- W empik go
Nie zabijaj nas tato - ebook
Nie zabijaj nas tato - ebook
Utwór powstał po serii tragicznych wydarzeń, które popchnęły mnie do zastanowienia się nad pewnymi sprawami dotyczącymi powodów dla kórych samobójcy, zanim tarną się na swoje życie, potrafią najpierw skrzywdzić swoich bliskich.
Nie zabijaj nas, tato - to przypadki z życia nieszczęśliwej rodziny, raz widziane oczami samobójcy, raz jego syna. Obaj starają się wyjaśnić powody, dla których ojciec postanowił zakończyć swoje życie ale także, co ważne, dlaczego oszczędził syna i żonę. Może niezbyt to przyjemny temat, ale te rzeczy zdarzają się coraz częściej i wydawało mi się, że warto je poruszyć.
Adam Matusiak
Kręci się po świecie od jakiegoś czasu, starając się - nie popaść w rutynę dnia powszedniego, nie tańczyć, nie wkurzać bliźnich(z różnymi efektami), nie dać się obrabować z prywatności a także - w miarę możliwości – rozwijać się, oszukiwać czas i znajdować chwile na drobne przyjemności.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941446-0-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To mógłby być ktoś z tak zwaną klasą, może nawet rzeczywiście był, a może tylko takiego udawał; wygląda na udawacza, fałszerza uczuć. Cóż, pewnie z czasem się tego dowiemy. Po to tu w końcu jesteśmy, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o nim. Prześledzić jego życie wstecz; od tego straszliwego momentu, kiedy to zdecydował się skoczyć z gałęzi, która teraz utrzymuje jego sztywne ciało, aż do pewnej chwili w jego życiu, mogącej być, nie możemy mieć co do tego pewności – ale być może się dowiemy – początkiem końca.
Jest z nami syn mężczyzny. On nas tu ściągnął. Uznał, że musi poznać prawdę. Chce ją poznać od razu. Czekanie nie jest jego mocną stroną.
Kładę rękę na ramieniu syna i przez chwilę stoimy w milczeniu, przypatrując się temu smutnemu widokowi. To jest smutny widok, obaj tak uważamy. Patrzymy w milczeniu i jednocześnie w ogromnym napięciu. Obaj jesteśmy smutni. Z różnych powodów. On, bo kochał wisielca, ja – bo to ja sam nim jestem.
Mój smutek nie jest czymś rzeczywistym, trudno go zdefiniować jako uczucie, bowiem w zasadzie w tej chwili jestem wolny od uczuć. Czym więc jest ten smutek? Myślą, instynktem, resztką ze stołu zakończonego życia. A może to wyobraźnia?
– Dlaczego to zrobiłeś, tato? – Łzawi oczami, kochany chłopak, choć nie chce tego pokazywać. Wstydzi się. Jego drobne ciało przechodzi mocny dreszcz.
– To długa historia. Trudna.
– Zbyt trudna dla mnie? – Pyta złamanym głosem
– Myślałem o sobie – odpowiadam szybko.
Za szybko. Znowu pomyślałem o sobie, jak zawsze. Muszę coś dodać, wiem o tym.
– Ale... Tak, to całkiem możliwe, ona i dla ciebie będzie zbyt trudna.
Kiwa głową. Chyłkiem wyciera łzę.
Ja rozumiem, dlaczego tu się znalazłem. Nie chcę tego, ale rozumiem. Kazano mi, coś mi rozkazało, wytłumaczyć własnemu synowi, z jakiego powodu to zrobiłem. Rozumiem, że trzeba to wytłumaczyć, on powinien wiedzieć. Rozumiem to patrząc z mojego punktu widzenia i w zasadzie zgadzam się, co jest nieco dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że za życia w zasadzie z niczym nie chciałem się pogodzić, ani z nikim zgodzić.
Ale ważniejszy jest on.
Z jego punktu widzenia na pewno wszystko wygląda zupełnie inaczej. Boję się go zapytać, czy ma ochotę przez to wszystko przebrnąć akurat teraz, kiedy jest jeszcze młody, wielu rzeczy może nie zrozumieć, zbyt wiele pamięta.
Jego punkt widzenia.
Kiedyś niewiele zważałem na jego punkt widzenia.
Kiedyś.
Jakże źle wspominam to – kiedyś. Ze względu na niego, przede wszystkim. On potrzebował mnie, potrzebował zainteresowania jego sprawami, potrzebował się wygadać. A ja nie umiałem go wysłuchać, uciekając najczęściej w głąb swego szaleństwa i potrafiąc pozostać tam na długi czas. Jestem trochę zły na siłę każącą mi teraz przez to wszystko przechodzić. Po co teraz? Dlaczego on nie może się wszystkiego dowiedzieć z listu, jaki dla niego zostawiłem? Tam jest wszystko, cała, najszczersza prawda. To długi list, najdłuższy jaki kiedykolwiek napisałem, ma ponad dwadzieścia stron. Nawet do żony nie pisałem tak długich listów, to znaczy kiedy jeszcze nie była żoną, kiedy dużo słów chciało się do niej mówić i pisać. List do syna pisałem ponad trzy tygodnie, bez pośpiechu, dobrze ważąc słowa, długo szukając odpowiedniego rytmu i stylu, na pewno niczego nie przemilczałem. To powinno wystarczyć, ale zdecydowano inaczej. Tylko nie wiem kto, ani dlaczego. Wyobraźnia?
Jest też list pożegnalny do żony, dużo krótszy, lakoniczny, zawiera mnóstwo skrótów i uproszczeń. Nie potrafiłem napisać tak szczerze, jak do syna. Ale i tak lepsze to, niżbym miał jej powiedzieć, powiadomić o swoich zamiarach.
Nie potrafię za dużo gadać, trudno mi doszukać się w zbyt długim gadaniu jakiejś podniety. Zawsze tak było. To dlatego teraz czuję się bardzo niepewnie. To jest uczucie podobne do tego, jakie mnie ogarnęło tuż przed skokiem z gałęzi. Ten sam stan niepewności i strachu. Nigdy nie spodziewałbym się, iż będę potrafił odebrać sobie życie, choć często o tym myślałem, bardzo często. Tak często, że właściwie stała się ta myśl zachętą do, o ironio, dalszego życia. Ale nie na długo, jak się okazało. Czas nie wyleczył ran, czas tylko przynosił coraz to nowe rozczarowania.
Nowe rozczarowania, nowe zachęty ku ostatecznemu działaniu.
Nareszcie się zdecydowałem, a właściwie to nie tak, chodzi o to, że nie potrafiłem odmówić własnemu wewnętrznemu głosowi, ten głos jest ponad wszystko, to wyrocznia.
