zaborze, otoczona wkoło lasem, który gęstwiną starodrzewu, jak murem zielonym, odgradza wioskę od świata.

Dla oka, przywykłego bujać po szerokich przestrzeniach łąk nadrzecznych lub niw, kędy skłania się zboże całym łanem", dla oka rozpieszczonego widokiem malowniczych wzgórz, piętrzących się nad modrą tonią jezior, Zaborze nie miałoby żadnego powabu, bo tak główną wartość, jak i jedyną jego ozdobę stanowił tylko las. Ale był to las ogromny, wspaniały, prastary, który piersią westchnień i szeptów pełną, szumiał już nad tylu pokoleń mogiłami, który od tylu już wieków ocieniał konarami swemi rodzinną ziemię, a wierzchołkami patrzył w rozpostarte nad nią nieba i od tak dawna poił się jej sokami, że przestał być martwym towarem: stał się niejako żywym i niby niemym, a po swojemu jednak wymownym pomnikiem przeszłości. Tylko las. ale jaki! śpiewny głosami tysiąca ptasząt, dyszący wonią rozkwitłych czeremch, balsamicznym aromatem sosen i dojrzałych jagód zapachem – podszyty nierozwikłaną gęstwiną głogów, leszczyny i różnego drobiazgu leśnego, ukwiecony modremi kielichami dzwonków, czerwienią smółek, woskową bladością storczyków – czasami powodzią złotego półświatła lub tajemniczych mroków zalany, czasami obrzucony srebrnemi rąbkami tej mgły, która w ciche wieczory jesienne słania się nad moczarami leśnemi… las, tak cudownie piękny, że zarówno dziecko jak i poeta mogli się w nim rozkochać, jak w żywej istocie ludzkiej.

Mój Franek – Franek z lasu, jak go w całej wsi zwano – pokochał też las ten od dziecka, choć wątpię, czy był poetą. Zkądżeby poetyczne poczucie piękna znaleść się mogło w dziecku Grzeli drwala i Nastki, dawnej dziewki dworskiej, w biednem, mizernern, z wylupiastemi oczyma chłopskiem pacholęciu, które, w zgrzebną koszulinę odziane, cały dzień letni wałęsało się po lesie? Nie, stanowczo twierdzę, że Franek nie był poetą; ale las ten pokochawszy od dziecka, kochał go i wtedy, gdy dzieckiem być już przestał. Kochał go więcej niż jakąkolwiek istotę żywą, więcej, niż dom własny, niż ojczyznę, niż duszy swojej zbawienie, kochał go nad wszystko w świecie i nic więcej na świecie nie kochał, co mu nawet tem łatwiej przychodziło, że nic nie znał prócz lasu, a o świecie, duszy własnej, ojczyźnie i miłości rodzinnego domu najmniejszego nie miał pojęcia.

Grzelowa, dziewczyną będąc, służyła za dziewkę we dworze; zdatna była do roboty, pracowita, a hoża i zgrabna, jak łania; lubiła błyskać perłowemi ząbkami i strzelać oczyma, z których sypały się iskry; więc ten i ów zalecał się do niej, a między innymi sam pan ekonom, i ten pono najlepiej przypadł Nastce do serca. Różnie nawet mówiono o tem: przestrzegano Nastkę, aby nie dowierzała zbytnie ekonomskim zalecankom. Nastka, ufna w moc swoich dźwięków, hardo potrząsała główką, z której dwa krucze warkocze spadały na ramiona, i w wyobraźni widziała się już może panią w ekonomskim dworku z ganeczkiem. Ale marzenia spełzły na niczem; pan ekonom ożenił się z córką bogatego rzemieślnika z miasteczka, a Nastka, popłakawszy trochę, wyszła za Grzelę, drwala, który klął się na wszystkie świętości, że Nastkę nad wszystko miłuje i złym językom nie wierzy. Chata Grzeli, porządnie z bierwion sosnowych pobudowana, stała na samym skraju wsi tuż pod lasem, do którego nawet przytykał piasczysty poletek grzelowy, i w niej to przyszedł na świat mój bohater.

Biednyż to był i niepoczesny bohater! chude, żółte, krzykliwe nieboże, któremu nikt długiego życia nie wróżył, i co prawda, nikt się Bogu modlitwami o to nie uprzykrzał. Żyło to jednak i rosło, ale zawsze wątłe, chorowite, a w dodatku głupkowate jakieś i niezdarzone. "Pan Bóg to widać naznaczył, żeby nie takie było jak wszyscy. Niezdara i tyle!" – mawiały baby zaborzańskie w chwilach filozoficznych zaciekali nad pierwszą wszechrzeczy przyczyną.

Nie wiem, czy w samej rzeczy Pan Bóg naznaczył Franka? czy może poprostu przepaliły mu niczem nie okrytą głowinę sierpniowe żary słońca, na które wystawiała go matka, gdy idąc z sierpem na pańskie, brała z soba niemowlę i owinięte w chustę, kładła pod kopą na dzień cały? Nie wiem, dlaczego tak było; przyznać jednak muszę, że baby zaborzańskie miały racyę: Franek był w samej rzeczy "niezdara", głupowaty, nierozgarnięty, małomówny, a co więcej, zupełnie, ale to zupełnie do niczego.

Miał rok niespełna, gdy od umarł go ojciec, zabity upadkiem sosny, przy spuszczaniu której pomagał. Franek nie odczuł straty ojca, dlatego że, jak mówiłam, miał rok niespełna, ale wdowieństwo swoje rzewnie opłakiwała Nastka. Płakałaż bo płakała! zanosiła się od płaczu, gdy prostą, z czterech desek zbitą trumnę spuszczano w ziemię, ściętą mrozami grudniowemi; ale zaraz jakoś po żniwach, nie ruszając się z Grzelowej chaty pod lasem, poszła za mąż powtórnie za Szymka węglarza.

W samą kosowice, wtedy gdy Franek ledwo się dźwigać zaczynał na chude i chorobą wykrzywione nożęta, Szymkowa powiła mężowi pierwszego syna. W rok niespełna przyszedł drugi; niebawem dal Bóg dziewczynkę; wszystko to rosło zdrowe, silne, tłuste, ruchliwe, i wtedy to okazywać się jawnie zaczęło, iż Franek jest "niezdara".

Czy mu kazano kołysać Jagnę, której matka, mająca już teraz kim wyręczyć się w domu, nie potrzebowała brać z sobą w pole; czy polecono niańczyć pucołowatego Michałka i Bartoska, co miał długie, a białe jak len włosy; czy wreszcie posłano go popaść w podleśnych krzakach graniastą krówkę, zawsze, jak istne do niczego, źle się wywiązał ż polecenia.