Może nigdy nie byłem tchórzem, lecz zawsze bałem się śmierci, najbardziej zaś samego momentu umierania, tej chwili, kiedy człowiek zaczyna być świadomy nadchodzącego końca. Zapewne jest tak ze wszystkimi ludźmi, musi tak być. Pod tym względem jesteśmy wszyscy tacy sami.
Tak, jest mi trudno wyobrazić sobie, jakim to sposobem będę synowi opowiadał o swoim życiu, o wydarzeniach i uczuciach, których miałem już tak dosyć, że aż postanowiłem przestać być pod jego ręką właśnie teraz, kiedy mnie najbardziej potrzebuje. Ja będę opowiadał, ja – milczek.
– Poczekasz na mamę? – Mój syn patrzy mi w oczy.
– Jej tu nie będzie.
– Mylisz się – mówi z przekonaniem.
– Nie mylę.
Tak naprawdę to nie mam pojęcia czy jej tu nie będzie, czy może już tu jest, ale nie chce się jeszcze ujawniać. Może woli słuchać z boku. Nie wiem też, czy chciałbym jej obecności. Jej obecność często bywała dla mnie ciężarem, nie potrafiłem go unieść, sił nie starczało. A przecież chciałem dobrze, próbowałem, wmawiając sobie, że następnego dnia zrobię co trzeba, zmuszę się, żeby z nią porozmawiać, wziąć za rękę i poprowadzić na spacer, pocałować. Jutro to zrobię, jutro, jutro.
Nie zrobiłem, nigdy. Nie wiem dlaczego. Nic nie wiem.
A najbardziej nie wiem tego, dlaczego w ogóle dzieje się to, co się dzieje, cokolwiek to jest, jakkolwiek to nazwać. Niewiedza to okropny przeciwnik.
Moje ciało, wciąż wiatrowane, kiwa się powoli. A ja stoję tu, z synem u boku. Wiem co muszę zrobić, dostałem znak przyzwolenia. Rozglądam się wokół, ale nic nie widać, wszędzie zalega mgła, tylko wisielec jest wyraźny.
– Zacznij już, tato.
– Kiedy stałem na gałęzi, starałem się nie myśleć. Przyszło mi to łatwo, zawsze potrafiłem nie myśleć. Wystarczy wyłączyć ciekawość świata. Kiedy nic cię nie cieszy, ciekawość świata nie istnieje. Byłem wyprany z emocji, jak kamień. Poza tym wypiłem trochę, nie za dużo, ot, butelkę wina. Po butelce wina zawsze wszystko wydawało się prostsze, a ja zawsze uważałem, że życie powinno być prostsze. Trudność życia powodowała u mnie straszne stany. Nie zawsze pomagała na nie butelka wina. Nieraz trzeba było iść po jeszcze jedną.
– Chciałeś zawrócić, nie skoczyć?
– Ani przez chwilę.
– Nawet przez wzgląd na nas, mnie i mamę?
– W takim stanie, w jakim ja się wtedy znajdowałem, nie możesz myśleć o nikim innym, tylko o sobie. Nic się liczy. Poczekaj...
Nagle coś poczułem. Zmienia się perspektywa. Już nie stoję z synem. Teraz wiszę nad ziemią. Widzę syna. Stoi nieopodal, ja stoję obok niego. Obie postacie mają twarze skierowane w moją stronę. Są zbyt daleko, żeby można było coś w tych twarzy wyczytać. Po prostu stoją i patrzą.
Wiem, że wiszę na gałęzi, a moją szyję ściska sznur. Nie czuję bólu. Tamten rozdział jest już zamknięty, stało się, pętla zacisnęła się na mojej szyi, popękały kręgi, już bolało, już umarłem. Teraz jestem tu z innego powodu. Mam do spełnienia nieprzyjemny obowiązek. Będę widział wstecz i tłumaczył się z powziętych decyzji. Takie zadanie.
Nagle wzlatuję do góry, prędko, aż mi oddechu brakuje. Już stoję na gałęzi, znowu żyję, a z ziemi wzlatuje pet i ląduje między moimi palcami, za chwilę wokół mej głowy rodzi się dym, by zaraz zniknąć w moich ustach.
Teraz znowu stoję obok syna. Pokazuje w stronę stojącego na gałęzi mężczyzny, który pali papierosa.
– Zapaliłeś sobie przed skokiem, całkiem jak więzień przed wykonaniem wyroku śmierci.
Trafił sedno, nie ma co, a przecież ma dopiero trzynaście lat. Ale on nie zdaje sobie sprawy, że naprawdę byłem więźniem. Więźniem własnych lęków, swojego własnego nie przekonania o sensie istnienia, sensie czynienia czegokolwiek, więźniem, tak, ale zarazem sędzią i katem, facetem o ponurej minie, który sam wydał na siebie wyrok i sam go na sobie wykonał. Zdawałem sobie sprawę, że zdążyłem z tym na czas, bo inaczej mógłbym zrobić coś strasznego, skrzywdzić kogoś jeszcze. I wtedy ktoś inny wydawałby i wykonywał wyrok, a tego nie chciałem. Czasami myślałem, że zabiję. Tak, było aż tak źle. Ale do tego jeszcze wrócę, nie chcę mu teraz o tym mówić.
– A ty, czy już próbowałeś palić? – pytam.
– Nie będę palił.
Zawsze to powtarza, odkąd tylko zaczął co nieco z tego świata rozumieć. Może mu się uda, nie wiem. Jedno jest pewne, ja mu nie pomogę.
Patrzymy w stronę gałęzi. Stoję tam i palę. Mija dużo czasu. Jeszcze trzy papierosy unoszą się z ziemi i ich dym znika w moim wnętrzu. Mój syn kiwa głową, chyba ma ochotę jakoś to skomentować, lecz nic nie mówi. Czeka. Ja też czekam. Zastanawiam się, jakim to sposobem wylazłem na tak wysoką gałąź, i to po butelce wina. Nigdy przecież nie byłem wysportowany, nawet nie wspinałem się na drzewa w dzieciństwie. Jakoś nie było okazji. Wolałem robić inne rzeczy, być z dala od ludzi. A przecież nie byłem taki od zawsze. Dopiero od tamtego dnia. Dobrze pamiętam. I chociaż nigdy nikomu o tym nie mówiłem, to teraz chyba nie będę miał innego wyjścia. Cholera jasna, trafiła mi się przyjemność. Nie dosyć parszywego życia, to jeszcze jakieś głupoty teraz. Po jaką cholerę pisałem list, tam wszystko jest.