Bo też Franek nic nie robił jak trzeba, i wiecznie las tylko miał w głowie. Coś go tam widać ciągnęło nieprzepartym jakimś urokiem: tajemnicze duchy przyrody wołały może na senną duszę dziecięcia i wabiły go ku sobie temi czarami, w które oblekać się umie przyroda, bo Franek zamiast patrzeć powierzonej mu roboty, siadał na progu chaty, lub kładł się na leśnej murawie, i wzrokiem, uchem, duszą całą tonąc w tym świecie, martwym niby, a pełnym życia, podpatrywał jego tajemnice, wsłuchiwał się w szmerów jego wymowę, żył jego życiem i tchnieniem jego oddychał. Gdy o wszystkiem innem zapominając, zapatrzył się, zasłuchał, zadumał, to tak mu się coś rwało w dziecięcej piersi, tak coś w biednem serduszku wzbierało – niby łzy, niby radość jakaś uroczysta, że już Franek o Bożym świecie nie wiedział… i wtedy to losy zarówno rodzeństwa jak i graniastej krówki zupełnie mu wychodziły z pamięci. Bezpośrednim skutkiem tych ekstaz, w jakie Franek zapadał, było to zawsze, że powierzone Frankowej opiece drogie istoty różnym ulegały wypadkom.

Jagna, wypadłszy z kołyski, potłukła się i omal nie zabiła; Bartosek z Michalkiem wylali sobie na nóżki garnek ukropu, a graniasta krówka tak się gdzieś w gąszcze leśne zaszyła, że ją ledwo we dwa dni potem odnalazła Szymkowa ku wielkiej a niespodziewanej swojej uciesze: jak nic, wilki zjeść mogły chudzinę!

Po każdej takiej katastrofie domowej, sprowadzonej przez niezdarność Franka, biedny mój bohater dostawał cięgi okrutne. Bił go ojczym, bila matka, bili oboje wszystkiem, co im wpadło pod rękę, aż się czasem żal robiło Szymkowi bić chłopaka, którego bladoniebieskie, wyłupiaste oczy, tak po sierocemu z lękliwym smutkiem patrzyły… Bili go bowiem oboje nie z żadnej, broń Boże! do niego nienawiści, nie z gniewu nawet: poprostu dlatego, że w chacie wieśniaczej; gdzie małe jeszcze dziecię bywa już rodzicom pomocą, ośmioletni blisko Franek był prawdziwym darmozjadem. Ta bieda, co czatuje przy kołysce chłopskiego niemowlęcia i duszy jego rozwinąć się nie daje, co tak często zabija je lub upośledza fizycznie, zmusza je za to, by pozostaie przy życiu, zaledwie odrósłszy od ziemi, pracowało już jak dorosły, a Franek, który do takiej pracy zdolnym nie był i nic dobrze zrobić nie umiał, słusznie uważanym był za niezdarę, do niczego. Opinia ta, na jaką sobie u obojga rodziców zasłużył i w której ich coraz mocniej postępowaniem swojem utwierdzał, znajdowała ostatni i najsilniejszy wyraz swój w biciu, tem mocniejszem, im donioślejszem było popełnione przez Franka przestępstwo.

Obity Franek nie płakał, nie krzyczał, cierpliwie znosił chłostę, ale wnet potem uciekał z chaty, i czasem nie było go dni parę. Żył nie wiadomo czem, spał nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, co robił przez te dni kilka, pod gołem niebem spędzone.

Wiedziały o tem chyba litosne te anioły-stróże, za opiekunów dodane kwiatom, co więdną na ustroni, i sercom, co nie mają oparcia, ale nie zdradziły tajemnicy dziecka, które wracało nareszcie, jakby nieprzytomne, z oczyma mglącemi się dziwnem rozmarzeniem, z uśmiechem bezmyślnej radości na ustach… Nie słyszał, gdy do niego mówiono, nie odpowiadał na pytania, szeptał coś tylko do siebie niezrozumiale i uśmiechał się, jakby coś sobie bardzo miłego przypomniał. Matka, widząc go takiego, kiwała nad nim głową z westchnieniem.

– Ot! niezdara i tyle! – żaliła się przed kumami – leśny jakiś odmieniec czy co? cały dzień siedziałoby to w lesie a z chałupy to tak go coś do lasu ciągnie, jakby tam, Boże! odpuść, dziwy jakie czekały na niego. Nie będę ja miała z niego pociechy!

Mimo to, gdy Franek znikł z chaty, Nastce mimowoi drżało serce Iękiem jakimś macierzyńskim. Nie szukała go wprawdzie, uganiając się za nim po zaroślach, jak kiedyś za krówką graniastą, bo wiedziała, że się znajdzie; nie miała zresztą na to czasu. Krowa? o! krowa to wcale co innego! to karmicielka drobiazgu i najdroższy dobytek wieśniaka… ale dziecko – nie będzie jedno, to będzie drugie… alboż to brak tego bogactwa w chacie wieśniaczej? Gdy jedno z gromady ubędzie, matka popłacze, bo od tego matką, ale wróciwszy z pogrzebu, łzy otrze fartuchem i weźmie się do roboty. A jeszcze takie dziecko jak Franek, z którego Nastka nie obiecywała sobie "pociechy"…! ciągną go w las dziwy?… niech ciągną. Boże, odpuść! co też za dziwy mogą być w lesie?

I w samej rzeczy nie było tam dziwów żadnych. Były tylko jabłonie dzikie, bladoróżowym kwieciem osypane, i wysmukłe olbrzymie sosny, w zwartych szeregach stojące, i kwiatów, jagód, ptastwa, stworzenia wszelkiego moc nieprzeliczona! A wszystko to żyło i rosło, mnożyło się i rozrastało, umierało i odradzało się znowu, a wszystko pełnią siły i krasy bogate, przyrodzonym prawom posłuszne, i dziw jeden w tem chyba był tylko, że gospodarka ludzkiej ręki nie skłóciła tej harmonii, która tak w naturze jak i w społeczeństwie wypływa ze swobodnego wszech istot i wszech sił rozwoju, a wyraża się ładem, pięknością i szczęściem!

Może to za ładem, który jest pięknością – i szczęściem, które piękność daje – bezwiednie uganiał się Franek, gdy dnie i noce całe trawił w lesie? Czy je tam dopatrzył, odczuł i pojął? nie wiem… i on sam także nie wiedział, że pił aż do upojenia z czary tych wzniosłych rozkoszy, jakiemi miłośników swoich napawa przyroda, że on, biedne, glupowate chłopie wiejskie, miał w duszy to, czego tak często braknie uczonym i mędrcom: miłość dla wszystkiego, co proste i swojskie, a prostotą i swojskością cudownie piękne, miłość, która bohaterów tworzy i poetów!

Nastka także nic nie wiedziała o tem, ale, gdy wracał wreszcie po włóczędze do chaty, pytała miękko jakoś: – "Cóż, Franek? jesteś przecie?" – przez parę dni mniej go doroboty napędzała, a Franek, korzystając z wyjątkowej pobłażliwości matki i zostawionej sobie swobody, coraz to zabiegał do lasu, zkąd dla młodszych dzieci przynosił pęki kwiecia i koszyki jagód, a matce grzybów lub orzechów w zanadrzu.

Jak on w tym lesie znał każdy przesmyk, każde nieledwie drzewo! jak wiedział, gdzie znaleźć gniazdo ptaka, dziuple wiewiórki, gdzie się najprędzej od słońca rumienią poziomki, gdzie najwcześniej pod śniegiem dochodzą żórawiny, którędy sarny koźlęta wiodą do wody, gdzie na wiosnę tokują cietrzewie… Ten bór ogromny, trzęsawiskami porznięty, miejscami niedostępny prawie, nie miał tajemnic dla Franka. Za to wprawdzie wszystko na świecie było dla niego tajemnica" począwszy od wielkich przyczyn bytu, aż do tych małoznaczących, dla których tak często plagi odbierał.

Franek nie czul w sobie najmniejszej ochoty do zgłębiania tajemnic żadnych wogóle, w szczególności alfabetowych których praktycznego użytku nie pojmował, a trudności przezwyciężyć nie mógł. Och! ta szkoła! te cztery ciasne ściany pełnej gwaru i zaduchu izby, gdzie zamykano biednego chłopca razem z całą czeredą krzykliwych, skorych do bójki dzieci wiejskich, z któremi on się nigdy nie bawił, uciekając od nich do lasu!

Tam, zamiast krzyku i gwaru, przeciągał górą szum poważny – jak modlitewna pieśń, uroczysty, a niżej śród zarośli i traw leśnych biegały szmery cichutkie; zamiast zaduchu szkolnej izby, pierś oddychała zdrową, ożywczą drzew, traw i kwiatów wonią, zamiast popychających go współuczniów, Franek miał ptaszęta, mrówki i różne muszki złote, rojące się w jasnym słońca promieniu.

O! niesporo szła Frankowi nauka! Skazała go na nią matka, ostatecznie się przedtem przekonawszy, że pociechy mieć z niego nie będzie. Wypróbowała go na wszystkie strony:

posyłała go pleć pszenicę, paść gromadzkie gęsi na wygonie, przebierać kartofle do sadzenia, Franek zawsze coś nie tak zrobił jak trzeba, choć nawet Michalek, o niecałe dwa lata od niego młodszy, brał się już nieźle do roboty.

– Może choć nauczy się czytać, kiedy do roboty głupi – takie raz przypuszczenia wyraziła Szymkowa, nowym dowodem niezdarności Franka do ostatniej pasyi doprowadzona.

– A to posyłać go do szkoły, może zmądrzeje choć trochę – przyświadczył Szymek, który dla świętego spokoju zawsze potakiwał żonie.

– Nauczy się co, nie nauczy, a przynajmniej nie porwie szmat na sobie. Teraz – to się tylko dzień cały drze po chaszczach niezdara.

Wobec tej nadziei ustala wszelka niepewność co do wyboru karyery Franka, i stanęło natem, że Franek chodzić będzie do szkoły. Chodził też, ale z małym skutkiem, a z wielkiem dla siebie utrapieniem. Na żaden sposób nie mógł biedak zrozumieć, po co ludziom potrzebne były te znaczki, tak jakoś dziwnie powykręcane, ponazywane jeszcze dziwaczniej, nie mógł też uchwycić związku, zachodzącego pomiędzy kształtem a dźwiękiem. Widok widełkowatego A nie pobudzał go bynajmniej do otworzenia ust i wydania z nich głosu bez pomocy narzędzi mownych, jak to zrozumiale orzeka, nie wiem już, czyja gramatyka; okrągłe O nie wywoływało w nim żadnego zachwytu ani nawet podziwu, pocóż więc wołać miał: O! gdy go nauczyciel z niepojętym dla Franka uporem dopytywał o nazwę tego kółeczka? Chciał się nauczyć czytać, kiedy chcieli tego matula; chciał z całej duszy – jak mógł pracował i starał się, aż pot nieraz płynął mu z czoła, a łzy z oczu na elementarz kapały. Ale nie mógł, na żaden sposób nic się nauczyć nie mógł. Po półrocznym wysiłku, po mozole, od którego wątłemu chłopięciu głębiej jeszcze zapadły i jak wosk zżółkły policzki, nauczył się jedno tylko U poznawać, dlatego może, że gdy nauczyciel, ukazując mu palcem nakreśloną na tablicy literę, wymawiał ją podniesionym, może z nie – cierpliwości drżącym głosem, chłopcu przypomniało się nagle, jak w lesie, z liści ogołoconym, zawodzi i wyje jesienna wichura, a z głębi boru, jakby z piersi olbrzyma, podnosi się tedy jęk przeciągły, u! u! u! echem rozlega się po lesie, jak pogrzebowy płacz żałosny.

Niepowodzenia Franka lak dalece zniechęciły go do nauki, że pewnego dnia posłany do szkoły, uciekł znowu do lasu i nie pokazał się tydzień cały. Był to już koniec marca we dnie dogrzewało już słońce, już na drzewach nabrzmiewały pąki sokami, już puszczały trawki ruń młodą, i białemi gwiazdkami wychylały się z pod ziemi przylaszczki, i różowe korale wilczego łyka zdradliwie wabiły już zdaleka, ale noce bywały jeszcze chłodne. Przymrozki ścinały ziemię, i cud chyba Boski uchronił Franka od zaziębienia i choroby. Cud… ale nieproszony i niedziękowany, Szymkowa bowiem tym razem miała co innego na głowie, niż kłopot o zniknięcie Franka. Gdy zjawił się wreszcie, gdy wygłodzony, w sukmance, na łachmany podartej, z włosami pełnemi traw suchych, wsunął się nieśmiało do chaty, ona nie spojrzała nań nawet, nie spytała, co się z nim działo. Ujrzawszy go, machnęła tylko ręką, jakby powiedzieć chciała: "A co! znowu się znalazł niezdara!" i wskazała mu grzejący się przy ogniu garnek, do którego wnętrza chciwie zabrał się Franek.

Takie było powitanie matki z pierworodnym synem, szczęśliwie wracającym z niebezpiecznej odysei, i natem się skończyła epoka Frankowego życia, kształceniu umysłowych jego zdolności poświęcona.

Kłopotem, jaki w chwili ukazania się Franka ciężył na głowie Szymkowej, było nie co innego, tylko ciężka choroba Szymka, który, wypalając węgiel w lesie, zaziębił się widać, bo jednego wieczora wrócił do chaty, stękając, że trzęsie go febra, i że ból w plecach i w boku oddychać mu nie daje. Szymkowa, jak to zwykle żona, zakrzątnęła się zaraz koło ratunku; napoiła męża całą miarka gorącej wódki, ale i to nie pomogło. Szymek przestał wprawdzie dzwonić zębami, ale wnet zaczęło go palić gorąco straszliwe, i rozebrała go niemoc taka, że nazajutrz nie mógł zewlec się z pościeli. Słabował tak dni parę, kaszlał, stękał, plótł coś od rzeczy, leczyła go Nastka jak umiała, ale wreszcie, gdy stracił mowę i przytomność, przestraszona pobiegła do dworu po lekarstwo. Pani tlała jakiś napój dla Szytnka i nawet sama przyszła zobaczyć chorego, który tchu ostatkiem wciągał powietrze w chore piersi. "Zaziębić się musiał i dostał zapalenia pluc – rzekła pani – sprowadzę wam doktora, Nastko. Szkoda, że nie daliście znać wcześniej, teraz może już być zapóźno".