Robi się coraz ciemniej, co oznacza, że zrobiłem to o poranku. W zasadzie nie ma się co dziwić, przez ostatnie lata życia wolałem poranki od wieczorów, całkiem odwrotnie niż za młodu. Zresztą wiele różnic mógłbym wskazać pomiędzy moimi młodzieńczymi zapatrywaniami, a tymi poprzedzającymi samobójczą śmierć. I do tego pewnie jeszcze wrócę.
Mam nadzieję, że oszczędzono mi przypominania sobie naprawdę wszystkiego, że nie muszę stać przed moim synem piorąc wszelkie wspomnienia, starając się przypominać sobie każdą myśl. Po co? Wystarczy kilka najważniejszych faktów, garść zdarzeń mających największy wpływ na losy mojego umysłu. Niby będę miał wszystko przed oczyma, niby razem będziemy oglądać moje życie, od teraz do samego urodzenia, to jednak nie bardzo chcę żeby to było za bardzo szczegółowe, żeby nie trzeba było dotykać na przykład tych kilku momentów dobrych, szczęśliwych. Wyjątki się nie liczą, ważna jest tylko cała reszta, to ona kształtuje, ona, nie wyjątki. Jeżeli nie nastąpi nic nieoczekiwanego postaram się o szczęśliwych momentach życia nie mówić, bo nie są ważne, bo ich istnienie i tak nic nie pomogło w ostatecznym rozrachunku. Były niczym żyjące jeden dzień motyle, może i piękne, dodające kolorytu, ale nieważne ostatecznie.
Może na tym to polega? Żebym pokazał tylko złe rzeczy, najgorsze, wyrzucić ze swego wnętrza największe gówna, odpowiedzieć na wszelkie niewygodne pytania z tym związane, żeby on potrafił chociaż w połowie zrozumieć, z jakiego powodu jego ojciec skoczył z gałęzi, zawiązując sobie uprzednio linę na szyi.
Nie wiem, nic nie wiem. Jestem tak samo zagubiony jak on. Przynajmniej uważam, że jest zagubiony, musi takim być, mając świadomość samobójczego zejścia swego ojca.
– Patrz! – krzyczy, łapiąc moją rękę.
Nie czuję tego dotyku. Widzę go tylko kątem oka.
Krzyk wydobył się z jego ust na widok mnie zdejmującego linę z szyi, robiącego to niezdarnie, może nawet trzęsącymi się dłońmi. Niepodobna tego ocenić z tej odległości.
– Podejdźmy bliżej, tato.
Podchodzimy całkiem blisko, pod samo drzewo.
– Popatrz, ty płaczesz.
Rzeczywiście. Ja na drzewie cofam się bardzo powoli w stronę pnia drzewa i płaczę. Zanoszę się dosłownie. Próbuję sobie przypomnieć co wtedy czułem, ale nie bardzo to idzie. Zastanawiam się, ile czasu minęło od tamtej chwili, nie wiem tego. Nie potrafię też odgadnąć. Co mogłem czuć? Myślę, że żal. To dlatego te łzy. Z jednej strony musiałem odczuwać podniecenie, radość, że nareszcie skończą się moje męki, to życie było przecież tylko męką. Z drugiej zaś strony, mimo wszystko, musiałem także odczuwać żal, bo nie potrafiłem przezwyciężyć słabości, bo zostawiałem syna, zostawiałem żonę, z którą, z niewyjaśnionych powodów nie potrafiłem za nic w świecie się dogadać, chociaż wciąż sobie powtarzałem – jutro, jutro... I patrzyłem na nią, ukradkiem, żeby nie mogła tego zauważyć, niczym szpieg albo podglądacz bezwstydny, patrzyłem, zastanawiając się, dlaczego ona i ja nie możemy znaleźć nici porozumienia, która przecież przez jakiś czas wisiała nad naszymi głowami. Zdezorientowany patrzę i dumam, szukam, co i gdzie się popieprzyło.
Mówię o tym synowi.
Milczy. Pewnie zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał, może próbuje te słowa zestawić z jakimiś swoimi obserwacjami. Wiadomo, że dzieci są dobrymi obserwatorami, potrafią wyciągać wnioski, chociaż może są owe wnioski jeszcze surowe i nie do końca ukształtowane, co nie znaczy, iż można je lekceważyć.
Zostawiam go tak i wnikam w ciało na drzewie. Tym razem zrobiłem to z własnej woli, co dosyć mnie ucieszyło, bo zdałem sobie sprawę z pozostawienia mi własnego zdania odnośnie perspektywy z której akurat mam ochotę prowadzić całą sprawę. Mogę wyskoczyć na chwilę do tamtego ciała, zobaczyć co i jak, poprzypominać sobie, by wrócić z bagażem świeżych informacji. Zawsze potrzebowałem wszystko robić po swojemu, toteż to odkrycie wprowadza mnie w dobry nastrój.
Cofam się pod sam pień. Okazuje się, że nie myliłem się do uczuć mną wstrząsających, co do powodu płaczu. Wszystko jest tak, jak to przed momentem wymyśliłem. Ku swemu zdumieniu bez problemów schodzę po pniu, ani razu nie tracąc równowagi, ani razu nie czując, że nie dam rady. No tak, ale ja przecież schodzę w dół, a nie wspinam się do góry. To łatwizna, chociaż ręce trochę się ścierają. Zaraz, zaraz, niech się zastanowię. No tak, przecież łatwiej zleźć z drzewa, niż na nie wleźć. Co za odkrycie!
Uderza mnie pewna myśl, powodująca przypływ uczucia ulgi. Jeżeli do tej pory mocno obawiałem się postawionego przede mną zadania, to teraz nieco inaczej na nie spoglądam. Może cała ta podróż wstecz, cała ta cholerna wycieczka poprzez stare i starsze winy będzie niczym innym, tylko takim właśnie zsuwaniem się z drzewa, czymś łatwym, co nie nastręcza trudności. Całkiem możliwe. Teraz i tak już nie ma odwrotu. Potraktuję to jak zabawę.
Staję na ziemi i tyłem, jak rak, ruszam w stronę miasta.
Zostawiam siebie idącego tyłem, by wrócić do siebie stojącego obok syna. Zaczyna mi się ta zabawa podobać. Jestem niczym cholerny latający batman – bohater. A właściwie sama świadomość. Tak właśnie, to tylko świadomość, bez ciała. Tak sobie latam. To tu, to tam, gdzie tylko jest coś do załatwienia, do uratowania.
Syn stoi przyglądając się tamtemu ja, który zlazł z drzewa.
– Tak tyłem będzie szedł?
– Niech idzie, co za różnica. To nie ma znaczenia.
– Pamiętam, że ostatnio dla ciebie nic nie miało znaczenia.
Drgnąłem. Skąd mu to przyszło do głowy?