Doktor przyjechał nad wieczorem, ale i on nic nie pomógł: Szymek w nocy wyzionął ducha.

– Gdzie on się tam zaziębić miał przy ogniu – dowodziła Nastka – albo to węglarzowi dokuczy kiedy zimno? Państwo – to tak lubi gadać, aby nie próżnowała darmo gęba. Zaziębił się! dopuszczenie Boże… i tyle! jak zły wiatr powieje na człeka, to i najzdrowszy umrze!

Odkrycie przyczyny, która spowodowała śmierć Szymka, nie przeszkodziła Nastce gorzko opłakiwać powtórne wdowieństwo swoje. Została sama w chacie z czworgiem dzieci: z czworgiem ust głodnych, którym brakło rąk pracowitych, coby je nakarmić zdołały, bo Nastka choć rządna i zabiegliwa gosposia, nie mogła sama wszystkiemu wystarczyć, a na pomoc pierworodnego swego niezdary niewiele też rachować mogła.

Narzekała też nieraz, narzekała!… aż wreszcie zmiłował się Pan Bóg, nie wiadomo, czy nad jej strapieniem, czy nad sierocą dolą jej drobiazgu. Pod zimę jakoś szkarlatyna nawiedziła Zaborze; jak zbój rzucając się na dzieci znienacka, chwytała je matkom z objęć, i coraz to świeża mogiłka świeciła szczerym piaskiem na zaborzańskim cmentarzu. Jednę po drugiej trumienkę wynoszono z chaty pod lasem, i nie wyszło jeszcze roku od śmierci Szymka, a Nastka sama już była w chacie. Nie! nie sama jednak… tamte wszystkie: Bartosek, Michałek i Jagna – tłuste, zdrowe, jak krew z mlekiem dzieciaki, codzień głaskane ręką matki, pomarły na szkarlatynę.

Mizerny, żółty, brzydki Franek, o którego nigdy nie dbała matka, ten jej niezdara niekochany, choć położył się razem z innemi, choć przechorował ciężko, wyzdrowiał jednak i został u matki jedynakiem. Nie śmiem twierdzić, aby w razie śmierci Franka – strata jego była ostatnia kroplą, kielich boleści matczynej przepełniającą – ale, gdy w pustej chacie on jeden jej tylko pozostał, gdy prócz niego nie było już komu: "matulu!" na nią zawołać, zbudziło się w niej macierzyńskie dla Franka uczucie. "Oj! jedyny ty już u mnie, jedyny!" biadała, dokładając mu na misę kartofli, i gładząc szorstką ręką brudnożółte – jak szczecina najeżone włosy chłopaka. Zawsze małomówny, czasem po dniach całych ust nie otwierający do nikogo, Franek i teraz nic nie odpowiadał na pieszczotę, jaką darzyła go matka. Nie odpowiadał dlatego, że w śpiącym jego umyśle brakło wyrazów na wypowiedzenie uczuć, jakie mu się w sercu odzywały, i dlatego także, że z wielkiej radości coś go aż w gardle dusiło, jak łez i łkań gwałtem napływająca fala.

Mogłoby się zdawać, że ta pieszczota matki, jak cudowne "Effeta" Chrystusowe, zbudziła z uśpienia umysł Franka. Zaczął pojmować, rozumieć, pracować, a przynajmniej próbować sił swoich do pracy, jednem słowem przestał być niezdarą, i jak mógł, pomagał teraz matce. Przytem dziwnie posłużyło mu szczęście: raz, włócząc się po lesie po swojemu, spotkał panienki ze dworu, które z nauczycielką wyszedłszy do lasu na poziomki, nie umiały jakoś ich znaleźć, i doprowadził je do miejsca, gdzie w trawie czerwieniło się tyle poziomek, że tylko siąść i używać.

Nie dosyć natem: Franek, zawsze dziki i od ludzi stroniący, tak się jakoś do panienek ośmielił, że zrobił dla każdej koszyk, zręcznie z kory zwinięty, wysłał je paprociowym liściem i przyniósł panienkom, aby miały gdzie złożyć uzbierane jagody. Najstarsza z nich, Zosia, częsty gość w każdej chacie wieśniaczej, znała Franka z widzenia i wiedziała, jak złej opinii używa. Może jej się żal zrobiło dzieciaka, który opodal o drzewo oparty, oczu z niej nie spuszczał, może z tych idyotycznych, wytrzeszczonych oczu chłopięcia błysnął jakiś romyk uczucia czy myśli, bo panience myśl poczciwa przebiegła przez głowę.

– Słuchaj, Franku – rzekła do niego, wtykając mu w chudą rączynę dwie nowe, błyszczące jak srebro dziesiątki – czemu ty nigdy nie nosisz jagód do dworu?

Franek mocniej jeszcze oczy wytrzeszczył, ale jakoś nie zebrał się na odpowiedź panience. Jak wiadomo, nie grzeszył wielomówstwem i nie celował wymową.

– Pamiętaj, ile razy przyniesiesz nam jagód, albo grzybów, albo dużo ładnych kwiatów z lasu, zawsze ci dam takich nowych pieniędzy.

Franek obojętnie przyjął tę obietnicę; wartość pieniędzy a nawet ich użytek był mu zupełnie nieznanym.

– A za pieniądze – mówiła dalej panienka – matka ci kupi w mieście, taką białą, smaczną bułeczkę! Rozumiesz?

Franek skinął głową; perspektywa posiadania na własność białej bułeczki, którą dotąd widywał tylko wtedy, gdy Szymek lub Nasika obdzielali nią młodsze jego rodzeństwo, wydała mu się widać niezmiernie ponętną.

– Cóż? będziesz przynosił jagody?

– Aha! – odparł Franek, po raz pierwszy dając powód, że mówić umie.

W ten sposób stanęła między panną Zofią a Frankiem umowa, która w skutkach swoich okazała się zarówno pożyteczną dla Nastki, jak i dla Franka. Całe lato nosił Franek do dworu jagody, potem, gdy ich nie stało, nosił grzyby, rydze, orzechy, potem jeszcze piękne, aksamitne mchy leśne i oddawał wzięte za to pieniądze Nastce, której – jak to zwykle nn wdowiej gospodarce bywa – brakło nieraz grosza na sól i omastę. Franek nie nauczył się wprawdzie znać wartości pieniędzy, tembardziej, że mu nawet matka nie przyniosła tej bułeczki, którą w jej imieniu tak stanowczo przy – rzekala mu panienka, ale mimo to z radością odnosił Nastce każdy grosik, jaki od panienki dostawał.