– Nieprawda – mówię automatycznie.
Na te słowa mój syn łapie się za brzuch, po sekundzie pada na kolana, krzyczy, z jego ust wycieka piana. Zupełnie dziwny przypadek, absolutnie nagły i niespodziewany. Przestraszyłem się.
– Nie możesz kłamać! – Krzyczy w bólu. – To przez twoje kłamstwo.
Padam obok niego na kolana. Staram się jakoś pomóc, głaskam go po głowie, ale to nie pomaga.
– Powiedz prawdę! – krzyczy.
– To prawda! – wrzeszczę. – Nic dla mnie nie miało znaczenia!
Wstaje. Piana znika.
– Już więcej nie kłam, to naprawdę okropny ból.
– Przepraszam, syneczku.
Obiecuję sobie już mu nie kłamać. Nie będzie to łatwe. Gorzej, to będzie mordęga tak raz po raz odkrywać siebie, pokazywać stan umysłu, używać słów, które za życia nie mogły przejść przez gardło. To był przecież jeden z powodów ciągłych nieporozumień z żoną – nie potrafiłem z nią gadać, nie umiałem za pomocą mowy przekazywać jej swoich uczuć, choćby były jak najlepsze, a bywały takie, bywały. Nie dziwota, że i te najgorsze również pozostawały przemilczane.
Śledzimy mnie ciągnącego się na wstecznym w stronę miasta. To niezbyt daleka droga, zaledwie kilometr z kawałkiem.
– O czym on myśli w tej chwili? – pyta mój syn.
Wiem to dobrze. Jeżeli jeszcze nie tak dawno nie potrafiłem należycie wczuć się w myśli mnie poruszającego się wstecz, teraz potrafię to wybornie.
– Myślałem o tym, żeby już się nie cofnąć. Jeżelibym stchórzył, nie potrafiłbym spojrzeć na własne odbicie w lustrze, nie umiałbym żyć pod jednym dachem z nikim. Myślę, że w jakiś sposób musiałbym dać upust toczącej me wnętrze nienawiści do wszystkiego i wszystkich, stałbym się prawdopodobnie bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
– Jak to jest nienawidzić?
Milczę dłuższą chwilę, szukam słów. Cholernie miłe zadanie mi się trafiło. Ciekawe komu mam za to dziękować. Tak, wiem, pewnie sobie samemu. Mówię. Muszę mówić, to jest silniejsze ode mnie. Na dodatek muszę posługiwać się najprawdziwszą prawdą. Myślę, że to kara.
– Budzisz się rano i nie wiesz, co chcesz robić. To znaczy, najchętniej nie robiłbyś nic. Ale to nie jest lenistwo, to coś znacznie gorszego. Lenie nie robią nic, bo to sprawia, że czują się dobrze, mogą zająć się przyjemnościami, robić rzeczy które wprawiają ich w dobry nastrój. Inna sprawa, że to nie działa na dłuższą metę, wpadają w kłopoty, społeczeństwo musi płacić ich długi i tak dalej. To zupełnie inna sprawa. Jak wiesz, ja zawsze coś robiłem, pracowałem. Ale nie było w tym radości, pasji. Możesz tego nie wiedzieć, lecz zwykle dostawałem w życiu to, czego chciałem. Praktycznie nigdy nie musiałem pracować bardzo ciężko, zwykle sam sobie byłem szefem. Raz czy dwa wpadłem w kłopoty finansowe, ale to było dawno, w młodych latach, kiedy jeszcze myślałem innymi kategoriami. Zawsze jednak spadałem na cztery łapy, bez melodramatycznych wydarzeń z tym związanych. Miałem rodzinę, poboczne zainteresowania, znajomych, mogłem być zadowolony. Ale od bardzo dawna nie byłem. Miałem, co chciałem, ale nie potrafiłem się tym cieszyć. To trudne do wytłumaczenia, to może zrozumieć tylko ktoś, kto czuje tak samo.
– Wiesz, zauważyłem to.
– Na pewno. Pod koniec już nie chciało mi się nawet udawać. Ale wracając do twojego poprzedniego pytania, tego dotyczącego nienawiści. Jak już mówiłem, od rana nie masz ochoty na działanie. Wszystko cię denerwuje, och, nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo wszystko wokół cię denerwuje. Chce ci się rzygać na każdą rzecz, na którą padnie twój wzrok. Nienawidzisz zbyt mocnych promieni słonecznych, cholernego wiatru, zdejmowania piżamy, mycia zębów. A potem jest tylko gorzej. Synu, potem jest już tylko gorzej. Najgorsze jest jednak to, że nie możesz wrócić do łóżka i przespać tego wszystkiego. Nienawidzisz samą tę myśl. Masz w sobie nieodpartą potrzebę wykorzystania każdej chwili swojego życia, chciałbyś zrobić coś naprawdę wielkiego, wyrazić siebie, obojętnie w jaki sposób. Nie możesz. A powodów jest wiele. Nienawidzisz ludzi, a bez ludzi nie możesz zrobić nic. Jesteś w błędnym kole. To tak, jakby w twoim ciele walczyło ze sobą kilka umysłów i jeden blokował działania drugiego, czy trzeciego. I jeżeli jeden dojdzie do głosu, to tylko na krótko, zaraz na pierwszy plan wydostaje się inny, który nienawidzi jeszcze bardziej. To dlatego zachowywałem się co jakiś czas inaczej.
– I to zauważyłem.
– Wiem. Zauważyłem, że zauważyłeś. A twoja mama zauważyła to dużo wcześniej.
– Powiedziała ci to?
– Nigdy wprost. Jak wiesz, przeważnie nie rozmawialiśmy ze sobą. Kiedy jednak od czasu do czasu napięcie między nami opadało rzucała aluzjami, ale nic na to nie odpowiadałem, wolałem milczeć. Wciąż milczeć. Czy potrafisz sobie wyobrazić sobie, że był czas, kiedy nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy miesiące.
Patrzę na syna, tylko kiwa głową. Nie wiem czy to ma być potwierdzenie, czy po prostu to kiwanie głową jest tylko wyrazem zdumienia. Jak na razie mężnie przyjmuje wszystkie te rewelacje. Widać, że naprawdę chce wiedzieć, chłonie każde słowo.
– Zobacz, on dochodzi do domu.
Ja, idący tyłem, dochodzę do drzwi wejściowych małego domku i siadam na progu, trzy kamienne stopnie. Z ziemi wzlatuje pet i wpada do mojej ręki. Po chwili z krzaków wzlatuje butelka wina i ląduje w mojej drugiej ręce. Ręka prowadzi ją do ust. Przystajemy i obserwujemy tę scenę. Mam ochotę dostać się do siedzącego na progu mnie, ale coś mnie powstrzymuje. Nie walczę.