Panna Zofia zawsze sama odbierając od Franka to, co jej chłopak przynosił, znalazła sobie zawsze chwilkę czasu na rozmowę z Frankiem. Właściwie nie można tego było nazwać rozmową; ona mówiła, on słuchał z wytrzeszczonemi na nią oczyma, w których teraz świtały czasem słabe błyski pojęcia. Słuchał; spytany, czy rozumie? odpowiadał zawsze: "Aha!" i chociaż to był jedyny udział, jaki w rozmowie przyjmował, zachęcona tem panna Zofia tak długo i tak dźwięcznie a słodko mówiła do obdartego niezdary, aż wytłómaczyła mu wreszcie, że on – jedynak u matki wdowy – powinien jej być pomocą, że tak każe Bóg, Ojciec wszystkich ludzi i wszystkich dzieci, a szczególniej tych, co już ojca nie mają.

– Pan Bóg jest twoim ojcem – nauczała panienka – stworzył i ciebie, i wszystko, co jest na świecie.

– I las? – krótko spytał Franek.

– I las, i drzewa, i ptaszki, i wszystko, wszystko co jest w lesie. Wszystko… rozumiesz, Franku?

Franek nie odpowiadał tym razem: Aha! Milczał; po raz pierwszy może, odkąd panna Zofia z nim rozmawiać zaczęła, oderwał oczy od jej twarzy i patrzył niemi przed siebie daleko, tam, gdzie za dworską osadą, za wsią i wygonem gromadzkim, za matczyną chatą i pólkiem czerniał bór, jesiennemi mgłami spowity.

– Rozumiesz? – powtórzyła panna Zofia.

– Rozumiem, panienko – odparł Franek, i tym razem zaniósł ze dworu do chaty skarb, droższy niż srebrne dziesiątaki: myśl, niejasną jeszcze, jeszcze z obsłonek długiego uśpienia nie wydobytą, ale myśl, przez którą dziecię-idyota stawało się dzieckiem-człowiekiem.

Wraz z budzącą się myślą, poczęło się w nim budzić uczucie.

Dotąd, jeżeli co kochał, to las tylko; teraz począł kochać matkę. Czy i to także było zasługą panienki? trudno wiedzieć.

Franek nie pytał nawet o to, czul jednak, że matkę kocha. Gdy wieczorem wracał do chaty (czasem jeszcze z lasu, ale często też i ze dworu), a ujrzał płomień ogniska, gdy próg przestąpił, a odezwała się do niego matka: "To ty, Franek! a co tam niesiesz?" – to tak mu się jakoś robiło słodko, tak milo i rozkosznie, że, choć nie umiał tego wypowiedzieć słowami, czuł jednak to, co czuć może jagnie, gdy się od matki odłączy, a owczarz je znajdzie i do ciepłego jej łona przysadzi spłoszone biedactwo. Dobrze mu wtedy było! lepiej mu być nie mogło nawet wtedy, gdy na wznak rzucił się w lesie na miękkie mchów posłanie, a słońce, przedzierające się przez gęstwinę liści, muskało go po twarzy deszczem ruchomych, migotliwych plam złotych.

Tak! po raz pierwszy w życiu uśmiechnęła się dola Frankowi. Nastka jednak nie czuła się wcale szczęśliwą; nudziła się w chacie, niedawno jeszcze brzmiącej gwarnym szczebiocie dzieci, dziś, jak grób głuchej i pustej. W lecie było jej jeszcze jako tako, nie brakło bowiem roboty na swojem, i na pańskie chodziła dla zarobku; ale, gdy w twardej jesieni nie stało już roboty w polu, gdy przyszły długie wieczory, a Franek zaraz ze zmrokiem legł na ławie i zasnął tym kamiennym snem dziecka, które cały dzień w ruchu na powietrzu spędziło, Nastka wytrzymać w chacie nie mogła.

Biegła więc na wieś do kumy jednej lub drugiej, czasem do karczmy; potrzebowała wygadać się, wyżalić na swoją biedę, zobaczyć twarze ludzkie, szukała ludzi i lgnęła do nich, a oni do niej, bo mimo dwukrotnego wdowieństwa i dobiegającej trzydziestki, Nastka wcale jeszcze nie była brzydką, i z czarnych jej oczu po dawnemu sypały się iskry.

II.

Tej właśnie jesieni przyjechał był do Zaborza mechanik-Niemiec, niemłody już i szpetny, ale zwyczajnie jak Niemiec, pewny siebie i z góry na ludzi patrzący. Pan sprowadził jakieś machiny, które wszelką robotę za ludzi i za bydlęta robić miały, a że nikt nie umiał ustawić ich i w ruch puścić, sprowadzono wiec do nich i Niemca, który umiał to wszystko, czego nie umiał chłop polski – tak samo jak cale jego plemię umie wiele różnych rzeczy, których nie umie plemię polskie. Umie cisnąć się naprzód i innych sobą wypierać… Umie także wytrwale dążyć do celu i wierzyć w posłannictwo swoje. Obrało się Lucyferem narodów i światło niesie przed sobą – światło rozumu, który po niewczasie oświeca głowy wydziedziczonych.

Niemiec przymierzał, pasował, liczył, aż wreszcie wszystko ustawił jak należy, ale robota to była niemała, i potrzebował na nią dużo czasu. Blizko dwa miesiące siedział w Zaborzu, a w wolnych od roboty chwilach kręcił się po wsi, zerkając na kobiety zdobywczem spojrzeniem Niemca, który się czuje panem wszelkiego nie niemieckiego stworzenia. Zaglądał też i do karczmy i tam po raz pierwszy zobaczył Nastkę Szymkową. Zalotna i śmiała kobieta póty szczerzyła w uśmiechu białe jeszcze jak perły ząbki, ponętnie z za pełnych, wilgotnych ust błyskające, aż zawróciła głowę Schulzowi i niebawem poczęły się między nimi konszachty, na które cała wieś krzywem okiem patrzyła. Nastka jednak, niewiele sobie z tego robiąc, nie tylko pozwalała Schulzowi zalecać się do siebie, ale jeszcze przyjmowała go w chacie, stroiła się w coraz to nowe chustki i fartuchy, i wogóle postępowała tak, że opinia Zaborza, od dawna jej nieprzychylna, teraz się stanowczo przeciw niej zwróciła. Przedstawicielki tejże opinii i strażniczki moralności publicznej: Maryna Wichowa, Sołoćwina, Lewkowa i inne, nie szczędziły jej uwag, napomnieli, gróźb nawet: – "Duszę zgubisz bez Niemca i tylo!" – perswadowała Wichowa, która, jako chrzestna matka Nastki, miała głos najpierwszy, a jako najgadatliwsza z całej wsi baba, glos ten podnosiła jak najczęściej. – "Duszę zgubisz i sumienie zaprzepaścisz na wieki" – powtarzała – "już ja tobie mówię". Nastka, daj ty pokój temu Niemcowi. Niemiec zawsze Niemiec, przepadniesz ty bez niego, kobieto".

– Albo przepadnę, albo nie! – hardo odpowiadała Nastka – a co wam do tego, Wichowa? pilnujcie lepiej swego, żeby wam chust do karczmy nie nosił.