On wstaje, podchodzi do jednego z okien, tego od sypialni i zagląda. Dłuższy czas popija wino. Potem znowu siada na progu. Teraz wstaje i wraca do domu, delikatnie zamykając i otwierając drzwi.
Wchodzimy z synem za nim.
Jest cicho. Patrzę na zegar ścienny, odchodzi piąta rano. Ten drugi ja na palcach podchodzi do drzwi sypialni syna, otwiera je i stoi długo, wpatrując się w delikatną twarz śpiącego. Po twarzy stojącego płyną łzy, od brody prosto do oczu. Potem cofa się do kuchni, umieszcza butelkę wina w lodówce i rozbiera się w łazience, myje także zęby. Potem cofa się do łóżka i patrząc ostatni raz na na śpiącą żonę, kładzie się obok niej. Jego oczy zamykają się. Wraca noc.
Nie wiemy, co ze sobą począć. Noc wróciła ciemna i milcząca. Jest taka spokojna, wymarzona noc poprzedzająca samobójstwo.
I w tej chwili obaj sięgamy po leżące na półce z książkami pudełko z klockami domino. Często grywaliśmy razem. Zagramy i teraz. Musimy jakoś przeczekać noc. Ale zanim dokłócamy się kto ma rozłożyć klocki nastaje wieczór, za oknem widać czerwone barwy zachodzącego słońca.
Z sypialni wychodzi moja żona, jest w spodniach piżamowych i lekkiej koszulce. Myje ręce w łazience, sika, znów myje ręce, potem szoruje zęby, jak zwykle z otwartą buzią, przez co hałas trącej o zęby szczotki rozchodzi się po całym mieszkaniu, co zawsze doprowadzało mnie do szału. Już sam ten dźwięk doprowadzał mnie do myśli samobójczych. Po chwili wchodzi w dżinsach i koszuli w małe kwiatki do pokoju i siada na sofie. Włącza się telewizor.
– Nie widzi nas – stwierdza mój syn.
– Nie.
To dziwne, że tylko on dostał szansę prześledzenia mojego życia, szansę poznania splotu zdarzeń i myśli prowadzących do żałosnego końca. Wróć – nie uważam takiego końca za żałosny, zupełnie nie wiem skąd się owo określenie wzięło, to raczej moje życie stało się w końcu żałosne. Ona pewnie chciałaby dołączyć do nas, tak sądzę. No ale jest, jak jest. Nic na to nie poradzę. Patrzę na nią.
Jest bez wątpienia atrakcyjna, zawsze taka była. Pierwszorzędna figura, wysokiej klasy atrybuty kobiece z przodu, trochę może tylko zbyt poddane działaniu grawitacji, nazywała je w żartach – zwisami, dalej interesująca twarz o dużych, zawsze jakby zdumionych oczach. Twarz jest smutna, od dawna już taka jest. Myślę, że to moja wina. Nie miała ze mną łatwego życia. Ale i na wzajem, muszę przyznać. Tak się jakoś porobiło.
– Tato, dlaczego tak się porobiło? – Z zamyślenia wyrywa mnie głos syna.
Co jest, zna moje myśli? A może tak tylko strzelił?
– Nie wiem.
Kiwa głową.
Milczymy przez chwilę.
Moja żona bezmyślnie przerzuca kanałami, nawet nie sprawdzając co na nich akurat leci, zwyczajnie wciska guzik w równych odstępach czasu, jakby została zaprogramowana. Jej twarz jest pusta i dziwnie nieobecna. Może domyśla się, co się stanie? Biorąc pod uwagę ostatnie tygodnie uważam, iż to jest całkiem możliwe. I może nawet będzie jej to na rękę. Naprawdę nie potrafię wiele o niej powiedzieć biorąc pod uwagę, jak mało ostatnio z nią rozmawiałem. Tylko brakuje, żeby mój syn zadał jakieś pytanie na ten temat.
Oczywiście zadaje.
– Co o niej myślisz?
Nie jestem pewien, czy powinienem odpowiadać na to pytanie. Wiem, że nie mogę kłamać, widziałem, tam pod drzewem, do czego doprowadzają moje kłamstwa. Ale z drugiej strony, nie jestem chyba gotów mówić mu, co myślę o swojej żonie, o jego matce. Przecież on jest jeszcze taki młody. Niby nie mam do powiedzenia niczego złego, niczego, co mógłby uznać za obrażanie jej, ale i tak czuję się tym pytaniem zażenowany. Patrzę na jej twarz. Mogę to robić bez skrępowania, skoro ona mnie nie widzi, nie wyczuwa nawet mej obecności. Ani drgnie, jest jak kamień. To piątkowy wieczór, kilka godzin temu wróciła z pracy, a jeszcze musiała zrobić całotygodniowe prasowanie. Na pewno jest zmęczona. Co ja o niej myślę?
Gdybym teraz poszedł do sypialni i obudził mnie, który już śpi, pewnie tamten powiedziałbym, że myśli o niej niezbyt dobrze. Z wielu powodów. Bo, na ten przykład, jej uparta natura nie pozwala nam się porozumieć. To niesprawiedliwe, bo sam jestem przynajmniej tak samo uparty, jeżeli nie w jeszcze większym stopniu, ale w taki właśnie sposób myślałem. Albo dlatego, bo robi mi na złość, czyniąc pewne rzeczy w sposób, o jakich wie, że doprowadzają mnie do szału. Wiele było takich rzeczy i mówiłem jej o tym bez skrępowania. A jednak, mając tę wiedzę, o którą tak często się dopominała, postępowała po prostu złośliwie.
Ale zostawię mnie śpiącego samotnie w tę ostatnią noc w życiu i postaram się odpowiedzieć synowi na pytanie.
– Żal mi jej. Popatrz na nią. Wygląda tak niewinnie, aż łapie za serce. Jest taka samotna. Ty możesz tego nie widzieć, ale tak jest. Kiedyś, jak sobie trochę wypiła, zapytała mnie dlaczego ją tak rzadko obejmuję, dlaczego nie pocałuję od czasu do czasu, żeby wiedziała, że jestem z nią naprawdę, nie tylko na papierze. Popatrz, ignorowałem takie proste, a jednak wyraźne znaki, jakże byłem ślepy. Myślę, że ją skrzywdziłem. Wiesz, wszyscy uważają ją za bardzo pogodną, miłą, uczynną dziewczynę. A wiesz, co ja czasem myślałem, kiedy słyszałem podobne o niej komentarze, wiesz?
– Nie. Ale wiem, że mi powiesz.