Zaskoczona w ten sposób Wichowa milkła i wzdychać poczynała; owe chusty bowiem przez Wicha do karczmy wynoszone, były zarówno utrapieniem jej życia, jak i niewyczerpanym do rozmowy tematem. Westchnąwszy parę razy, znowu zabierała się do gadania – tym razem o chustach i o Wichu, ale wtedy nie było już obok niej Nastki.

Nie było jej także w chacie; cały dzień biegała teraz, nie wiadomo, gdzie i zaczem, a gdy czasem wróciła na chwilę, to zamiast jąć się roboty, siadała na lawie zadumana, zapominając nawet rozpalić ognia, by sobie i dziecku ciepłej strawy ugotować. Dla Franka zrobiła się też dziwną; dawniej za życia męża kiwała nad nim głową, wzdychając, że "naznaczony" i "niezdara"; potem, gdy on jej jeden pozostał, przeniosła Dań część tej miłości, jaką miała dla utraconych dzieci. Teraz znowu zdawało się, że nie może znieść jego widoku. Gdy chłopak, wchodząc do chaty, zwracał na nią oczy, jak psiak, który prosi pogłaskania pańskiej ręki, ona w milczeniu kładła przed nim kęs chleba, czasem kawałek słoniny lub sera okrawek i natychmiast znikała.

Stawała wtedy zwykle we wrotach, i zapatrzona w szary wieczór, stała tak długo, od czasu do czasu ocierając oczy fartuchem.

Franek, który jako nierozmowny, nie zadawał się nigdy z dziećmi wiejskiemi, nie miał też zkąd się dowiedzieć o plotkach po wsi krążących. Rozwinięcie zaś jego moralnej istoty nie było znowu tak dalece posunięte, aby miał dostrzedz smutki i niepokoje matczyne, albo odczuwać je instynktem, serca. Nic nie dostrzegał, nic wcale nie odczuwa!, a że nic także nie wiedział, przeto najspokojniej w świecie zjadał wieczerzę i kładł się spać na swej ławie. Rano, gdy ze snu przetarł oczy, widząc, że matka krząta się po chacie w milczeniu, pomógł jej w tem i w owem, wody przyniósł, drzewek nałupał, wypił mleko, które mu matka przy ogniu zagrzała, popatrzył jej czasem w oczy, jakby czekał, czy się do niego nie odezwie, a nie doczekawszy się słowa, brał w zanadrze kawał chleba i ruszał na zwykłą swoją wędrówkę po leśnych bezdrożach.

Mglisty i zimny dzień listopadowy miał się już ku schyłkowi, gdy Franek zziębnięty i głodny powracał do chaty. Zdaleka już pachniały mu kartofle, które matka pewno przed nim postawi i zdaleka też wzrok wytężał, by ujrzeć płomień, który tam już z pewnością błyska na kominie i zziębłe członki jego rozgrzeje.

Ale w okienku chaty było ciemno; matka nie rozpaliła dziś ognia. Od niejakiego czasu zdarzało się to bardzo często, to też Franek ani się tem zaniepokoił, ani zmartwił, doznał tylko pewnego uczucia zawodu na myśl, że zamiast dymiących kartofli, będzie musiał głód zaspokoić suchym kawałkiem chleba. Szedł teraz coraz prędzej, biegł prawie, bo przez podartą sukmankę przejmował go do kości chłód jesienny i dopadł wreszcie drzwi chaty. Zwykle stały otworem, dziś nadspodziewanie znalazł je zamknięte. Pchnął je jak mógł najsilniej… zamknięte. Ostry wiatr północny dął Frankowi w plecy, i to widać dodało mu konceptu: domyślił się, że drzwi muszą być założone na zaporę, podważył ją i wszedł do chaty, gdzie ciemno już było zupełnie. Wszedłszy, machinalnie zwrócił oczy w to miejsce, gdzie pod okienkiem na lawie siadywała zwykle Szymkowa. Nie było jej tam; w chacie panowała cisza głucha, nawet szmerem oddechu ludzkiego niezmącona; mrok, jeszcze na dworze szarawy, tutaj już przechodził w noc ciemną. Franek, myśląc, że matka spać się położyła, poszedł do tapczana, na którym sypiała, i omackiem wyciągnął rękę: nie było nikogo na pościeli, pościeli nawet nie było. Franek wciąż szukał omackiem, odwrócił się w stronę okienka, jakby chcąc sprawdzić, czy nie zaszedł w inny kąt chaty. Nie! okienko na tle ciemności rysujące się ciemnością, mniej czarną, było za jego plecami; stał zatem w samej rzeczy przy tapczanie.

Może Nastka na wieś pobiegła? Franek, nie zastanawiając się dłużej nad zniknięciem pościeli, zbliżył się do komina, na którym tlało jeszcze pod popiołem parę węgielków, rozdmuchał je, zaświecił łuczywo, przy blasku jego zobaczył grzejący się w popiele garnek strawy, widocznie dla niego zostawionej, ale zobaczy] razem skrzynię matczyną otwartą… i pustą. Nie było Szymkowej, a z nią razem znikły pościel i rzeczy.

Frankowi nie przyszli na myśl złodzieje, nawet mu nic, nic zupełnie na myśl nie przyszło. Coś jednak szarpnęło go za serce gwałtownie. Może padł na niego ten cień, który rzuca przed siebie idąca na ludzi niedola, bo głosem, w którym łzy drżały i błaganie, jęknął w pół cicho jeszcze: "Matulu!"

"Matulu!" – głośniej powtórzył, nie odbierając odpowiedzi – "ozwijcie się do mnie, matulu! Matulu!" – krzyknął już na całe gardło…

Ale nikt się nie odezwał, szmer, nawet najlżejszy, nie przerywał ciszy w izbie panującej. Któż zresztą miał się odezwać, kiedy nie odpowiadała matka rodzona? Nawet śpiące echa leśne nie wtórowały sierocemu wołaniu… Tylko wicher północny przeleciał nad lasem, i bór, cicho dotąd szemrzący, zaszumiał teraz nagle i westchnął, i jakby zgrozą wstrząsnął się cały…

A w ciemności i ciszy rozlegało się, co chwila, pytające, błagalne, przestraszone, rozpaczliwe, jedno i to samo wciąż wołanie: Matulu! matulu!

Nagle Franek przestał krzyczeć. Ogarnęło go jakieś przerażenie ogromne, zdjęła go trwoga straszliwa… niewiadomo nad czem… czy nad matki kamienną nieczułością, czy nad dolą własną, czy nad tym światem, o którym on wiedział tak mało, a na którym dziejące się zbrodnie nawet biednem jego istnieniem wstrząsnąć mogły do głębi.

Nie krzyczał już teraz; stal, i zdrętwiały od strachu, patrzył w ciemność, kąty izby zalegającą. Łuczywo, którem sobie przyświecał, wypadło mu z ręki, i tląc się słabym płomykiem na ziemi, dawało mu tyle tylko światła, ile go potrzebował, by się przekonać, że go pustka otacza, i że na krzyk jego: Matulu! nie ma komu dać odpowiedzi.