– Powiem, chociaż uważam to za zbytni ekshibicjonizm. Myślałem, że dana osoba, wyrażająca podobne pochlebne komentarze, powinna sobie z moją żoną trochę pomieszkać.
– Tato...
Wiem, zapędziłem się, nic na to nie poradzę. Zawsze uważałem, że ludzie mówią serio, kiedy pochwalają szczerość. Rany, jakże się myliłem.
– Sam tego chciałeś, synu. Zresztą, skoro to ty zostałeś wybrany do tak dziwacznego poznania mojego listu pożegnalnego, to musisz być dzielny. Sporo jeszcze usłyszysz gorzkich słów.
Ona się porusza. Chyba idzie wziąć sobie jogurt albo szklankę mleka. Przy okazji zagląda do pokoju syna i gasi mu światło. Do mnie nie zagląda. Mnie nie lubi. Wraca na sofę. Robi się coraz widniej. My wciąż siedzimy na podłodze i obserwujemy.
Naraz do pokoju wchodzi syn, który daje swojej mamie całusa i siada obok niej.
Obserwujemy to z uśmiechami na twarzach. On mnie łapie za rękę.
– Nie widzą nas, co?
– Pewnie, że nie. Powinieneś już to wiedzieć.
Patrzę na nich, siedzących obok siebie na sofie, podczas gdy ja jestem w łóżku, zamiast być tu z nimi.
– Tato – pyta mnie syn siedzący obok mnie na podłodze – dlaczego tak szybko chodziłeś spać, dlaczego nie siedziałeś trochę z nami.
– Czasem siedziałem.
– Ale tylko czasem, ale i tak nic nie mówiłeś. Ciągle tylko wszystkich uciszałeś.
Ma rację. Zawsze wszystkich uciszałem. Przeszkadzało mi ich gadanie o niczym, śmiechy, szepty, to, w jaki sposób komentowali programy w telewizji, nawet muzyka, jakiej słuchali.
– Masz rację, synu, jest tak, jak mówisz, zawsze was uciszałem.
– Ale dlaczego? Wiedziałeś, dlaczego?
– Nie wiedziałem?
– A teraz wiesz?
Milczę dłuższą chwilę.
– Nie wiem, ale teraz łatwiej mi o tym myśleć, mam więcej czasu.
– No to pomyśl i mi odpowiedz.
Zamknąłem oczy, przenosząc się w przeszłość. Nie wiem, czy zrobiłem to jako ja, czy jako ten drugi, który leży w pokoju. Nieważne. Najważniejsze było teraz skupić myśli, bym mógł odnaleźć odpowiedź na zapytanie syna.
Zobaczyłem naszą trójkę, jak siedzimy w dużym pokoju, przed telewizorem. Ja na jednej sofie, a syn z matką na drugiej. Wiem, że tracę czas. Mijają minuty a ja coraz bardziej nienawidzę siebie samego za brak jakiegokolwiek działania. Moja żona pierdzi. Ja drę się na nią, że to jest obrzydliwe, że człowiek nie powinien takich rzeczy robić w towarzystwie. Mówi, że tu nikogo nie ma. Jasne, ja i syn to nikt, a jak. Sami swoi. Można na nas nasrać. Nie mówię nic więcej, tylko jeszcze bardziej chowam się w sobie, tam, gdzie nikt nie może dotrzeć, gdzie moje myśli czują się najbezpieczniej.
W tym momencie nie tylko o tamtej scenie myślę, teraz także od razu przekazuję każdą myśl o niej synowi. Kiwa głową na znak, że słucha, chociaż po wyrazie jego twarzy widać, iż jest zdruzgotany tym, co dochodzi do jego uszu. A ja wyłuszczam najgłębsze myśli, spadam na dno naczynia ze wspomnieniami niczym myszołów na swą ofiarę, by połamać jej kark samym tylko spadnięciem na nią, zabić samą tylko chęcią zabicia.
– I tak siedzieliśmy bez specjalnego celu, nie zmęczeni zanadto, bo czym przecież? Żadne z nas nie wysilało się za bardzo. Pozwalaliśmy, żeby życie przeciekało między naszymi palcami. Ja tak nie chciałem. Ale, z drugiej znowu strony, nie potrafiłem się zmobilizować do wstania z tej sofy i zabrania się do roboty. Obojętne, myślałem, jakiej roboty. Tak to było, synu.
– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś? Dlaczego nie zająłeś się czymś, tylko siedziałeś obok nas, kiedy aż tak bardzo denerwowało cię wszystko co robiliśmy? – pyta.
– Bo nie chciałem, żebyście siedzieli sami, nie potrafiłem wytłumaczyć samemu sobie, że to wasze siedzenie to całkiem normalna sprawa. Każdy musi dać odpocząć swoim myślom, pomilczeć trochę, odreagować, teraz zaczynam to pojmować. A ja co? Ja stałem nad wami, jak jakiś strażnik i to tylko pogarszało sprawę. Starałem się mówić coś, cokolwiek, byle tylko nie panowało milczenie, wiesz, nie uważałem milczenia za normalne zachowanie rodzinne. Rodzina powinna rozmawiać, omawiać, dzielić się pomysłami, opowiadać dzień. Tak myślę, tak myślałem wtedy. A wy co? Siedzieliście i gapiliście się w telewizor. Więc gapiłem się i ja. Nagle któreś zaczęło coś gadać. Nie da się porządnie oglądać telewizora, kiedy ktoś obok miele ozorem. Więc musiałem wam zwracać uwagę.
– Czy ty aby sam sobie nie zaprzeczasz?
– Tak myślisz?
– Tak, tato. Niby chcesz rozmawiać, ale jak ktoś otworzy usta, to zaraz go uciszasz. Wiesz co? Ty chyba naprawdę potrzebowałeś pomocy.
Widzę, że ugryzł się w język. Nie zamierzał tego powiedzieć. Słowa o pomocy nie mogą pochodzić z jego młodej głowy. Ludzie w tym wieku może i są dobrymi obserwatorami, ale wątpię czy potrafią wpadać na takie pomysły.
– Czy to mama tak mówiła? – pytam, chociaż i tak znam odpowiedź.
Ona raz czy dwa namawiała mnie na wizytę u specjalisty, prawdę mówiąc chciała żeby cała nasza trójka się tam udała, taka rodzinna kuracja przeciw pierdolcowi. Nie posłuchałem. Jakoś nie było mi po drodze z pomysłem zwierzania się z moich najgłębszych myśli obcemu facetowi. To nie leżało w mojej naturze.
– Tak mówiła. Ale nie myśl sobie o niej źle, ona chciała ci pomóc, chciała nam wszystkim pomóc.
Cóż, przynajmniej dowiaduję się teraz, jakie to rozmowy toczyli między sobą pod moją nieobecność. Zwykle nie bywałem informowany o tych rozmowach, raz tylko żona powiedziała, że on jej mówi o wielu rzeczach, o tym, co myśli, co czuje. Ja z synem rozmawiać nie potrafiłem. Ale ja nie potrafiłem rozmawiać z nikim. Sprawy innych ludzi nie interesowały mnie w najmniejszym stopniu. Och, chciałem rozmawiać z synem, jasna sprawa, nawet próbowałem, codziennie. Z żoną już później nie, z nią dałem spokój, nie widziałem nadziei, ona także nie. Ale z synem tak, chciałem z nim rozmawiać. Niestety, nie szło. Jak bym nie zaczął, jakiego tematu nie dotknął, o co nie zapytał, po kilku luźnych zdaniach jeden z nas milknął, temat skończony. Każdy temat potrafiliśmy zakończyć po pięciu minutach.
– Twoja mama chciała dobrze.
Nawet w liście pożegnalnym do niego tak napisałem. Ona chciała dobrze. Niestety, nie przyjąłem jej pomocy. Może po prostu nie byłem już w stanie?
– Tato, co teraz będzie?
– Jakoś dacie sobie radę. Wasze życie trwa. Potrzebujecie tylko trochę czasu na poukładanie pewnych spraw. Zobaczysz, za pół roku się przyzwyczaisz do mojej nieobecności.
– Nie o to mi chodzi.
– A o co?
– O to, co teraz zobaczymy.
– Wygląda na to, że wrócimy do dnia. Popatrz, mama zaraz wstanie i zniknie w kuchni. Pamiętasz, szykowała jedzenie na drugi dzień. Zawsze tak robiliśmy, żeby ułatwić sobie dzień następny. Od lat tak było.
– Wiem, wiem. Ale... Chyba nie będziemy cofać się tak dzień po dniu, godzina po godzinie?
– Naprawdę nie wiem. Nie wydaje mi się. To byłoby nudne. Przecież takie oglądanie wstecz naszego życia rodzinnego nie przyda ci się chyba do zrozumienia powodu podjęcia przeze mnie decyzji o opuszczeniu tego świata. Chyba nie o to chodzi. Wiesz, co myślę?
– Co?
– To nawet nie jest myślenie, ja po prostu wiem po co to wszystko przelatuje przed naszymi oczami. To ma być podpowiedź dla mnie, żebym mógł łatwiej tłumaczyć. Wiesz, rzut oka na kolejną scenę i zaraz łatwiej skomentować dane zachowanie. A i dla ciebie to jest podpowiedź. Na tych przykładach będziesz mógł pojąć błędy, które popełniliśmy. Może nie będziesz ich potem popełniał w swoim własnym życiu, z własną rodziną. To bardzo ważne. Masz przed oczami życie prowadzone źle, przez człowieka, który nie potrafił poradzić sobie z samym sobą, z własną rodziną. Po prostu słuchaj, patrz i wyciągaj wnioski.
– Powiedz, tato, czy już od rana wiedziałeś, jak skończy się ten dzień?
Zastanawiam się chwilę, patrząc na krzątającą się po kuchni żonę. Stoi nad zlewem. Strumień wody wraca do kranu, a nad makaronem pojawia się para.
Nie muszę czekać, aż cofniemy się do poranka, zresztą, wcale nie potrzebujemy. Chciałbym to wszystko przyśpieszyć. Czas zdecydowanie za wolno się cofa. Ja chciałbym tłumaczyć synowi powody, wyjaśniać błędy, ale hamuje mnie czas. Mam w głowie treść listu pożegnalnego, na jego podstawie mógłbym załatwić sprawę szybko i bez zbędnych ceregieli. Wtedy on będzie mógł wrócić do życia, a ja nareszcie zniknąć na zawsze.
Wpadam na pomysł.
Jeżeli skupię myśli, to może cała rzecz odbędzie się szybciej. Może dano mi tę umiejętność? Zaraz sprawdzę. No, jedziemy, raz, dwa i do tyłu, szybciej, prędzej, cofaj się życie, wracaj, niech załatwię zadanie teraz, od razu.
Nic się nie dzieje. Wciąż siedzę z synem na podłodze, tam gdzie zasiedliśmy zaraz po powrocie do domu. Syn, ten żywy, wciąż siedzi na sofie, żona wciąż w kuchni, a żywy ja leżę w sypialni, czytając głupawą gazetę. Cofanie nie przyśpieszyło. Zanudzimy się na śmierć, jeżeli tak już zostanie. Na co nam oglądać takie szczegóły, jak to cholerne gotowanie makaronu, albo jak siedzą na sofie i się nie odzywają, podczas gdy tamten ja leżę osobno w sypialni. To już zobaczyliśmy, wyjaśniłem synowi powody. Trzeba ruszać się dalej, ale prędzej, prędzej.
Jest jeszcze jedna nadzieja. Że też o tym nie pomyślałem.
– Słuchaj synu, czy nie możesz sprawić, żebyśmy to nasze życie cofało się trochę szybciej? Ja już próbowałem coś z tym zrobić, ale nic z tego nie wyszło.
– To znaczy, co mam konkretnie zrobić?
– No... nie wiem. Może po prostu zacznij chcieć, żeby tak się stało. Może samo to wystarczy?
Kręci głową.
– Wszyscy wokół mówią, że wystarczy mocno chcieć i na pewno wszystko pójdzie po twojej myśli. Mam tego dosyć.
Uśmiecham się pod nosem.
– Chyba bierzesz to zbyt dosłownie. Same chęci są bardzo ważne, bez wątpienia, ale trzeba jeszcze ruszyć dupę.
– Tato!
– Co, tato? Jestem tu, żebyś poznał powód mojego przedwczesnego zejścia, no to słuchaj i ucz się. Same chęci można potłuc o kant dupy, jeżeli nie zrobisz czegoś w tym konkretnym kierunku. Zrozum to.
– Ale teraz chcesz, żebym samymi chęciami przyśpieszył cofanie się czasu tamtych trojga.
– To inna sprawa. Nie po to się zabiłem, żeby teraz błąkać się tu z powrotem i oglądać całe życie na powrót. Słuchaj, ja ci chętnie wszystko wytłumaczę i tak dalej, ale nie może to trwać tyle, co moje życie. Żadna przyjemność. Chcę tylko, żebyś sprawdził, czy możesz coś tu pomóc. Ja nie wiem dlaczego się tu znalazłem. Nikt mnie o niczym nie powiadomił. Rozumiem, że uznano za wskazane, nie wiem kto, ani jakim sposobem, żebym ci w miarę możliwości wytłumaczył powody prowadzące do mojej samobójczej śmierci. Rozumiem to i zgadzam się spełnić owo trudne zadanie. Ale, do cholery, chcę załatwić sprawę w miarę możliwości szybko.