Ze strachu dzwoniły mu zęby; on, który tak spokojnie usypiał nieraz pod szumiącem drzew sklepieniem, bał się teraz nocować w pustej chacie. Mógł wprawdzie pójść na wieś i prosić o nocleg Wichową lub inną z kum i przyjaciółek matki. Wieś była niedaleko; stanąwszy u węgla chaty, widać było, jak na dłoni, szereg wieśniaczych domostw. Chałupy stały jedna obok drugiej, okienka ich błyszczały jasno; snadź na każdem ognisku, od którego nie odbiegła gospodyni i matka, plunął ogień wieczorny… W każdej z tych chat, gdzie nad pełną misą siadały pyzate dzieciaki, zlitowanoby się może nad sierotą… ale Franek nie do wsi wybierał się na noc… Las, piastun, żywiciel i towarzysz, las, w którym drzewo każde od wieków stało na miejscu, a żadna ptaszyna piskląt nie odleciała nigdy, las ukołysze i przytuli sierotę…

Zapomniawszy o grzejącej się przy ogniu strawie, o zimnie, które się z każdą chwilą wzmagało na… dworze, Franek uciekał z chaty do lasu. Wiatr dął mu w oczy, smagał go jak biczem po twarzy, rozwiewał dziurawe poły sukmanki… Górą ciągnęła burza jesienna, ciskając w powietrze szumy, łkania, jęki i wycia, ale Franek uciekał coraz prędzej. Uciekał, przed nim groźba głodu, zimna i samotności – za nim w pogoni straszne widmo sieroctwa i opuszczenia, widmo, które nad głodnym, nad zziębniętym, nad nieszczęśliwym i ciemnym litości nie zna, które doścignąć go miało, pochwycić i zdławić w uścisku swoim.

Dopadł wreszcie do lasu. Zdyszany, a mimo to od zimna drżący, rzucił się na posłanie suchych liści, które sobie w różnych miejscowościach gromadził, zakopał się w nie po szyję i leżał czas jakiś nieruchomy. Co myślał i czy myślał cokolwiek? – nigdy się z tem nikomu nie zwierzył – dla tej prostej przyczyny, że do zwierzeń słówby znaleźć nie umiał. Może jednak cierpiał? Może prócz głodu, który mu coraz silniej targał wnętrzności, boleść jaka targała sercem "niezdary"?

Może mu żal było matki i strzechy domowej?… bo nagle ze świstem wichru, z wyciem burzy połączył się odgłos płaczu, który żałosnem, niepowstrzymanem łkaniem rozrywał pierś chłopaka.

Kiedy zasnął? jak długo spał? i tego także nikt nie wiedział, bo i kogoż wreszcie obchodzić to miało tak dalece?

Obudził go gwar głośny, od strony chaty ojcowskiej idący, gwar, złożony z krzyków i nawoływań ludzkich, bydlęcego ryku, trzasku płomienia… W zapłakane, snem klejące się oczy Franka biła pożarna łuna; to chata Grzeli stała w ogniu. Franek, uciekając z chaty upuścił był niedogasłe łuczywo, od którego zajęła się skrzynia, a następnie i chata i całe obejście domowe. Ubogie dziedzictwo Franka – jedyna rzecz, która "leśnego odmieńca" wiązała ze społeczeństwem ludzkiem – gorzało jasnym płomieniem. Nie zdążyli przybyć na pomoc sąsiedzi, z pierwszego snu obudzeni, wszystko już spłonęło do szczętu. Nie wyratowano nie, ani szmaty, ani statku żadnego, ani nawet krówki Czarnuchy, następczyni owej graniastej, którą niedbalstwo Franka o mało co na przedwczesną śmierć nie naraziło.

Gdy Franek, ciągłe drżący z zimna i przestrachu, stał i patrzył bezmyślnie, jak cale jego mienie szło z dymem, zbliżyła się do niego Wichowa.

– Cóż ty tak stoisz, Franek, jak głupi? – zagadnęła go – nie ratujesz, nie krzyczysz, ani co… Abo ci to nie żal chałupy?

Franek wyłupiaste oczy szerzej jeszcze otworzył i wpatrzył się niemi w mówiącą.

– O, nieboże! i matki już teraz nie masz, i chałupa z dymem poszła – utyskiwała dalej Wichowa, którą język świerzbiał okrutnie – cóż ty teraz poczniesz ze sobą?

– Matula! gdzie matula? – ochrypłym głosem spytał chłopak, jakby teraz dopiero ze snu zbudzony.

– Abo to nie wiesz? – odparła bez zająknienia Wichowa – matula pojechali na gospodynię do rudego Niemca, co tu siedział wedle maszyny…

– Wrócą? – przerwał Franek pytaniem.

– Aha! wrócą! tyłeś ty ja widział, nieboże! Abo to ją Niemiec puści? rozmiłował się w niej okrutnie, zaprzysięgał się, że będzie u niego miała wygodę wszelaką, jak nieprzymierzając pani jaka, toć i niedziw, że się zbałamuciła kobieta… Zawszeć to ona dawała ucha chłopskiemu gadaniu… ale, że też ciebie, nieboraku, porzuciła, to już Niemiec, psiawiara, Panu Bogu za to odpowie…

– Psiawiara-Niemiec – przez zęby mruknął Franek, zaciskając pięści – psiawiara Niemiec – szeptał sobie półgłosem, gdy dogasać zaczęły głownie pożarne, a ludzie porozchodzili się zwolna, i on pozostał sam jeden na dymiących zgliszczach chaty – o! Niemiec, psiawiara…

Z całej gadaniny Wichowej Franek nie wiele więcej zrozumiał nad to, że mu matkę zabrał Niemiec. Po co? dlaczego? ile w tem było jej woli? a ile przymusu i namowy? nie wiedział, pytań tych sobie nie stawiał i nie wdawał się wcale w ich rozbiór. Czuł tylko, że mu się stała straszliwa, niepowetowana krzywda; zabrano mu matkę… spłonęła mu chata… Matkę zabrał mu Niemiec… Niemiec mu tę krzywdę wyrządził, a zatem w umyśle Franka nazwa: Niemiec, związała się nierozerwalnie z pojęciem krzywdy… Nie tej jednej tylko: obie, jakie go dotknęły, Franek w jedną połączył i brzemieniem obu Niemca, psiąwiarę obarczył.

Franek nie celował logiką, nie umiał rozumować ściśle, był nawet niesprawiedliwym w sądzie – prawda! ale być bezbronną ofiarą cudzej nieprawości, a jeszcze w dodatku być logicznym i sprawiedliwym – to nie tak łatwe zadanie! – nawet dla tych, którzy są w stanie rozumować ściśle.