Patrzy na mnie smutnymi oczami.
Co ja mogę tu poradzić? Mówię prawdę. Tak jest uczciwie. Zawsze tak uważałem i nie widzę powodu, żeby to teraz zmieniać.
– No i? Spróbujesz?
– Nie muszę?
– Jak to?
– Zwyczajnie. Nie muszę niczego próbować. Ja potrafię to zrobić, potrafię przyśpieszyć, mogę nawet sprawić, żeby rozebrać tamto życie na wyrywki, mogę wszystko. To ja cię tu ściągnąłem. Ja, rozumiesz? Chcę zrozumieć dlaczego to zrobiłeś.
No tak. W sumie to jest sensowne wytłumaczenie. On jest tak samo uparty, jak ja byłem. Chce wiedzieć i potrafił doprowadzić do zaistniałej sytuacji. Widocznie dysponuje talentem do dokonywania rzeczy niemożliwych. Talent, o którym ja zawsze marzyłem.
– Widzisz – kontynuuje – ja wyczuwałem co się stanie. Nie wiedziałem kiedy, jak, ale wiedziałem, że to zrobisz. Nie chciałem cię powstrzymywać, nie potrafiłbym. Poznałem cię przez te kilkanaście lat dosyć dobrze i zdawałem sobie sprawę z twojego upartego charakteru. Ileż to razy wiedziałem, jak twardo przeprowadzasz to, co sobie zaplanowałeś. Podziwiałem cię za to.
Milknie.
I ja nie mówię słowa. Tu nie pasowałoby żadne słowo. Mogę być tylko dumny z tego, w jaki sposób na mnie patrzył, co o mnie myślał.
– I co? Wierzysz mi?
– Wierzę, synu, wierzę. Jednak... napisałem list. Tam wszystko...
– List, który miałem otrzymać po ukończeniu osiemnastego roku życia. Nie chcę tak długo czekać, poza tym, nie lubię czytać. Czytanie wydaje mi się stratą czasu.
– Zgoła idiotyczne podejście.
– Nic na to nie poradzę. Taki jestem.
Taki jest. To prawda.
– To dziwne, jakie rzeczy ludzie uważają za stratę czasu. Ty na przykład nie uważałeś za stratę czasu siedzenie na sofie i gapienie się na kretyństwa w telewizorze. Czy to nie dziwne?
– Jestem jeszcze młody, dopiero uczę się podejmowania życiowych decyzji. Mam czas, może nie bardzo dużo czasu, ale jeszcze nie muszę latać jak poparzony, szukać na siłę. Mogę spokojnie uczyć się i podglądać, słuchać ludzi, przebierać w pomysłach.
– Może i masz rację. W pomysłach to ty przebierałeś.
Wiem, że ma czas. A co ja robiłem? Pchałem go na siłę, mówiłem – Rób coś sensownego, szkoda czasu. Nie siedź tak, znajdź sobie pasję. I nie dawałem spokoju, głupich pięciu minut na spokojny odpoczynek.
– To teraz już nie jest ważne. Wybrałeś pozostawienie mnie samego w moich życiowych wyborach. Nie mam już ojca, który byłby w stanie pomóc mi podjąć dobrą decyzję. Swoją drogą, czy nie mam tego po tobie? Czy i ty nie miałeś zbyt wielu pomysłów, czy nie przeskakiwałeś z kwiatka na kwiatek zamiast robić to, w czym czułeś się dobry, co dawało ci radość? Potrafiłeś tak pięknie narzekać na moje zachowanie, łajać za łapanie się zbyt wielu rzeczy na raz, a robiłeś dokładnie to samo. Myślisz, że to nie miało wpływu na mnie, na moje postrzeganie świata?
– Miało, co?
– Tak, miało. I tylko nie wiem czy to dobrze czy źle, jeszcze nie potrafię sobie na to pytanie odpowiedzieć. Może kiedyś będę umiał, teraz jeszcze nie. Teraz jednak będzie mi dużo trudniej, zostawiłeś mnie samego.
– Masz jeszcze matkę.
– Wiem, wiem. Ale ciebie też potrzebowałem, potrzebuję nadal. Teraz będzie mi tylko trudniej. Nie powinieneś mnie, nas tak zostawiać. Jeżeli nie odpowiadało ci życie, jakie prowadziłeś mogłeś się wyprowadzić, zmienić otoczenie. Ale być gdzieś tam, żebym mógł zadzwonić, przyjechać na parę dni, pogadać.
– Nie potrafiliśmy rozmawiać – przypominam mu.
– Może dlatego, bo byliśmy z sobą na co dzień, tylko z sobą, nikt nie przychodził do naszego domu. Ty nie lubiłeś gości. Męczyli cię, tak mówiłeś mamie. Przecież to nie jest normalne, ludzie potrzebują towarzystwa od czasu do czasu. A jak już ktoś przyszedł, to miałeś naburmuszoną minę i odpowiadałeś półsłówkami. Ale z ciebie był psychol, niech mnie pokręci. A pamiętasz, jak czasem wyjeżdżałeś na kilka dni? Albo jak ja wyjeżdżałem z mamą? Potem przez kilka dni było o czym gadać, nawet dobrze to szło. Ale żeby mieć o czym rozmawiać, trzeba mieć jakieś przeżycia, coś nowego zobaczyć, poznać ciekawych ludzi, wtedy jest dużo łatwiej. Ty tak nie umiałeś. Może to był kierunek dla nas, to co mówiłem wcześniej, może powinniśmy zamieszkać osobno?
On ma trzynaście lat, a mówi mi takie rzeczy. Niby to ja mam tłumaczyć się mu z samobójstwa, ale jak na razie to on daje mi naukę, wytyka błędy, poucza. Zdumiewające jak dużo rozumie z sytuacji panującej w naszym domu. To co mówi nie jest głupie, trzeba przyznać. Przecież rozważałem wyprowadzkę, nawet raz czy dwa było blisko. Żona także tego chciała. Ale oboje nie potrafiliśmy przekroczyć tej ostatniej granicy. Tłumaczyliśmy to sobie troską o dziecko. Teraz myślę, że oboje byliśmy tchórzami. Żadne z nas nie wierzyło w możliwość naprawienia tego beznadziejnego związku. Trwaliśmy w nim, skazując się na męczarnie i, co często podkreślałem w rozmowach z żoną na ten temat, niepotrzebną stratę czasu, który bezlitośnie upływał, znacząc nasze twarze coraz to nowymi bliznami starzenia.