I oto w duszy tego wyrostka – w tej biednej drzemiącej duszy, w której jedno tylko uczucie miłości słabą, bezbezwiedną tlało iskrą – powstało uczucie nowe: nienawiść. Kochał dotąd – jak umiał wprawdzie – ale kochał: las i matkę. Teraz począł nienawidzieć Niemca. Dla tego biedaka, który się nie uczył historyi i nic nie wiedział o politycznych matactwach, nazwa "Niemiec" stała się synonimem wszystkiego, co czyhając na mienie sierot, gwałtem lub podstępem wydziera im ojców krwawicę i krzywdzić umie bezkarnie a ciężko.

Nazajutrz po pożarze Franek wszedł w las, i mimo zimnej, słotnej pory, nie było go z tydzień może. Nikt go wprawdzie nie szukał zbyt troskliwie, "panienki" nie… było we dworze, a ludzie we wsi patrzyli każdy swego i nie mieli czasu do tracenia. A ktoby tam szukał chłopaka, którego matka rodzona "leśnym odmieńcem" nazwała? Wprawdzie pytali jedni drugich: – "A nie widzieliśta tam Franka?" – ale że nikt go nie widział, nikt też nie umiał dać objaśniającej odpowiedzi. Nie było go, to i nie było!

Wrócił wreszcie obdarty, wychudły, zdziczały – z blędniejszem niż kiedykolwiek spojrzeniem, z niewyraźniejszą jeszcze mową, istny "odmieniec leśny", i takim już pozostał.

Wtedy zaczęli go ludzie nazywać: Frankiem z lasu.

III.

Od tej pory upłynęło łat kilka. Nastka. Szymkowa nie wróciła już nigdy do Zaborza, Nie było nawet od niej wieści żadnej. Powiadał tylko Jędrek, fornal dworski, co jeździł z panem rządcą do gubernialnego miasta po żelazo, że stał sobie raz przed bramą zajazdu, przyglądając się ruchowi miejskiemu, gdy wtem zobaczył idącą ku sobie Nastkę, ale Nastkę wystrojoną jak pani, w sukni i kapeluszu. Przysięgał się, że to ona była, chciał nawet zawołać na nią: – "Szymkowa! patrzcie ino, to ja, Jędrek, fornal z Zaborza!" ale nim się zebrał otworzyć usta, ona przeszła mimo, nie zwróciwszy na niego uwagi. Chciał pobiedz za nią, ale pan rządca przykazał mu surowo nie ruszać się z bramy ani krokiem, a Nastka znikła mu tymczasem z oczu, zmieszawszy się z tłumem przechodniów. Opowiedział to zaraz panu rządcy i prosił nawet o pozwolenie wyjścia na miasto, żeby Nastkę odszukać, ale pan rządca machnął tylko ręką.

– A co ci z tego przyjdzie, Jędrek, jak znajdziesz Nastkę? – zapytał – czy myślisz, że wróci z tobą do Zaborza? że ją porwie tęsknota do Franka?

– Juścić nie – odparł Jędrek – kiej go sama rzuciła, to pewnikiem nie tęskni za nim.

– A widzisz! – zakonkludował pan rządca – pocóż ci szukać baby po mieście? Siedź w domu i pilnuj mi koni, a babę jak wziął Niemiec, tak niech ją sobie trzyma.

Jędrek uznał, że pan rządca ma racyę i przestał wyrywać się na miasto. Potem nieraz jeszcze jeździł do miasta, ale nigdy już Nastki nie spotkał.

Franek nigdy nie mówił o matce i wogóle nie mówił o niczem i do nikogo. Nawet zdawać się nieraz mogło, że mówić zapomniał, bełkotał coś tylko niewyraźnie. We wsi widywano go coraz rzadziej, w kościele i w karczmie nigdy. Do dworu nie miał też po co chodzić, bo starzy państwo pomarli, a "panienka" frankowa, ta, której pierwszy i ostatni raz w życiu powiedział: "rozumiem", wyjechała daleko do ciotki, i nie było już komu troszczyć się o to, czy Franek cokolwiek "rozumie". A gdyby nawet i była w Zaborzu panienka, to i tak niepewną jest rzeczą, czyby Franek nadal ulegał jej wpływowi. Przez pierwszą zimę po ucieczce Nastki i pożarze grzelowej chaty – panienka chciała koniecznie ściągnąć Franka do dworu, kazała mu słać w ciepłej izbie czeladnej, sprawiła mu nowe buty i ciepłą sukmankę, piękną czapkę baranią, wołała go do siebie, mówiła coś nieraz długo do niego, głaszcząc go białą rączką po twarzy, ale to wszystko napróżno. Franek już nawet "aha!" nie odpowiadał; nie tylko nie rozumiał, ale nawet nie zdawał się słyszeć, co do niego mówiła panienka. Dawniej patrzył w nią jak w obraz, dziś mętne jego źrenice uparcie spuszczone ku ziemi, nie spojrzały ani razu w słodką twarzyczkę dziewczyny, która głosem, uśmiechem, pieszczotą kołatała do biednej tej duszy, na wieki wszelkiemu światłu zamkniętej. Wszystko napróżno! Franek na chwilę z oka spuszczony, natychmiast uciekał do lasu; uważano tylko, że zamiast iść zwykłą drogą przez wieś i grzelowe pole, wybierał drogę dłuższą, która wieś okrążając, pozwalała mu ominąć zgliszcza rodzinnej chaty.

Tak było przez pierwszą zimę; na wiosnę umarł stary pan, starsza pani wyjechała z panienkami do krewnych i sama umarła niebawem. Panienki nie wróciły już do Zaborza, które wziął w dzierżawę daleki jakiś ich krewny, młody panicz, co innego mający na głowie, niż troskę o rozwinięcie umysłu Franka.

Nic więc nie przeszkadzało Frankowi żyć, jak mu się podobało, a on też korzystał z tej swobody. Nie miał chaty, ale obrał sobie za to mieszkanie w budzie, gdzie niegdyś chronił się przed deszczem i burzą ojczym jego, Szymek, i tam żył, nie wiadomo jak i czem. W lecie zbierał i suszył grzyby, za które mu potem Judko pachciarz dawał potrochę chleba, krup i soli; jesienią i w zimie nosił do wsi pęki suchych gałęzi, albo też, gdy pod wiosnę słomy na podściół zabrakło, gromadził w lesie liście suche i w płachcie na plecach przynosił. Gospodynie dawały mu za to ciepłej strawy, którą on zjadał z widoczną przyjemnością. Z widocznem też zadowoleniem siadał czasem przy kominie, wpatrując się w ogień bezmyślnie. Ale gdy płomienie żywszym buchnęły blaskiem, gdy snopem iskier strzeliwszy, oblewały ściany chaty czerwoną, pożarną niby łuną, Franek zrywał się wtedy przestraszony i znowu do lasu uciekał.

– Czego boisz się, Franek, ognia? – spytała go raz Wichowa – nie bój się nieboraku, nie spali on ciebie, tak jak chatę grzelową.

– Psiawiara-Niemiec! – mruknął Franek do siebie i pobiegł dalej, mrucząc ciągle: – Dam ja temu Niemcowi, dam, niechno mi się w łapy popadnie!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: